
Taki hołd dla młodzieńczych ideałów...
To już koniec. - powiedziała cicho. - Odchodzę.
Nie spojrzała na niego nawet przez chwilę. Z pochyloną głową i wzrokiem wbitym w ziemię, stała bez ruchu, pozwalając, by zefir bawił się jej złocistymi włosami, które spłynęły do przodu, ukrywając częściowo twarz. Dłonie splecione w uścisku, co chwilę gorączkowo się pocierały. Słońce z wolna chyliło się ku horyzontowi, a ciemnoczerwone promienie padały wprost na twarz szczupłego młodzieńca, stojącego tuż obok niej. Jego twarz zastygła w oszołomieniu. Wpatrywał się w dziewczynę przez pryzmat łez, które błyszczały w kącikach oczu. Lekko rozwarte usta drżały, jakby chciał coś wyrzec. Na przemian rozluźniał i zaciskał pięści. Nie mógł uwierzyć w te słowa, nie potrafił. Dotychczas było tak piękne, a teraz... teraz, w ciągu kilku sekund, stracił wszystko.
-Ja tak nie potrafię. - Głos dziewczyny zaczął drżeć. - Nie mam już sił, nie mogę. Nigdy nie byłeś cały mój. Za każdym razem, gdy cię widziałam, gdy mówiłam do ciebie, słuchałam, czułam, jakbyś coś ukrywał, jakbyś nie chciał wszystkiego powiedzieć, jakbyś bał się mi zaufać. Gdy przymykałeś oczy, mając mnie w ramionach, czułam się nieswojo. Nie oczekuje, że zrozumiesz, ale nawet gdy byliśmy blisko, czułam, jakby cię nie było przy mnie. Nie mogłam tego znieść. żegnaj.
Złociste kosmyki przesunęły się na bok, ukazując perliste łzy, spływające po gładkiej cerze policzka. Docierały do krańca brody i skapywały na zieloną bluzkę, tworząc drobne, ciemnozielone plamki. Dziewczyna ostatni raz spojrzała na tego, który kiedyś był dla niej wszystkim, odwróciła się i pobiegła po gęstej trawie w stronę pobliskiej ścieżki, grzebiąc dawne dni nowymi krokami.
-Nie odchodź - wyszeptał niewyraźnie chłopak. - Nie idź... nie zostawiaj mnie, proszę. - Wyciągnął rękę w kierunku oddalającej się postaci, wciąż szepcząc.
Sylwetka dziewczyny była już tylko niewyraźną plamą, a on wciąż powtarzał te same słowa. Gdy tylko znikła, osunął się na kolana i zapłakał. Gorące łzy spadały na ziemię, a ciało młodzieńca zaczęły przeszywać spazmy. Ręce bezwiednie zsunęły się wzdłuż ciała, wypuszczając na wiatr całą radość i szczęście. "Nie odchodź" - mantra straconej miłości.
„Ma róża straciła kolor, opadły czerwone płatki na ziemię, zdeptane przez czas zostały, wyblakły”.
„Różo, różo! Gdzie jesteś? Gdzie skrywasz swe piękno i urok, różo! Będę cię szukał, mój kwiecie szczęścia.”
W nabożnym milczeniu przemierzał długie korytarze spowite gęstym mrokiem. Blade światło z trudem wydzierało ciemności kolejne fragmenty zakurzonych czarnych, marmurowych płyt. Oświetlało ściany, które zdobiły barwne kobierce, i nagie ludzkie czaszki. Po chwili wszystko znów tonęło w morzu czerni. Ostrożnie nabierał powietrza do płuc, by po chwili je wypuścić. Robił to powoli i z namysłem, jakby bał się zbudzić czające się wokół tajemnice. Dźwięk stawianych kroków roznosił się echem i znikał w ciemnych czeluściach. W otulonych ciszą katakumbach, nawet tak delikatny dźwięk, wydawał się być przenikliwym jazgotem. Krople potu toczyły zacięte bitwy na zmarszczonym czole, a długie, czarne włosy falowały w powietrzu. ściągnięta twarz nie wyrażała żadnych emocji. Skupiona, skamieniała. Ledwo widoczne źrenice świdrowały przestrzeń, wyszukując choćby najmniejszych oznak życia. ściśnięte, bladoczerwone wargi tkwiły bez ruchu, a świst powietrza, wychodzącego z nozdrzy, subtelnie je muskał. Płomień bijący z półtorametrowej, ociosanej laski odgrywał swe przedstawienie w szaleńczym tańcu miłości. Wzmocnił ucisk na trzonku i szedł powoli naprzód. Obojętnie mijał leżące na drodze skruszone czasem kości oraz te, które były jakby starannie obgryzione. Nie zatrzymywał się ani razu, nie mógł, musiał tam dotrzeć.
Przeszedł przez ozdobny portal do przestronnej sali, która mogła kiedyś służyć za jadalnię. Pośrodku ustawiony był długi stół, na którym stały liczne dzbany, ozdobne wazy, złote talerze i sztućce. Wzdłuż obu stron stołu ciągnęły się rzędy krzeseł, na których siedziały jakieś postaci. Widział tylko kontury. Podszedł parę kroków i skierował laskę do przodu tak, aby światło rozproszyło mrok. Na talerzach leżały zgniłe kawałki mięsa, pleśń pokryła owoce, mrowie białych robaków wiło się ruchliwie w jedzeniu, ucztując. Poprzewracane puchary wylały swą zawartość na obrus, tworząc szkarłatne plamy przypominające krew. Upiorna biesiada trwała. Dziesiątki obdartych ze skóry ciał walało się po pomieszczeniu. Twarze wykrzywione w grymasie bólu starały się znaleźć pomoc, wlepiając puste spojrzenia w sklepienie. Ręce bezwładnie zwisały z oparć krzeseł. Z rozprutych brzuchów wypływały wnętrzności, tworząc wymyślne wzory i kształty na marmurowej posadzce. Niektóre zwłoki miały pokaźne dziury w klatkach piersiowych po stronie serca. Skierował się w stronę końca stołu, gdzie na obitym zamszem tronie spoczywały zwłoki arystokraty. Diadem wciąż dumnie tkwił na trupiej głowie zbroczony czarnymi plamami krwi. Usta wykrzywiły się w groteskowym uśmiechu. Wyszeptał parę słów i ciało zajarzyło się błękitnym światłem. Przez chwilę salę wypełniał blask poświaty, ukazując całą krasę pomieszczenia. Milczące cienie kołysały się na pustych ścianach, co jakiś czas splatając się w uścisku, po czym odskakiwały na nowe miejsca w szybkim piruecie. Mężczyzna machnął kosturem. światło zgasło, a ciało zniknęło. Diadem uderzył głucho o ziemią, powodując ogromny hałas, odbił się kilka razy i zatrzymał u stóp bruneta. Podniósł go i oglądał przez chwilę. Dwie wstęgi srebra zaokrąglały się delikatnie do środka i rozdwajały, by następnie znów się złączyć i wystrzelić mnogością linii, tworząc zawiłe wzory. Zwieńczenie stanowiła figurka kryształowego sokoła z rozpostartymi skrzydłami na kształt litery „V”. Lewe skrzydło było ułamane, a dziób pokryty czarną mazią. Odłożył znalezisko na skraj stołu i ruszył zdecydowanym krokiem ku ścianie. Położył dłoń na zimnych, idealnie równych kamieniach i przymknął oczy. Stykająca się z e ścianą ręka zaczęła pulsować mdłym światłem. Coś skrzypnęło i na płaskiej powierzchni pojawiła się szpara, która zaczęła się z wolna poszerzać. Wciąż nie otwierał oczu. Gdy dźwięk rozsuwających się wrót ucichł, powieki uniosły się z powrotem do góry. Stał przed półtorametrową wyrwą, za którą czekała tylko ciemność. Nagle otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz w ostatniej chwili się powstrzymał. Oczy zrobiły się żywsze i wyraźniejsze, a oddech stał się szybszy. Wbiegł bez wahania, a mrok radośnie przyjął go w swe ramiona. Od strony stołu rozległy się ciche jęki i odgłosy szurania, lecz on ich już nie słyszał.
