
Chciałbym móc to potraktować, jako wprawkę, ale ciężko mi ten tekst w taki sposób określić. Pisany jest bowiem jednym tchem, bez poprawek.
Wybaczcie, jeśli uznacie, że za krótkie. Mam świadomość, że to praktycznie rzecz biorąc po prostu kilkanaście zdań. Cóż, jestem otwarty na krytykę pod każdym względem.
Ach - raczej dla ludzi, którzy z obrazem Pani Coppoli do czynienia mieli.
---
Zamyślony Bob, obserwując przez szybę taksówki sznury samochodów powoli przesuwające się na tle masywnych, bezwstydnie odzianych w krzykliwe reklamy wieżowców, zniknął za zakrętem w drodze na lotnisko. Piękna Charlotte – która dla niego zawsze pozostanie po prostu Scarlett – utonęła w wartkim strumieniu ludzi, bezmyślnie opływających ją, jak nic nie znaczącą wysepkę i pozwoliła ciepłym łzom schnąć na zarumienionych policzkach. A on siedział. Siedział z trudnym do określenia, melancholijnym uśmiechem wymalowanym na twarzy. Wymienił spokojne, znaczące spojrzenie z pokrzywionym kotkiem o paintowym rodowodzie, bez emocji przyglądającym mu się z pulpitu. Zamrugał, nieobecnym wzrokiem omiótł pokój i nie przestając się uśmiechać, powolnym ruchem zatrzasnął laptop, podświadomie życząc kotkowi dobrej nocy.
Pod prysznicem nie myślał o niczym. Kontemplował wspaniały nastrój, w jakie stopniowo wprowadzało go ostatnie półtorej godziny i film, który powoli sącząc się z ekranu, napełniał go – z pewną nawet nieśmiałością – niesamowitą mieszanką emocji. Ciepła woda spływała po nim, rozbryzgując się na popękanej emalii i ochlapując seledynowe kafelki poprzez szparę w niedociągniętej zasłonce. Jedyne myśli, jakie rejestrował dotyczyły tego nieokreślonego uczucia, które wygodnie rozsiadło się gdzieś tam, w środku oraz chęci jego przedłużenia. Najlepiej w nieskończoność. Machinalnie umył włosy i bez pośpiechu wytarł się do sucha. Szorując zęby wpatrywał się w lustro, mając całkowitą pewność, że gdyby nie usta pełne pasty, uśmiechałby się nadal. Tak właśnie się czuł. Jak delikatny, słodko-kwaśny uśmiech. Doprawiony szczyptą melancholii i bezgranicznego szczęścia. Po trochu. Był tym uśmiechem.
Nie spał tej nocy. Jak Bob, wpatrywał się w brudnobiały sufit, pozwalając myślom płynąc swobodnym, szerokim strumieniem, nieskrępowanym poprzez tamy koncentracji i skupienia. Zwinięty na łóżku, jak Charlotte, liczył białe kwiaty na dużej, brązowej poduszce. I aż do czwartej, gdy w końcu spłynął na niego łagodny, cichy sen, był tylko strumień myśli i te kwiaty. I uśmiech.