Bez powrotu (końcowy fragment I-go roz, powieści f

1
Cóż... nie było żadnego odzewu. Lecz pomimo to postanowiłem uzupełnić moje "Bez powrotu" końcowym fragmentem pierwszego z sześciu rozdziałów.









Przydzielono mi tych dwóch, co wciąż za mną chodzą i kazano czekać. Do tej pory upłynęło już prawie sześć t u t e j s z y c h dni, więc jeszcze po- łowa mi została. Sam akt zatwierdzający werdykt sądu, już w pamięci zaczął się zacierać. Ponieważ ten sześciodniowy z dwunastodniowego okresu — na wstępie dni w swoich porankach znaczonych słonecznym interwałem, zanim mroku znów nie zacznie cofać (nawiasem mówiąc, zupełnie nie wiem, jak ten ledwie początek września mógł tak nagle stać się końcem grudnia, ale zdaje się, że to stąd dopiero widać jak czas ten subiektywny, względny, albo może jest to żywa treść psychiczna... może w piekle jest na odwrót i aktualizacja odbywa się nie we wspomnieniach z przeszłości a przeciwnie, bierze się tylko i wyłącznie z danej mi tutaj przyszłości, która coraz bardziej się zacieśnia), w kręgach, po których dane mi jest się teraz obracać, zwanym również okresem kwarantanny względnej, zaznaczyć się ma tym, że z pamięci zrobi mi sieczkę, pozostawiając nieludzki głód, niena- sycenie, nienasycenie tych chwil, w których siebie istotnie nie przeżyłem, czyli w zasadzie wszystkich, bowiem zawsze jest post mortem — dlatego postanowiłem notować to wszystko zanim… Co, zanim? — wiadomo co.

Pierwszego dnia — wyraźnie to pamiętam, bo to było dla mnie pasmem rozlicznych zaskoczeń — od razu, jednym rzutem, rozpłatałem na dwoje ciemny kamień, którego mniejsza część upadła na równym obok paleniska (palenisk oraz, naturalnie, nieodzownych szczap było tu całe mrowie). Natomiast ten większy człon kamienia zatańczył wokół jednego z tych palenisk i potoczył się po nawierzchni pokrytej żużlem, grzęznąc w jamistej szczelinie. Zadałem sobie niemało trudu, aby wyszarpnąć stamtąd ten frywolniejszy a większy jego fragment. Tkwił mocno w jednej z licznych rozpadlin, jakie utworzyły się w tej suchej, spopielonej glebie pośród słupów ognia. Wysoko ponad słupami ognia unosiły się kotły. W kotłach, bez wątpienia, gotowała się smoła. I rzeczywiście, tak było. Uwiodła mnie ta dosadność lakonicznej scenerii, która zgodna była z tym, co na wstępie z góry odrzuciłem, gdyż przesadne, niewyszukanie proste, nazbyt sugestywnie narzucało się to moim wyobrażeniom. Ale tym samym upewniłem się tylko, co do powszechnej zgody w oglądzie piekła, wobec którego intuicyjne pojednanie, w moim przeświadczeniu, musiało panować w najdalszych zakątkach świata. I cóż z tego, że jak mawiali współcześni mi czołowi teolodzy, piekło jest stanem duszy, kiedy na ten temat mnie się narzucała wizja iście średniowieczna. — Ku mojemu zdumieniu, rozłupany kamień posiadał wypełnienie. Bardzo solidne wypełnienie. Niby to naturalne, ale dla mnie było to zaskakujące, ponieważ ja czegoś innego spodziewałem się po piekle. Spodziewałem się, że w materii piekła iluzji więcej będzie. Na wszelki wypadek złożyłem te dwie części razem, wciąż niedowierzając, że na powrót będą do siebie pasować. Jednak wszystko było w jak najlepszym porządku — pasowały. Zacząłem się w tym gubić, lecz wciąż bez spodziewanego szoku, wciąż bez osłupienia, raczej znużony skupiłem baczniejszą uwagę na przedmiotach. Na szczęście nie trwało to długo, bowiem już w następnych dniach, przedmioty, w tym również i te czarne kamienie traciły swoje właściwości — zgodnie z przewidywaniami, gdyż sprawdzało się to, że co tylko pomyślane, domagając się realizacji, natychmiast zamieniało się w ciało. Przedmioty coraz częściej okazywały się atrapami, jeśli nie mglistymi mirażami to prawie że wspomnieniami rzeczy, które po chwili zanikały, a wraz z nimi moja pamięć. Na wszelki wypadek zanotowałem to sobie skrawkiem węgla na odwrotnej stronie tego istotnego dla mnie karteluszka. Zanotowałem po to, żeby sobie utrwalić, żeby nie zapomnieć, gdy do tego już przywyknę: Oto porządek pandemonium — diabli biorą ciąg- łość, przyczynowość, porządek rzeczy. Powoli, acz skutecznie i już nieodwo- łalnie, nie dając w zamian najmniejszego powodu, jakiego bądź cienia do sprzeciwu. Właściwie to myśl ta w sobie jest całkowicie nieważką i jedyne, co godne jest uwagi to to, że w zapisaniu jej nie stało na przeszkodzie nic — zupełnie. To było dopiero odkrycie, ważniejsze i pełniejsze niż wiedza o życiu, którą wraz z moim zejściem do tego infernalnego... passusu (bo trud- no jest powiedzieć, że piekło ma jakąś lokalizację, jakieś miejsce na mapie świata, skoro stanem duszy jest) od razu w całości posiadłem: że życie jest tym najpierwotniejszym m a t e r i a ł e m... właśnie życie, niewyobrażalna całość istnień, jest ową bezkształtną masą przyjmującą krótkotrwałe formy, ale od środka, nigdy zaś z zewnątrz, co najwyżej ujawniając bełkotliwą kipiel pod brzemieniem swoich własnych części, indywidualnych roszczeń, pretensji przepełnionych resentymentem wobec tego czym faktycznie jest — że jest jednością ograniczoną wielością rozmaitych dotyków, a przy tym łaknące wciąż jedyności absolutnej, ścisłej, bezbolesnej, niepodzielnej... bla, bla, bla... i właśnie życie, życie zindywidualizowane, kolektywizujące się we wzajemnie zadrażnionym postrzeganiu, składa materię świata i jest owym chaosem organizującym się w zalążki nieustannego stawania się, który zapewne wraz z przestrzenią Demiurgos miał przed sobą, ponieważ życie, życie znajdując się w stanie permanentnej bezkształtności... bla, bla, bla. Dopieroż tutaj odżyły we mnie quasi witalistyczne ciągoty w całej krasie.