Przywitał go półmrok, w którym to wąski strumień światła torował sobie drogę. Biegł, nie zwracając uwagi na nic, byle tylko dostać się do źródła blasku. Pomieszczenie było okrągłe, a w miejscu ściennego kamienia znajdowały się czarne lustra, które nieprzyjemnie błyszczały, odbijając światło od swych gładkich powierzchni. Na przeciwległym krańcu sali, widniała szklana tafla, dająca bladą poświatę, jego cel. Dzieliło go już zaledwie parę metrów, gdy nagle się zatrzymał. Przez chwilę walczył ze sobą, po czym wybuchł płaczem. Powoli podszedł do lustra i pogładził je. Wewnątrz szkła znajdowała się młoda kobieta. Wyglądała, jakby spała. Słoneczne strugi włosów leżały starannie ułożone na ramionach, sięgając koniuszkami piersi. Zamknięte oczy wraz z małym nosem i czereśniowymi ustami współgrały z delikatną cerą, emanując nieziemskim pięknem i spokojem.. Odziana w aksamitną, zieloną suknię zdobioną złotymi pasami przypominała śpiącą królewnę. Oczy koloru lazuru, dokładnie je pamiętał, tyle razy się w nie wpatrywał. Była tak piękna. Gładził szkło w miejscu, w którym znajdowała się jej twarz. Pozwolił, by łzy swobodnie spływały po rozedrganej twarzy.
-Różo...
Poczuł, jak czyjeś kościste palce zaciskają się na jego ramieniu z przerażającą siłą. Jęknął.
-Czy kochasz.... ? - Ochrypły głos przeszył jego głowę jak sztylet. - Czy kochasz... mnieee?
Dźwięk przeszedł w przenikliwy pisk, który docierał do najgłębszego zakamarku umysłu i niszczył każdy skrawek myśli, każdy przejaw oporu. Ucisk na ramieniu zelżał na tyle, że udało mu się wyrwać. Błyskawicznie wyciągniętym z pochwy mieczem zaczął ciąć na oślep. Był wciąż zamroczony i nie mógł niczego dostrzec przez gęstą sieć migoczących plamek. świst wiatru dobiegał go z każdej strony, jakby coś krążyło wokół niego z wielką prędkością. Starał się nadążać za dźwiękiem, lecz wciąż czuł kolejne muśnięcia na plecach, na twarzy, na dłoni. Cień przemykał bezszelestnie po linii zataczanej przez jego miecz, którym wodził w półmroku. Kątem oka dostrzegał ruch, lecz gdy tylko się obracał, natrafiał n pustkę.
-Czy kochasz... ? - Coś wyszeptało mu prosto do ucha.
Odskoczył nerwowo.
-Kim jesteś!? - krzyknął przed siebie.
Odpowiedziała mu cisza.
Już chciał się obrócić, lecz nagle znieruchomiał, czując czyjąś obecność za plecami. Nozdrza przestały wydychać powietrze. Zacisnął kurczowo dłoń na rękojeści. Coś za nim stało. Nie wydawało żadnego odgłosu, ale czuł, jak go obserwuje. Gorączkowo myślał nad następnym krokiem, lecz żadne rozwiązanie nie przychodziło do głowy. „To już koniec” –pomyślał. – „Czymkolwiek to jest, jeśli zechce mnie zabić, zrobi to.”
Nie posiadał żadnego zaklęcia ochronnego, poza tym był wyczerpany przedzieraniem się przez kolejne kondygnacje i torowaniem sobie drogi wśród zwłok i zbutwiałych mebli.
-Patryku... odwróć się. - Miękki głos rozległ się tuż za nim.
Posłusznie okręcił się na pięcie i stanął przed młodą, rudowłosą kobietą, która ponętnym wzorkiem wpatrywała się mu w oczy, dotykając się dłonią po pełnych piersiach. Miękkie usta były lekko rozchylone, a zza warg co chwilę wysuwał się język, muskając skórę. Fale gorąca zalały wnętrze mężczyzny. Nie mógł oderwać wzroku od kobiety. Nęciła go, wabiła do siebie. Nie mógł się poruszyć. Był jak złapana w pajęczynę mucha, która czeka, aż zjawi się pająk i wyssie z niej całe życie. Płonął. Dzieliło go od niej parę kroków. Kobieta podeszła, położyła smukłą dłoń na policzku Patryka i pogłaskała go. Czuł jej ciepło. Wyobrażał sobie, jak tonie w jego ramionach. Pożądał jej.
-Patryku, czy jestem piękna?
-Tak - odpowiedział bez wahania.
-Czy kochasz mnie?
Patrzyła mu prosto w oczy. Patrzyła tak głęboko, jakby chciała sięgnąć samej duszy. Chciał paść na kolana, całować jej dłonie i krzyczeć: „Tak!”. Wtedy spojrzał na kobietę w lustrzanej trumnie. Przypomniał sobie minione chwile. Po niedawnym zauroczeniu nie został ślad. Spojrzał na rudowłosą piękność i zastygł w przerażeniu. Skóra z twarzy zaczęła się łuszczyc i zwijać, odpadając wielkimi płatami na ziemię. Zęby pożółkły i zmieniły się w ostre kły. Kępki siwych, zmatowiałych włosów spadały na ziemię. W zapadniętych policzkach zaczęły się pojawiać poszarpane dziury, a cała twarz była porozdzierana i wysuszona. Dłoń odarta ze skóry stała się przeraźliwie zimna i teraz parzyła policzek. Dodatkowo zaczęło go piec ramię w miejscu, gdzie wcześniej zacisnęły się palce zjawy. Jej oczy stały się całkowicie czarne. źrenice znikły, a usta wykrzywiły się w upiornym uśmiechu. Ból roznosił się po całej twarzy, paląc jego skórę. Syciła się tym widokiem przez chwilę, po czym odjęła dłoń.
-Ona? – wysyczała. - Odrzucasz mą miłość dla niej, dla zwykłej śmiertelniczki?