I znowu smród siarki z siwym dymem grozy sprawił, że mocniej zacisnąłem pięść w kieszeni na karteluszku, który mi wręczono na odchodne. Zrobiłem krótki rachunek zagubionego — więc tak: pamięci siebie i jako takiej mieć nie będę; również związanej z pamięcią tożsamości nie zachowam. Choć jednocześnie czuję, że jakąś posiadać muszę — sam diabeł mi to wytknął, obok tego, że tu jestem od tych sześciu przejściowych, niestety dla mnie już niezbyt pamiętnych dni… i że została mi jeszcze połowa. Na ucho mi szepnął: — To, z czym się tutaj spotkasz nie jest nieprawdą, ale i odwrotnie też — poczym śmiał się ścichapęk, wędrującym, jak gdyby od- dalającym się gdzieś głosem, który zamarł na północnym bezkresie (patrząc od strony najwyższego z kotłów, na niknący pośród dymów wierzchołek hałdy koksu, arbitralnie ustaliłem kierunek północny). Jakiś głos w mojej głowie się ozwał (absolutna nowość — ten głos oczywiście — nowość, któ- ra na dalszych stronicach będzie mieć swoje konsekwencje), że więcej au- diencji u Jego Książęcej Wysokości nie będzie (dokładnie, tak się ten głos w mojej głowie o nim wyraził: — u Jego Książęcej Wysokości), że ta była ostatnia. I tak, jak mi ten tajemny głos w głowie polecił, skierowałem się tam, gdzie słowa Księcia Ciemności vel Prometeusza, miały być mi w przy- stępniejszy sposób wyłożone.