Próbował coś powiedzieć, lecz nie mógł poruszyć ustami. Czuł moc istoty. Wisiała w powietrzu jak aureola, spowijając stwora ledwo dostrzegalną ciemną aurą. Zjawa ruszyła w kierunku lustra. Skinęła palcem zakończonym długim, zakrzywionym szponem i zaczął sunąć w powietrzu tuż za nią.
-Tak krucha... – wycharczała. - Mogłabym ją zabić, wiesz? To tak proste.
Uśmiechnęła się do niego, wysuwając żółte kły spoza warg. Wysuszona dłoń powędrowała w kierunku twarzy dziewczyny, a gdy dotknęła powierzchni lustra, ta zrobiła się płynna jak woda, pozwalając, by ręka dostała się do wnętrza. Wyciągnęła pojedynczy szpon i przejechała delikatnie po szyi śpiącej.
-Nieeeee! - Krzyk Patryka rozdarł ciszę i wypełnił całe pomieszczenie. - Nie rób tego, nie, proszę, nie rób, zabij mnie!
Zimny śmiech zjawy zmroził mu krew.
-Myślisz, że nie zrobiłabym tego, gdybym chciała? Naprawdę, głupcze? – zadrwiła.- Jest taka młoda, taka niewinna. Jakbyś się poczuł, gdybyś teraz, stojąc o krok od celu, zobaczył, jak się wykrwawia i krztusi własną krwią, Patryku?
-Nie rób tego - z trudem wymówił przez ściśnięte gardło. - Zrobię wszystko.
-Wiem. Właśnie dlatego wciąż żyjesz. Jesteś mi potrzebny, uwierzysz? Ty! Zwykły śmiertelnik, a mimo to bez ciebie jestem bezsilna.
-Co mam zrobić? - Głos Patryka stawał się coraz silniejszy, wracał do normalności.
Istota odeszła od szklanej tafli i zaczęła spacerować wokół mężczyzny. Zobaczył, jak jej twarz się zmienia. Rany zaczęły się zrastać, skóra stawała się na powrót zarumieniona i gładka, kły zmalały i powróciły do dwóch równych rzędów, a włosy nabrały połysku, oblepiając istotę burzą rudych kosmyków. Po szponach nie było śladu, zostały równe paznokcie. Podniosła głowę i spojrzała na niego brązowymi oczyma. Znów była kobietą, którą wpierw zobaczył.
-Widzisz... są miejsca, do których moja moc nie sięga. I jak na złość, w tych właśnie miejscach znajdują się pewne rzeczy, których potrzebuję. Chcę, żebyś zdobył dla mnie serce Lokarena.
-Kim jest Lokaren?
-Nie mam pojęcia, ale bardzo chciałabym mieć jego serce przy sobie. - Uśmiechnęła się ironicznie. - Rozumiesz, miłość.
-Najpierw ją wypuść! Uwolnij Calę!
Kobieta machnęła ręką w stronę lustra. Dźwięk pękającego szkła był bardzo wyraźny. Narożna cześć spadła na ziemię, rozbijając się na dziesiątki drobnych kawałeczków. Przerażony sprawdził, czy jego ukochanej nic się nie stało.. Na szczęście została nietknięta.
-Mówiłeś coś? - Kobieta wybuchła głośnym śmiechem. - Mogę sprawić, by z tego lustra nie zostało nic oprócz pyłu. Jak wtedy uratujesz swoją wybrankę?
-Co się z nią stanie? - wyszeptał, próbując stłumić łzę, która błyszczała w kąciku oka.
-Będzie tu na ciebie czekać. Nic się jej nie stanie, możesz być pewny. Zaopiekuję się nią. Bardziej martwiłabym się twoją osobą. Jeśli spróbujesz mnie oszukać lub będziesz zwlekać, lustro pęknie a wraz z nim twa luba.
-Gdzie go znajdę, jak rozpoznam?
-Zadajesz dużo pytań, wiesz? Tam. - Wskazała palcem na zachodnią ścianę. - To przejście na niższy poziom. Moja władza obejmuje cały pałac wraz z katakumbami i tunelami prowadzącymi na zewnątrz, lecz to jedno miejsce jest poza moim zasięgiem. Tam właśnie jest Lokaren. Znajdziesz go, zabijesz i wyrwiesz mu serce. Potem przyniesiesz je do mnie. Rozpoznanie go jest twoim zadaniem. Pamiętaj, w twoich rękach leży życie Cali... i twoje własne też. Nie zawiedź mnie.
-Skąd mam wiedzieć, że mogę ci zaufać?
-Nie masz wyboru.
Przyjrzał się w skupieniu kobiecie. Zauważył, że jej pierś pozostaje w bezruchu. Nie oddychała nawet dla pozoru. Nie mrugała. Teraz, kiedy już wiedział częściowo, kim była, uświadomił sobie, jak nieludzko wygląda. Było coś tajemniczego w jej uśmiechu, w sposobie patrzenia. Coś, co wywoływało podświadomy lęk. Spojrzał jeszcze ulotnie na Calę i odszedł w kierunku wnęki. Dłonie kurczowo się zacisnęły.
Leżeli razem na trawie, wpatrując się w błękitne niebo, po którym leniwie płynęły małe chmury. Dookoła wrzało. Wiosna robiła porządki. Ptaki wesoło śpiewały, ganiając się po przestworzach. Brzęczenie pszczół i trzepot motylich skrzydeł słodko rozbrzmiewał w powietrzu. Wiatr smagał ich młode twarze, a słońce przyjemnie grzało. Byli sami. Tylko oni i przyroda, która otaczała ich zewsząd.
-Tak bardzo cię kocham - wyszeptał młodzieniec.
-Czy jesteś szczęśliwy? - zapytała cicho, wpatrując się w jego błękitne oczy.
-Szczęście jest zaledwie muśnięciem w porównaniu z tym, co czuję. Dzięki tobie oddycham. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby cię zabrakło.
-A gdyby coś mi się stało?
-Wydarłbym cię samej śmierci!
Dziewczyna wtuliła się mocno w chłopaka, uśmiechnęła i przymknęła oczy. Młodzieniec patrzył na niebo z wdzięcznością.
„Różo, już biegnę. Odnajdę cię wkrótce i znów będziemy razem.”
Schodził już chyba z godzinę po śliskich stopniach. Powietrze było przesycone stęchlizną. Ostrożnie stawiał każdy krok w ciemności. Na próżno starał się znaleźć jakieś podparcie, ściany były porośnięte mchem i częstokroć pokryte śluzem. Bez swojej laski był jak ślepiec. Służyła mu dobrze i był do niej mocno przywiązany. Niestety, upuścił ją, wbiegając do pomieszczenia z lustrami. Przeklinał się w myślach za pośpiech i bezradność. Nie potrafił uwolnić Cali, jego róży. Zawsze ją budził tym słowem. Szeptał jej czule na ucho i obserwował, jak obraca się z boku na bok, leniwie przeciąga, aż w końcu otwiera oczy i wita go promiennym uśmiechem. Po chwili szamotali się razem po całym łóżku z głośnym śmiechem. Kiedyś… Widok światła wyrwał go z roztargnienia. Podłoże było już płaskie i stabilne, a parę metrów przed nim znajdowały się drzwi. Przez wąskie szpary mógł dostrzec bijącą poświatę. Miał nadzieję, że dotarł do celu. Podkradł się i chwycił, najdelikatniej jak umiał, zardzewiałą zasuwę i powoli zaczął przesuwać ją w lewo, modląc się, by nie zaskrzypiała. Złapał się na tym, że zachowuje się jak złodziej, który właśnie zmierza po kolejny łup wśród śpiących domowników. W końcu miał zabić człowieka, tak przynajmniej myślał. Wolał nie zakładać, że jego celem jest coś znacznie potężniejszego od zwykłego śmiertelnika. Czarne myśli. Drzwi cicho jęknęły i puściły. Dziękował w duchu za to, że metalowa zasuwa była jedyną przeszkodą do pokonania. Zdeterminowanego mężczyzny nie zastanowiło nawet, dlaczego zasuwa znajdowała się po jego stronie, jakby skryte po drugiej stronie sekrety były strzeżone nie przed ciekawskimi, lecz wręcz odwrotnie: mieszkańcy pałacu byli strzeżeni przed nimi. Przekroczył próg i znalazł się w olbrzymiej, przepełnionej dziesiątkami wysokich i szerokich regałów sali. Na suficie wisiała ogromna ilość rozjarzonych żyrandoli, które oświetlały każdy zakątek pomieszczenia. Na regałach stały setki równo poukładanych ksiąg, manuskryptów i zwojów. Wyciągnął jedną z ksiąg. Była oprawiona w brązową skórę i pokryta grubą warstwą kurzu. Otworzył ją i przerzucił kilka stronnic. Były puste. Wpatrywał się przez chwilę w pergaminowe kartki, czekając, aż coś się zmieni. Miał już kiedyś w swoich dłoniach pisma, które ujawniały się dopiero po wypowiedzeniu odpowiedniej formuły. Znał też takie, które ukazywały się tylko wybranej grupie ludzi.
Nie wydarzyło się jednak nic. Odłożył ją na miejsce i wziął następną. Ta także była czysta. Wziął jeszcze parę innych, ale rezultat był wciąż ten sam. Poirytowany cisnął jedną z ksiąg o regał. Upadając, otworzyła się na oścież. Na pustych stronnicach zaczęła pojawiać się złote znaki. Przez chwilę się jarzyły, po czym zmieniały swą barwę na czarną. W końcu ułożyły się w napis: „Szanuj przeszłość”. Patrzył z niedowierzaniem na literki, które znów zajaśniały i zaczęły tańczyć na cielęcej skórze, układając się w kolejny napis. „Zapraszam.” - Przeczytał parę razy na głos. Obszedł ostrożnie książkę i ruszył szybszym krokiem do przodu. Między lasem regałów dostrzegł wąski przesmyk oddalony o kilka minut drogi. Minął ostatnie zbiorowiska ksiąg i znalazł się w ogromnej, kolistej sali. W jego środku znajdowały się półokrągłe ławy, a w epicentrum stało masywne, dębowe biurko. Na lakierowanym blacie leżało pióro i rozwinięty, do połowy zapisany zwój. Po bokach walały się różne drobiazgi, a z jednej strony leżał stos ksiąg. Obrócił się w prawo i o mało nie krzyknął. Wzdłuż wysokiego regału wolnym krokiem maszerował staruszek. Pofałdowana szata ciągnęła się za nim jak ślubny welon. Szybko skoczył za najbliższy róg, kryjąc się przed wzrokiem nieznajomego. Starzec podreptał do biurka, usiadł, poprawił okulary na nosie i zajął się pokrywaniem zwoju kolejnymi zapiskami. Miał teraz czas, by przyjrzeć się niedoszłej ofierze, o ile był to Lokaren. Staruszek sięgał mu do piersi. Długa, poskręcana broda spływała siwymi kaskadami do połowy tułowia. Burza szarych włosów okalała głowę, a twarz, naznaczona niewielką ilością zmarszczek, przybrała zadumany wyraz. Z tej odległości nie był pewien, ale wydawało mu się, że oczy starca są koloru... wiosny. Pierwszym słowem, jakie mu przyszło do głowy, była właśnie wiosna. Nie wiedział, czy to złudzenie albo zmęczenie, ale oczy starca były jak studnia pełna barw, które nieustannie się ze sobą mieszały. Mnogość wirujących kolorów wprawiała w zachwyt. Miał piękne oczy. Wyrwał się szybko z odrętwienia i przypomniał o swojej misji. Obnażył miecz najciszej, jak tylko potrafił i myślał nad następnym krokiem. O krok od celu, o krok od uwolnienia Cali.
-Jeśli myślisz, że zdołasz zbliżyć się do mnie choćby na metr z bronią w ręku, to grubo się mylisz - powiedział głośno staruszek, przeciągając każdy wyraz. - Nie wygłupiaj się i odłóż to żelastwo. Potem możemy porozmawiać.
Zrobił tak, jak mu kazał. Wyszedł zza regału i podszedł do biurka, oglądając się za siebie. Czekał na najmniejszy odgłos ruchu gotowy do walki.
-Jesteś nieufny, Patryku. - staruszek zwrócił się miękko do mężczyzny. - Zapewniam cię jednak, że w moim domostwie nic ci nie grozi... przynajmniej do czasu, gdy będziesz się zachowywał, jak przystoi. Chodź, siądź tutaj.- Wskazał mu krzesło, które nagle pojawiło się znikąd.
-Dziękuję, postoję. - odparł.
-Jak wolisz. - Staruszek wrócił do swojego zajęcia.
-Szukam Lokarena, czy to ty? - Podjął na nowo rozmowę.
-Tak, tak, któżby inny? Widzisz tu jakiegokolwiek innego starca. - Uśmiechnął się ciepło. - A więc moja ukochana siostra wysłała kolejnego nieszczęśnika na zgubę? Co cię tak dziwi, Patryku? - spytał się, patrząc mu w oczy.
-Siostra... ?
-Alkonra. - Staruszek przymknął oczy. - Rudowłosa piękność. Była kiedyś cudowną dziewczyną, cudowną siostrą.
-Ale...
-Nie rozumiesz. Tak, wiem. - Cichy śmiech Lokarena rozproszył ciszę. - Cóż, może masz ochotę posłuchać małej opowieści. Czas tutaj nie gra roli, więc?
Mężczyzna skinął głową.
-A więc zacznijmy. - Starzec odchrząknął, splótł dłonie i zaczął mówić. - Urodziliśmy się w małej, górskiej wiosce i wiedliśmy spokojny żywot pasterskich dzieci. Nie mieliśmy bogactw, ale i nie brakowało nam jedzenia i dachu nad głową. żyliśmy w idylli do czasu, gdy zjawił się pewien człowiek. Przynajmniej wtedy uważałem go za człowieka. Wiesz, teraz wydaję mi się to nawet ironiczne. Miał na sobie czarną kapotę z kapturem, spod której wystawały gęste loki, również czarne. Nigdy go nie zdjął. Tej nocy, gdy przybył, zwołano zebranie starszyzny. Rozmowy trwały przez całą noc. Potem opuścił wioskę, a przechodząc przez tłum ciekawskich gapiów, w których znajdowałem się także ja i Alkonra, upuścił medalion. Był to złoty wąż albo smok, nie wiem, nie zdążyłem się przyjrzeć. Upuścił, czy umyślnie wyrzucił, nieważne. Podniosła go Alkonra. Podbiegła do niego, pociągnęła za fałd płaszcza i wyciągnęła rączkę z medalionem. Mężczyzna pochylił się nad nią, szepnął jej parę słów do ucha, odebrał zgubę i odszedł. Pamiętam, że gdy wróciła do mnie, była przerażona. Cała się trzęsła i miała mętnyy wzrok. Ciągle powtarzała, że on ją zapamięta. Nigdy nie chciała mi powiedzieć, jak wyglądała jego twarz. Po tym zdarzeniu wszystko wróciło do normy. Od czasu do czasu tylko siostra budziła się w nocy zlana potem, krzycząc, że on wróci. I tak minęło pół roku. Przez ten czas wioska kwitła. Nigdy nie mieliśmy tak owocnych zbiorów i tak dobrych zarobków. Pewnego dnia ludzie się nie obudzili. Ci, którzy spędzali noc poza domem, padli na ziemię w miejscu, w którym wówczas się znajdowali. Wszyscy byli martwi. Ich ciała zaczęły się błyskawicznie rozkładać, skóra zaczęła pękać, a potem stali się... jakby wysuszeni. Wszystko to trwało może z godzinę. Jedynymi ocalałymi byliśmy my. Wyobrażasz to sobie? Dwoje małych dzieci pośrodku dziesiątek zwłok. Baliśmy się. Baliśmy się strasznie. Alkonra płakała. Ciągle mówiła, że mnie uratowała, bo nie chciała zostać sama, a mogła wybrać tylko jedną osobę. Przepraszała mnie za to, że umarli rodzice. Myślałem, że bredzi, więc starałem się ją jakoś pocieszyć. Byłem ostatnim mężczyzną w rodzinie. Mężczyzną... dzieckiem.
Oczy starca na chwilę przygasły. Kontynuował:
-Wtedy zjawił się on. Ponownie. Przemaszerował po zwłokach naszych znajomych i podszedł do nas. Spytał się, czy chcemy żyć wiecznie. W tamtej chwili jedynym, czego pragnęliśmy, było znaleźć się, gdzie indziej. Rzuciliśmy się na niego z dziecinną naiwnością, wierząc, że pomoże nam. Wtedy po raz pierwszy odsłonił twarz. Nie... - Lokaren zamilkł na chwilę. - Nie potrafię... nieważne. – uciął. - Wyobraź sobie istotę, która budzi grozę wśród nieśmiertelnych, demonów i wszystkich nadnaturalnych bytów. Więcej chyba nie muszę dodawać? Normalny człowiek popadłby w obłęd, gdyby ujrzał to co my.
Potem była tylko ciemność. Obudziliśmy się w obszernej komnacie, bogato zdobionej przez różnorakie ornamenty, rzeźby i obrazy. Zewsząd słyszeliśmy krzyki i jęki. Czuliśmy żar, od którego falowało powietrze. Nie byliśmy już dziećmi. Nie myśleliśmy już jak one. Nasze głowy były pełne wiedzy. Poznaliśmy zaklęcia i uroki mogące zamienić życie w koszmar. Potrafiliśmy sprawić, by męki naszej ofiary nigdy nie miały końca, nawet po śmierci.. Staliśmy się potworami, bezwzględnymi monstrami, których największą przyjemnością miało być ludzkie cierpienie. Transakcja była dwustronna. Nasze życie również stało się koszmarem. Otrzymaliśmy nowe powłoki, nowe wcielenia. Alkonra przybrała postać pięknej, rudowłosej kobiety, ja- młodego, przystojnego bruneta. Nasze ciała były doskonałe.
To coś przyszło do nas i oznajmiło, że teraz jesteśmy jego dziećmi. Uczynił nas potężnymi. Mogliśmy pstryknięciem palca niszczyć miasta, jednym mrugnięciem oka odbierać życia. Był tylko jeden warunek. Potrzebna była nam krew. Bez niej nasze powłoki starzały się. Nigdy nie zapomnę, jak stałem oszołomiony, nie pojmując tego wszystkiego, tocząc bitwę z sumieniem i bojąc się siebie samego, podczas gdy moja siostrzyczka tylko się uśmiechnęła i wyrzekła: „Dobrze”. To był rozłam. W tej chwili pękła między nami więź. Mijały dni, tygodnie, miesiące. Izolowałem się i kryłem obrzydzony samym sobą, a Alkonra czerpała pełnymi garściami z nowego życia. Udawała się z nim na „polowania”. Tak nazywali wspólne poszukiwanie ofiar. Przypadkowe osoby stawały się ich łupami. Ich krzyki trwały całą noc. Mój stwórca i moja siostra rywalizowali o to, kto zada ofierze większe cierpienie. Była pojętną uczennicą. Pewnego dnia przyszli po mnie z propozycją wspólnych łowów. Zawsze odmawiałem, a on pozwalał mi na to. Tym razem to był jednak rozkaz. Sprzeciwiłem się wtedy po raz pierwszy... i po raz ostatni. Straszny był gniew naszego stworzyciela. Pałac trząsł się w posadach. Na zewnątrz panowała wichura, która łamała nawet najgrubsze drzewa i zamiatała nimi nocne powietrze. Błyskawice zaciekle biły, w co tylko mogły. Buchały płomienie, a po chwili na ich miejscu zostawał tylko popiół. O mało nas nie zniszczył. Nie wiem, dlaczego pozwolił mi żyć... istnieć. Tamtej nocy znikł i już nie wrócił. Niedużo czasu zajęło nam odkrycie faktu, iż zostaliśmy uwięzieni. W ten sposób pałac stał się naszym domem.
Alkonra odkryła, że może wpływać na wolę ludzi. Niektórych nawet kontrolować. Przykładem jesteś ty, Patryku, oraz twoja wybranka.
Staruszek wstał i zaczął powolnym krokiem wędrować wśród ław. Co jakąś chwilę przystawał, by przejechać dłonią po obdrapanej powierzchni oparć, i spacerował dalej. Patryk obserwował, jak się oddala. Już miał za nim krzyknąć, gdy Lokaren znów otworzył usta.
-I tak mijały lata. Dokładnie tysiąc. Alkonra zabijała kolejne pary, by przedłużyć swą młodość. Ja studiowałem kolejne księgi, łaknąc wciąż nowej wiedzy. Oboje mieliśmy to, czego pragnęliśmy. Ona swój urok i urodę, ja - spokój. Przez te wszystkie wieki zaszło kilka istotnych zmian. Moje ciało się postarzało i wyglądam teraz, jak wyglądam. Co prawda proces nie zaszedł w takim tempie, jakim powinien był zajść. Jest spowolniony. Wciąż pamiętam nasze ludzkie życie i żałuję, że nie zginęliśmy razem z resztą tamtego dnia. Z Alkonrą było inaczej. Wraz z upływem lat zapomniała o swojej przeszłości. Zapomniała, kim była, zapomniała mnie. Krew okazała się nie być aż tak idealnym specyfikiem. Przypuszczam, iż widziałeś to sam.
-Dlaczego mówisz mi to wszystko? - zapytał nieufnie.
-Ach, Patryku! Może jestem po prostu zdziwaczałym starcem, a może miałem w tym jakiś cel. Może chciałem, żeby ktoś mnie wysłuchał?
W oczach starca pojawiły się figlarne iskierki, a na twarz wpełzł nikły uśmieszek.
-Nie sądzę - odparł zimno.
-Skoro tak, to być może przekona cię ta wersja?
Zbliżył się na wyciągnięcie ręki do Patryka, który odruchowo się cofnął.
-Jesteś tysięcznym – ciągnął. - Już tysiąc osób przewinęło się przez tą komnatę. Każdy był przysyłany przez nią w tym samym celu. Każdego zaślepiał ból z powodu utraconej ukochanej. Zwróciłeś może uwagę na czarne lustra podczas przechadzki? - Nie czekał na odpowiedź i mówił dalej. - Wiesz, ile ich tam jest? Kształt sali może mylić, ale jest ich dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć. Mówi ci to coś? Te lustra zostały rozbite. Na przestrzeni tysiąca lat każde po kolei stawało się szklaną trumną. Po śmierci śmiałka stawały się czarne.
Twoja Cala jest tysięczną. Ty jesteś tysięcznym! I podzielisz los całej reszty, szukając czegoś, o czym nie masz nawet mglistego pojęcia.
-Skąd wiesz? - zapytał grobowym głosem.
-Masz zamiar mnie zasztyletować, kiedy się nieopatrznie obrócę. Wbijesz sztylet pod serce, potem rozetniesz szatę. by wyrwać serce, po czym wrócić z nim do Alkonry z nadzieją na odzyskanie ukochanej. Nie spodziewasz się tylko, że przyniesiesz niewłaściwą rzecz i nie wiesz, że dla mojej kochanej siostry takie pojęcia jak litość, szczerość i miłość są całkowitą abstrakcją. Ona potrafi tylko mamić i zadawać ból.
Czytasz w moich myślach? - wykrzyknął.
- Jesteś spostrzegawczy i do tego niegłupi. Większość pędziła na mnie z uniesionym nad głową toporem czy mieczem. Jeszcze inni starali się mnie oszukać, myśląc, że dam się wciągnąć w ich durnowate gierki. Wszyscy, jak jeden mąż, nie wzięli pod uwagę tylko jednego faktu. Nie jestem człowiekiem, lecz demonem i odczuwam szczery smutek z tego powodu.
Mierzyli się przez chwilę spojrzeniami. W końcu Patryk spuścił wzrok. Odgłos przełykanej śliny wydawał mu się zanadto głośny. Powoli uświadamiał sobie, w jak beznadziejnej sytuacji się znajduje. Gdyby Lokaren był zwykłym magiem, istniałby jeszcze cień szansy. Teraz wydawało mu się, że nic nie miało sensu. Cała ta podróż, widoki wysuszonych bądź rozkładających się zwłok. Wszystko na nic, bo i tak umrze. Nawet w najczarniejszych snach nie odgrywał takiego scenariusza. Jeszcze parę dni temu spoglądał na Calę, radośnie krzątającą się po ogrodzie. Promieniała uśmiechem. Biegała w podskokach, podśpiewując wesoło. Teraz jej życie wisiało na włosku. Od każdego kroku zależało, czy jeszcze ją ujrzy, a drogę zastąpił mu jeden niepozorny starzec - przeszkoda nie do przebycia.
Czarne myśli...
-Patryku. - Głos staruszka na powrót przybrał ciepły ton.- Skąd się biorą w tobie takie pokłady pesymizmu? – zadrwił. - Swoją drogą, wiesz, przypominam sobie, że wśród tego całego tłumu szaraków i głupców był jeden nieprzeciętny młodzian. Miał na imię August. On także pragnął mojego serca, ale który go nie chciał? – zachichotał. - Ale wróćmy do Augusta. Był wyjątkowy. Płonął w nim tak silny ogień walki. Potrafił go jednak kontrolować. Starannie przemyśliwał każde słowo, nim je wypowiedział. Niczego nie robił pochopnie. Był niebywale inteligentny i sprytny. Do tego posiadał ogromną wiedzę magiczną. Sztuka fechtunku była dla niego czymś tak prostym, jakby miał to we krwi od urodzenia. Skradał się też nieźle. Wyłapałem go dopiero przy ostatnim regale, ale posiłkował się magią. Stworzył barierę, która maskowała go przed takimi intruzami jak ja.- Uśmiechnął się. - Ciebie na przykład wyczułem, gdy tylko dotknąłeś drzwi, ale o Auguście mowa. August, szczerozłoty chłopak! Przedyskutowaliśmy wiele godzin, miał wielkie serce. Lubiłem go.
-Co się z nim stało?- zapytał.
-Zginął jak inni - uciął starzec.
Staruszek uniósł dłoń i zaczął wodzić wskazującym palcem w powietrzu. Z koniuszka palca trysnęła srebrna nić i zaczęła układać się we wzory. Lokaren dyrygował świetlistą orkiestrą, a. Patryk wpatrywał się przez chwilę w mozaikę błękitu. Po jakimś czasie znaki znikały, rozpływając się w powietrzu. Patryk postanowił spróbować jeszcze raz.
-A serce. Jeśli nie bije w twej piersi, to gdzież się znajduje? - zagaił.
-Serce – westchnął. - Chcesz wiedzieć, czym jest serce?
-Skoro i tak mam umrzeć - odrzekł.
-Dobrze, potraktuję to jako ostatnią posługę. - wymusił uśmiech na twarzy. - Serce jest artefaktem, małą skrzyneczką, w której schowana została fiolka z barwnym płynem. Jest pozostałością po tym, co było kiedyś Alkonrą, resztką jej człowieczeństwa. Nawet ona sama tego nie wie. Zdążyła zapomnieć. Dawno temu wyzbyła się własnych uczuć, odprawiając skomplikowany rytuał. Tym samym, jak też twierdziła, stała się silniejsza. Osobiście wolę pozostać przy twierdzeniu, że odebrała sobie ostatnią rzecz, która trzymała ją przy życiu. Stała się zimną skorupą czegoś, co było kiedyś moją siostrą. Teraz chce je z powrotem, myśląc, że uwolni ją z tego więzienia, by mogła rozciągnąć swe macki na resztę świata. Jest taka próżna i naiwna. Nie wie, że nie ma stąd wyjścia. Będzie tu uwięziona po wieki, tak jak i ja, aż kiedyś upomni się o nas nasz stwórca.
-Naprawdę nie mogę uratować Cali? - spytał się smutno Patryk.
Tubalny śmiech Lokarena rozległ się w całej komnacie.
-Patryku, Patryku, wciąż jeszcze masz nadzieję? - Starzec wyszczerzył zęby. - Ona dołączy do dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu okruchów szkła, a sala będzie już sobie liczyć pełny tysiąc czarnych luster. Ty zaś dołączysz do dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu zwłok i spokojnie zaczekasz, aż zgnijesz i staniesz się pyłem.
-Nie różnisz się od niej -rzekł smutno. - Oboje nie macie uczuć.
-Chodź, Patryku, czeka cię podróż do własnej mogiły.
Starzec wyciągnął rękę w geście zaproszenia.
Jęczał i rzucał się niespokojnie po pościeli. Zaciskał pięści i siłował z niewidzialnym przeciwnikiem. Obudził się, krzycząc. Po chwili krzyk przeszedł w ciche westchnienie. To był tylko zły sen. Spojrzał na swoją dłoń, która w żelaznym uścisku trzymała, o wiele mniejszą, dziewczęcą dłoń. Powędrował wzrokiem w kierunku twarzy ukochanej. Niebieskie oczy troskliwie patrzyły na zdyszanego chłopaka. Na twarzy widoczny był jednak grymas bólu. Zobaczywszy to, młodzieniec błyskawicznie cofnął rękę.
-Przepraszam - rzekł cicho.
-Wszystko w porządku? - zapytała czule.
-To tylko zły sen- powiedział gorzko. - śniło mi się piekło.
Ledwo dosłyszała ostatnie słowo. Wyglądał okropnie.
-Jak wyglądało? - spytała ciepło.
-Nie było tam ciebie.
Głos chłopaka się załamał.
-To było takie realistyczne - wyszeptał i ukrył twarz w dłoniach.
Przytuliła go do siebie i czule gładziła po głowie. Młodzieniec ochoczo schował się w jej ramionach, tuląc głowę do miękkich piersi.
-Jestem tu - wyszeptała mu do ucha. - I nie zamierzam się nigdzie wybierać.
„Zamknięte wrota ogrodu. Jak wstrzymać potok krwi? Jak wstrzymać potok łez? Różo, powiedz, że jesteś.”
Starał się nie myśleć. Lokaren potrafił wejrzeć w ludzki umysł. Uczepił się rozpaczliwie rąbka nadziei i nie chciał go za nic puścić. Miał niewielkie szanse na powodzenie. Jak wymyślić plan w przeciągu kilkunastu sekund, nie mogąc o nim myśleć? Nad tym też nie mógł się zastanowić. Skupił się na oczyszczeniu głowy z natarczywych obrazów, pozostawiając smutek, żal i inne negatywne uczucia. Chciał zmylić starca. Lokaren wędrował po korytarzach jego umysłu, wnikliwie przeszukując każdy zakątek, rozpraszając cienie i zdejmując pokrywy z napotkanych skrzyń. Patryk zaś uciekał, zostawiając po sobie różnorakie złudne odczucia i niespodzianki. Zabawa w kotka i myszkę w ludzkim umyśle. Zmusił każdą cząstkę woli, by wprowadzała starca w błąd. Fortel zadziałał. Lokaren początkowo uważnie śledził każdy ruch Patryka. Zarzucany kolejnymi falami bólu, tęsknoty i rezygnacji, coraz bardziej się rozluźniał. Wreszcie zostawił mężczyznę za sobą i szedł parę kroków przed nim, nucąc jakąś melodię. Był święcie przekonany, że pokonany człowiek wlecze się za nim. Wreszcie przystanął i zaczął wypisywać w powietrzu znaki, tak jak uprzednio przy biurku. Wzory zaczęły się żarzyć czerwienią i wciąż przybierały na intensywności. W ich miejscu po chwili utworzył się szkarłatny portal, który szaleńczo wirował. Pęd, z jakim portal wciągał do siebie kolejne porcje tlenu, powodował nieznośny szum.
-A więc Patryku...
Starzec odwrócił się i zamarł, wpatrując się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał mężczyzna. Oczy Lokarena wypełniły się krwistą czerwienią, a poskręcane kosmyki brody zaczęły unosić się do góry jak po podmuchu silnego wiatru. Portal znikł, powodując ciszę, której nie śmiało zmącić nawet brzęczenie muszych skrzydeł ani chrobotanie szczurów. W istocie Patryk dopiero teraz uświadomił sobie, że w komnacie nie ma żadnych insektów czy gryzoni, w przeciwieństwie do wcześniejszych sal, w których aż się od nich roiło. Jedynymi żywymi istotami był on i... tylko on. Starzec był czymś innym.
Korzystając z nieuwagi przeciwnika, Patryk wymknął się spod kontroli i skrył wśród ław. Ostrożnie, uważając by nie spowodować żadnego hałasu, obszedł salę dookoła, by zajść starca od tyłu. Nie myślał. Działał jak maszyna, której priorytetowym zadaniem było „zabić”. Pot zaczął obficie skrapiać jego ścieżkę. Ręce stały się śliskie i miał poważne trudności, by pewnie uchwycić poręcz czy kant ławki. Temperatura wzrosła niesamowicie, a starzec wciąż stał bez ruchu, wpatrując się niemym wzrokiem w jakiś punkt w oddali. Wąskie strużki dymu unosiły się znad jego ubrania. Patryk był już za jego plecami. Tylko parę metrów dzieliło go od Lokarena, wokół którego kłębiły się coraz gęstsze obłoki dymu. Mężczyzna wyciągnął mały sztylet z cholewki buta i ułożył na dłoni tak, by było mu jak najwygodniej nim rzucić. Kucnął i wycelował w krtań starca, znajdującą się za warstwą bujnych, szarych włosów. Liczyła się tylko Cala. Wszystko zależało od niego. Nie mógł chybić. Cisnął sztyletem dokładnie w kark. Broń powinna wejść w skórę starca jak w masło, rozcinając skórę i mięśnie, przebić krtań i wyjść drugą stroną, zalewając przy tym posadzkę fontanną jasnoczerwonej krwi. Ostrze gładko przecięło powietrze i dotarło do celu, lecz zamiast uśmiercić ofiarę odbiło się od niewidocznej bariery i opadło na ziemię z głośnym brzękiem. Metal był powykręcany i zdeformowany, stopiony pod wpływem ogromnej temperatury. Nie mógł w to uwierzyć. Starzec miał być martwy, tymczasem ciągle tkwił w miejscu.
-Patryku!
Głos Lokarena zmroził krew w żyłach niedoszłego zabójcy.
-Zdajesz sobie sprawę z tego, co właśnie uczyniłeś?! - starzec grzmiał. - Myślałem, że jesteś inny niż pozostali, że rozumiesz więcej.
Z ust starca strzelały iskry i ogniki. Mężczyzna nie ważył się nawet drgnąć.
-Głupcze - syknął i wykonał zamaszysty ruch ręką.
Ciało Patryka oderwało się od ziemi i uderzyło z ogromną siłą w drewnianą ławę, łamiąc ją w połowie. Nie minęła sekunda i z impetem sforsowało kolejną przeszkodę, po czym zaczęło się przebijać przez całą resztę. Solidny dąb zachowywał się jak cienki patyk pod naporem ludzkiego ciała, ciągniętego przez niewyobrażalną siłę. Wśród trzasku łamanych ław i rumoru spowodowanego przez dziesiątki strzelających w powietrze drzazg trudno było rozpoznać, czy to odgłos pękającego drewna, czy też miażdżonych przez ogromną siłę kości Patryka. Starzec cisnął pokrwawionym strzępem człowieka w otchłań. Jego oczy na powrót przybrały barwę wiosny i mieniły się dziesiątkami różnych kolorów. Po Patryku nie było śladu. Jedyną rzeczą, która przypominała o niedawnych wydarzeniach, był szeroki na dwa metry szlak, wiodący po popękanej posadzce pośród roztrzaskanych ław. Kawałki drewna były zroszone kroplami posoki, a głębokie bruzdy w marmurze wypełniła po brzegi krew, tworząc makabryczne puzzle.
Starzec westchnął głośno i wrócił do biurka, by znów zająć się pokrywaniem zwoju tajemniczymi znakami.
-Tysięczny... - mruknął pod nosem, całkowicie pochłonięty pracą.
-Ależ kochaaanie - ziewnął przeciągle.- To jest nieludzkie, przecież wiesz!
-Nie marudź, misiaczku - zaśmiała się słodko.- Przecież chcemy obejrzeć wschód, czyż nie? Sam to zaproponowałeś.
-Ale Różyczko! Jest piąta rano! Godzinę temu dopiero co się położyłem. Litości! - wykrzyknął błagalnym tonem.
Dziewczyna poklepała go po twarzy, posłała szeroki uśmiech i wróciła do marszu.
-Cholera jasna! - Chłopak zaklął, potykając się o korzeń. - A żeby cię i te twoje wschody licho pochłonęło - rzucił złośliwie.
W odpowiedzi dostał kuksańca w brzuch. Po chwili skoczyła na niego i pocałowała namiętnie. Na twarzy młodzieńca momentalnie znikły jakiekolwiek ślady zaspania, teraz widniał tam jedynie uśmiech.
W końcu dotarli na miejsce. Byli na wysokim klifie, na czubku którego znajdowała się mała polanka, ich cel. Usiedli na trawie i ze splecionymi dłońmi czekali na spektakl. Na horyzoncie pojawiła się wąska szpara, przez którą zaczęło się przeciskać oślepiające białe światło. Przesmyk między niebem a morzem zaczął się poszerzać, uwalniając kolejne fale słonecznego blasku. Wraz z nimi rozchodziło się subtelne ciepło, a choć ranek był chłodny, czuli jak niewidzialne macki rozgrzewają ich ciała. Słońce powoli wynurzało się niby spod wody, rzucając nań długie kosmyki włosów. Fryzura kołysała się wraz z morskim tętnem i mieniła się żywymi kolorami. Ciepłe dłonie brzasku pochłaniały przestrzeń, a ptaki wtórowały śpiewem, celebrując nadejście świtu.
-Czujesz?- spytał się dziewczyny.
-Jest mi tak ciepło, ale to dzięki tobie. - Pocałowała go w usta.
-Kocham cię - powiedział cały promieniejąc.
Był szczęśliwy. Miał wszystko, czego pragnął. Miał ją. Przycisnął do siebie osobę, dzięki której serce biło tak raźnie, i przeniósł wzrok na słońce. Złote loki dziewczyny opadły na chłopięcą pierś, gdy złożyła głowę na jego ramieniu. Spektakl trwał, a złączeni w żarliwym uścisku młodzi kochankowie przyglądali się w ciszy i zachwycie podniebnym cudom.
„Wygnany z raju. Zamknięte wrota nieba. Spalili ogród”
Z trudem otworzył oczy i od razu pożałował, rażony jaskrawym światłem. Ostatnią rzeczą, którą pamiętał, było potężne szarpnięcie. Potem stracił przytomność. Próbował się poruszyć, lecz przeszył go tak wielki ból, że krzyknął. Od pasa w dół nic nie czuł. Głowa pulsowała tępym bólem, a usta miał pełne krwi. Ponownie spróbował się poruszyć, lecz ból wcale nie zelżał. Poddał się bezsilności i skoncentrował się na oddychaniu. Spieczone wargi opornie rozwierały się, by zaczerpnąć powietrza. Było przesycone zapachem siarki i zgnilizny. Co rusz krztusił się własną krwią, która zaczęła już wypływać cienkim strumieniem z kącików ust. Ostatkiem sił zdołał okręcić głowę tak, że opadła na ziemię policzkiem. Zdecydowanie wolał się wykrwawić niż utopić. Słyszał swoje rzężenie. Chropowaty, urywany oddech nie rokował zbyt długiego żywota.. Koniec jednak nie nadszedł, a zamroczone zmysły zaczęły się wyostrzać. Zdawało mu się, że słyszy niewyraźne głosy i chichoty. Ku jego przerażeniu chichoty nie były do końca tym, za co je wziął. Wyraźnie słyszał jęki i odgłosy szurania. Coś niedaleko niego głośno mlaskało, pożywiając się, jak mniemał. Rozpoznał dźwięk rozrywanego mięsa. Co chwilę powietrze rozdzierał gardłowy ryk, który przechodził w cichy pomruk. Wsłuchiwał się w odgłos wrzawy panującej dookoła z rosnącym strachem. Nie miał pojęcia, co się dzieję za grubą warstwą powiek, lecz same słuchanie wystarczało, aby włosy zjeżyły się na karku, a skóra pokryła się gęsią skórką. Ciało oblewał zimny pot. Otworzył powoli oczy i czekał przez chwilę, aż wzrok przyzwyczai się do światła. żałował, że to zrobił. Rozciągała się przed nim szeroka równina, pokryta setkami krzątających się postaci. Były wszędzie. Włóczyły nogami po rozżarzonym piachu, sunąc chwiejnie przed siebie. Niektóre czołgały się, inne wpatrywały w niebo i wyły. Dostrzegł przynajmniej piętnaście istot kilka metrów od miejsca, w którym leżał. Stwory nie przypominały w niczym ludzi. łyse czerepy, opięte żółtą skórą lśniły w łunie szkarłatnego słońca. W kościstych oczodołach tkwiły całkowicie czarne węgliki. Dwie podłużne szpary służyły za nos, a z pokrytych w całości strupami warg wystawały dwa rzędy zaostrzonych szpilek, które z pewnością pod względem ostrości mogły porównać się z żyletką. Zapadnięte policzki i kanciaste brody dopełniały obrazu. Skóra na reszcie ciała była pokryta warstwą zrogowaciałego naskórka, który utworzył coś na wzór pancerza. Tak to wyglądało z bliska. Wątłe i długie ciała, spalone przez tutejsze słońce, były niezwykle zwinne i szybkie. Kości były dziwnie powykręcane, a kręgi przebijały skórę na plecach i szyi. Dłuższe niż u ludzkiej istoty palce u rąk i nóg zakończone były prostymi, czarnymi szponami. Stwory poruszały się na czworakach. Wysuwały naprzód krótkie ręce, opierając się przedramionami o podłożę i sunęły do przodu wolnym ruchem, odpychając się od ziemi tylnymi kończynami. Gdy przystawa