Delfy to niebyły ale i tak żałuję, że się tam w ogóle wybrałem. Słowa wyroczni jeszcze bardziej zaciemniły, miast rozjaśnić; powiedziano mi tam, że jestem wolny, wolny od dalszego planu (co tu kryć, cytuje z pamięci już nietęgiej), jestem wolny również i od tego naśladowczego kryterium dwubiegunowości w cyfrowej sztampie sądu złożonego z zer i jedynek, więc żelaznej logiki tak lub nie sprowadzonej antynomii, co do i w kwestii roztrząsanych zdań pod kątem formalnym, którejś tam krotności, zdaje się, że metajęzyka o ile się nie przesłyszałem. A o sobie, w terminach zaprzeczenia twierdząc, plasuję się już poza jakąkolwiek wypowiedzianą frazą, tj. poza sądem, na który trzeba mi skwapliwie zmrużyć oko. Mam na wszystko przystać i to, co się przydarzy, przyjąć z daleko idącą ufnością. Niestety, gdybym nawet wspiął się na sam szczyt najwyższego z kotłów, i z tej wysokości, tj. z znad krawędzi bulgocących garów, co są szczytami pandemonium, i stamtąd spojrzał, b l a g a to jedyna rzeczywistość, jaką tu posiadać mogę.

Czas dobiegał końca — nastał dzień ostatni.

Zatem, co na szarym końcu tym zostało? Cóż, niewiele. Koniec końców, musiałem się już zorientować, że wpadłem poza nawias zdarzeń, wyrokiem najwyższego z sądów nań skazany, w tę szczelinę, w której tak naprawdę to się nic nie dzieje i przy wszelkich pozorach dziania się, już na zawsze zostałem sam na sam ze sobą, z istnienia JA wyjętym. Pod koniec ostatniego z tych dwunastu dni okresu kwarantanny względnej, wspiąłem się na sam szczyt pandemonium, ku rozpaczy tych dwóch, co mi cały szereg dni tu uprzykrzyli (biedacy, nie potrafili wspiąć się za mną, z tej prostej przyczyny, że oni rzeczywiście byli stąd, a ja niekoniecznie). Tam wreszcie, przed nimi właściwe schronienie swe znalazłem. Czas się kurczył, a ja w nim… w nieskończonostkę swoją, a być może nawet wprost proporcjonalnie do rosnącej przestrzeni, której trwaniem miałem nigdy już nie dotknąć. Palenisko rozpadło się i znikło wnet zupełnie, a sam kocioł niedługo potem, lecz ja — ja zostałem — zostałem zawieszony na wysokości tego miejsca i w przestrzeni tych dwóch kudłaczy pragnących skrócić dystans, co teraz nas tak równo dzielił. — Do bezprzestrzennego punktu ze mną się zagęścić — porażająca głupota, choć w ich mniemaniu przebiegła chytrość, nie miała so- bie chyba bardziej równych. A może ja się mylę i w tym sądzie? W każdym razie, bez entuzjazmu oczekiwałem własnego i ostatecznego już rozpadu.



A tu, niespodzianka i… Niedoczekanie moje!



Wszystko wokół gęstniało do granic możliwości swoich, chyba… wkrótce to

zrozumiałem. Zrozumiałem, że ja świadkiem własnego końca być nie

mogę — nigdy; końca, który oczywiście i zgodnie z werdyktem naj-

wyższego sądu niechybnie nadejdzie, ponieważ nadejść w końcu

i tak musi — z tą tylko różnicą, że nie dla mnie, tj. nie dla mo-

jego doświadczenia. Owszem, stopniowo, więcej lub mniej

będę się rozpadał — już niedługo zacznę się różnicować

w sobie — a będę się tak rozpadał w nieskończoność

skondensowaną w najdrobniejszym ułamku chwil.

Ta, czy inne ostatecznie będą dla mnie na podo-

bieństwo stycznych do hiperbol, które nie-

skończenie przybliżając się do krzywej,

nigdy nie osiągną punktu styczności.

Natomiast dla jakiegoś, przypuść-

my, hipotetycznego obserwato-

ra będzie to trwało tyle, co

klaśnięcie w dłonie, pal-

ców pstryknięcie lub

nagły księżycowy

refleks schwy-

tany w tafli

jeziora.

2


Sam akt zatwierdzający werdykt sądu, już w pamięci zaczął się zacierać(...)

Po pierwsze to zdanie jest dziwne. Po drugie źle się czyta. Po trzecie jest złe.

Chodziło Ci o to, że wyrok bohater zaczynał powoli zapominać o tym co stało się jego udziałem? Aha. No, idzie to wyłapać Bracie, ale z całym trudem.



Ponieważ ten sześciodniowy z dwunastodniowego okresu(...)

Hę?



...na wstępie dni w swoich porankach znaczonych słonecznym interwałem, zanim mroku znów nie zacznie cofać (nawiasem mówiąc, zupełnie nie wiem, jak ten ledwie początek września mógł tak nagle stać się końcem grudnia, ale zdaje się, że to stąd dopiero widać jak czas ten subiektywny, względny, albo może jest to żywa treść psychiczna... może w piekle jest na odwrót i aktualizacja odbywa się nie we wspomnieniach z przeszłości a przeciwnie, bierze się tylko i wyłącznie z danej mi tutaj przyszłości, która coraz bardziej się zacieśnia), w kręgach, po których dane mi jest się teraz obracać, zwanym również okresem kwarantanny względnej, zaznaczyć się ma tym, że z pamięci zrobi mi sieczkę, pozostawiając nieludzki głód, niena- sycenie, nienasycenie tych chwil, w których siebie istotnie nie przeżyłem, czyli w zasadzie wszystkich, bowiem zawsze jest post mortem — dlatego postanowiłem notować to wszystko zanim… Co, zanim?

Ulżyj człowieku, ulżyj! Boże Jedyny, ale to skomplikowane. No nie wychodzi Ci ta budowa długich zdań. Zdecydowane NIE.



...jednym rzutem, rozpłatałem na dwoje ciemny kamień, którego mniejsza część upadła na równym obok paleniska (palenisk oraz, naturalnie, nieodzownych szczap było tu całe mrowie) (...)

Chłopie czy Babo, nie wychodzi Ci stosowanie tych nawiasów. Gmatwasz do maksimum.



Dobra. Dosyć. Nie mogę tego czytać!

Bracie jedyny! To ma być tekst z jajem! Chcesz zainteresować czytelnika?! To cholera trzeba pisać z jakąś klasą.

Budujesz zdania tak, jakbyś miał na celu stworzenie podręcznika do nauczania geografii, czy czegokolwiek. Masakra.



Nie doczytałem do końca, bo po prostu nie potrafię. Szkoła? Mam jej dosyć (pomijając niektóre koleżanki i nauczycielki).

Ej, no wybacz mi, ale nie mogę. Słodzić; tak chciałem Ci powiedzieć miłe słówko, ale... Sam wiesz. Wybacz po raz wtóry, ale to nie jest tekst dla takiego osobnika jak ja. Lubić to nie znaczy kochać. Nie lubić to nie znaczy nienawidzić. Zatem nie nienawidzę Cię!

Bywaj Przyjacielu, czy Przyjaciółko.
Najtrudniej nauczyć się tego, że nawet głupcy mają czasami rację. – Winston Churchill

3
Dzięki Ci za to, co rzekłeś, że w ogóle próbowałeś coś podjąć — nie wiem, może po to by przed samym sobą uzasadnić idiosynkrazję jakowąś... bo po prawdzie, to ledwie śliznąłeś się po mnie. Zresztą sam spostrzegłeś, że nie jest to tekst dla Ciebie.



Rzeczywiście — dziwne to, co napisałeś o tym, czego nie przeczytałeś, lub nie chciałeś zrozumieć — dziwne, i porównałbym to do nagłego uczucia zaskoczenia, gdy miast w spodziewaną materię przedmiotu trafiasz w próżnię... Nie. Nie bardzo chce mi się więcej na ten temat rozwodzić.



Czyżby nie pozostawało mi już nic innego prócz symetrii? Miałbym Cię pozdrowić równie obojętnym gestem wyciągniętej ręki?

Wybacz Stary — nie potrafię. Zatem bywaj, pa!

4
Ku mojemu zdumieniu, rozłupany kamień posiadał wypełnienie.
a dlaczemu tak?


Zanotowałem po to, żeby sobie utrwalić, żeby nie zapomnieć, gdy do tego już przywyknę: Oto porządek pandemonium — diabli biorą ciąg- łość, przyczynowość, porządek rzeczy.
:D <jest zachwycona>




pamięci siebie i jako takiej mieć nie będę; również związanej z pamięcią tożsamości nie zachowam.
jakoś koślawo




Słowa wyroczni jeszcze bardziej zaciemniły, miast rozjaśnić; powiedziano mi tam, że jestem wolny, wolny od dalszego planu (co tu kryć, cytuje z pamięci już nietęgiej), jestem wolny również i od tego naśladowczego kryterium dwubiegunowości w cyfrowej sztampie sądu złożonego z zer i jedynek, więc żelaznej logiki tak lub nie sprowadzonej antynomii, co do i w kwestii roztrząsanych zdań pod kątem formalnym, którejś tam krotności, zdaje się, że metajęzyka o ile się nie przesłyszałem.
Znowu przesadzasz! A już chciałam powiedzieć, że z długością zdań tu jest lepiej <btw - łiii logika :D Czy ty jesteś filozofem z wykształcenia? zwłaszcza to o psychoanalitykach-szarlatanach w cz. 1 na to wskazuje :P >




biedacy, nie potrafili wspiąć się za mną, z tej prostej przyczyny, że oni rzeczywiście byli stąd, a ja niekoniecznie
nie wiem czemu ale urzekło mnie to, tylko dlaczego urzeka mnie coś, co jest w nawiasie? hmm?

<odpowiada jej wewnętrzny głos: bo jest krótkie?>





Co by tu... Zasadniczo ta część bardziej mi się podoba. Wydaje mi się, że zdania są nieco krótsze :P <przeczytała tę część do końca bez oszukiwania> I więcej rozumiem <serio, coś rozumiem! :P>



Masz czasem bardzo fajne wejścia, ciekawe przemyślenia i dlaczego to ginie w tym natłoku myśli o kij-wie-czym?(mam nadzieję, że nie uraziłam, po prostu tak się to jawi po pierwszych kilku zdaniach) Jasne, po akapicie już wiadomo o co chodzi ale zobacz ile osób przebrnęło przez ten akapit... <wskazuje na komenty a odpowiadają im cykady...>. Nie chcemy pisać tylko pod czytelników ale jednak ich też trzeba wziąć pod uwagę :) <nie! nie tylko studentów filozofii! tak, im by się mogło podobać>



Nadal forma bierze górę nad treścią. Nawet niezłe to jest jak się człowiek skupi ale nie powinno tak być, żeby czytelnik musiał się nieludzko wysilać, co by utrzymać myśli przy tekście. I za to właśnie znowu mówię NIE <a już chciałam napisać TAK, bo się zaczęłam wkręcać>. Eh, poczekam, może coś jeszcze tu wkleisz :)





Pozdrawiam serdecznie :)





Bokiem:

Richard, nie słodzimy za wiek tylko za dobre teksty :P i wyrażaj się po ludzkiemu, na Boga! <sorry za mały offtop>
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

5
Faktycznie, zlekceważyłem ten ważny, jeśli nie najważniejszy w pisarstwie hmm... czynnik, jakim jest wabienie czytelnika. Jeśli kiedyś zdobędę się na ten wysiłek, to "przeczeszę" swój tekst. Nie wiem... może spróbuję "wziąć lekcje" u Pana Gombrowicza [(Cudownie mnie się go kiedyś czytało. Kiedyś, bardzo dawno temu, gdy więcej naiwnym byłem. On — P R Z E Z W O D Z I C I E L — pisał mi wtedy wprost do serca) — znowu te nawiasy!], który nawiasem mówiąc — bo to tylko dygresja przecież — między innymi u samego Kanta (!) szukał stylu dla siebie :wink:



A tak serio, to dziękuję za poświęcony mi czas.

Pozdrawiam.

Dodane po 56 sekundach:

Faktycznie, zlekceważyłem ten ważny, jeśli nie najważniejszy w pisarstwie hmm... czynnik, jakim jest wabienie czytelnika. Jeśli kiedyś zdobędę się na ten wysiłek, to "przeczeszę" swój tekst. Nie wiem... może spróbuję "wziąć lekcje" u Pana Gombrowicza [(Cudownie mnie się go kiedyś czytało. Kiedyś, bardzo dawno temu, gdy więcej naiwnym byłem. On — P R Z E Z W O D Z I C I E L — pisał mi wtedy wprost do serca) — znowu te nawiasy!], który nawiasem mówiąc — bo to tylko dygresja przecież — między innymi u samego Kanta (!) szukał stylu dla siebie :wink:



A tak serio, to dziękuję za poświęcony mi czas.

Pozdrawiam.

6
Ehh, przykro mi... doczytałem.



Tekst w ogóle mi się nie podobał.

Zdania wyglądają jak na siłę uintelektualnione. Momentami czułem się jakbym czytał wykład mistrza Yody. To już drugi raz od kiedy jestem na forum, a to już dwa lata.

Pełno jakiś pseudofilozoficznych przemyśleń, które trącą wręcz absurdem i banałem.

Nie mam siły powiedzieć nic więcej niż - znudziłem się, bardzo.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron