"Paradoks KOTa"[opowiadanie SF]

1
Paradoks KOTa





Deszcz po chwili przerwy zabębnił agresywnie w okno. Wytrąciło to adwokata na sekundę z uwagi, poprawił jednak pewnym gestem okulary, odchylił się lekko na krześle i zaczął dociekliwiej przypatrywać się swojemu gościowi.

Trzeba od razu wyznać, że obserwowanie mężczyzny siedzącego po drugiej stronie biurka nie należało do najprzyjemniejszych zajęć. Człowiek ten zdawał się świecić niemal zupełnie wyłysiała głową, uzupełniającą się z niedbale zgolonym zarostem, którego kępki wyglądały jak siedliska brudu. Na sobie miał prochowiec noszący ślady tłustych plam. łysawy sprawiał wrażenie niechlujnego, ale to była tylko część jego wizerunku. Bardziej niepokojące jego dopełnienie stanowiły nisko osadzone oczy, łypiące co chwilę na boki. Duża czerwona blizna okrążająca policzek blisko prawego oka i schodząca w dół długą kreską. Spora, jeszcze nie zagojona rana na dolnej wardze. Barczyste ramiona i silne palce obejmujące trzymany przez gościa plik papieru.

Mecenas Downing zamrugał nerwowo. „Czemu się denerwuję?” pomyślał. Przecież widział i pracował już z ludźmi wyglądającymi i zachowującymi się gorzej. O wiele gorzej.

- Niech pan powtórzy: co ma zawierać ten dokument? - wznowił grzecznie rozmowę adwokat.

- Raport o ostatnim zaobserwowanym przypadku wystąpienia paradoksu KOTa i reakcji nań uczestników zdarzenia. - odezwał się chropowato przybysz.

-Proszę wybaczyć, nie jestem fizykiem.

- I tak niewiele by pan zrozumiał.

Prawnik westchnął.

- Ustalmy pryncypia: czy te kilkadziesiąt stron warte było próby zabójstwa…

- Najwyżej ciężkiego pobicia. Nie zamierzałem go zabić. Chodziło mi tylko o informacje.

- Ale policja szuka pana właśnie w charakterze niedoszłego zabójcy - krzywo się uśmiechnął Downing - Jak się domyślam, nie dowiedział się pan tego, czego chciał?

- Tak jest.

- I dlatego splądrował pan mieszkanie tego… Jak on się nazywał?...

- To jest w tej chwili sprawa drugorzędna. Zresztą, jakkolwiek by on siebie nazwał, to nie jest jego prawdziwe nazwisko.

- Słyszałem, że podobno to był jakiś spokojny urzędnik…

- To również kłamstwo.

- No ja myślę. Inaczej nie sadzę, że byłby w stanie tak urządzić kogoś o pańskiej posturze.

- Bo nie urządził.

Zapadła chwila niespokojnego milczenia. Potem znowu zaczął adwokat, mówiąc niepewnym tonem:

- Daruje pan… Ale jeżeli naprawdę mamy współpracować, muszę o to zapytać… Czy nie ma pan może nic wspólnego z wywiadem? Albo ze służbami bezpieczeństwa wewnętrznego?

- Niezupełnie. - rysy gościa stwardniały.

Mecenas zaplótł palce.

- Zdradzi mi pan, o czym konkretnie jest ten raport?

- Obawiam się, że nie będzie to miało chyba większego sensu. Ale cóż, wygląda na to, że nie mam innego wyboru. Niech pan słucha uważnie i nie przerywa mi, aż nie skończę.

Tutaj posiadacz prochowca wziął krótki oddech i zaczął streszczać zawartość dokumentu.

W rytm jego słów deszczowe krople spływały po szybie, zostawiając za sobą wodniste smugi.



***

Działo się to za panowania Alexandra III, w czasie, gdy wschodnie rubieże Cesarstwa sięgały

świeżo zhołdowanej Isturii, a wraz z nią tak zwanego Tunelu Jensena. ów tunel, otwierający szeroko swoją paszczę w wyjałowionej strefie planety był jedną z największych tajemnic naukowych zamieszkanej części galaktyki. Nie znano jego długości, nie wiedziano dokąd prowadzi, zapadał się bowiem w głąb ziemi. Koncepcja, że jego zwieńczeniem jest planetarne jądro nie wydawała się badaczom zbytnio szalona.

Dwie rzeczy były pewne. Powierzchnia tunelu miała charakter organiczny, żywy, co potwierdzały zebrane próbki. Drugim pewnikiem był fakt, że wszystkie trzy ekspedycje mające dokładniej zbadać wnętrze obiektu przerwano z powodu dolegliwości fizycznych i psychicznych

które wystąpiły wśród członków ich załóg.

Wszystkie luki w ludzkiej wiedzy wypełnić miał wiropław bojowy II klasy OFC „Waleczny”, którego losy raport złożony u Downinga zaczął śledzić od chwili, gdy statek oddalił się dwie godziny od tunelowego wejścia, lecąc ze średnią prędkością. Planowany czas trwania wyprawy pozostawał oczywiście nieznany, przypuszczano jednak, że zarówno Jan Peter Jensen jak i obie ekipy isturyjskie nie doleciały nawet do połowy całkowitej długości tej dziwnej konstrukcji.

Zadaniem „Walecznego” było dotarcie do końca - a jeśli by okazało się to niemożliwe - to przynajmniej dalej od poprzedników i przede wszystkim zebranie jak największej ilości informacji.

Honorowym dowódcą przedsięwzięcia był niegdysiejszy pierwszy kapitan wiropławu, kontradmirał Czerny. Jako że na Isturii trwał jeszcze stan wyjątkowy, jego nominacja na to stanowisko, jak i fakt, że okręt bojowy miał być wykorzystany do misji naukowej, wzbudził kontrowersje. Dyskusję ucięły jednak w kolejności: entuzjastyczna opinia Czernego i rozkazy wydane przez ludzi związanych z samym dworem cesarskim. Chodziło o prestiż. Tak więc kontradmirał, zostawiwszy rdzennych mieszkańców planety pod

„troskliwą” opieką zwierzchnika wojsk lądowych, generała Sandersa, odleciał w nieznane.

Maszyna poruszała się jednostajnie i choć dowódca zamknięty w swojej prywatnej kabinie nie mógł słyszeć szumu jej napędu, wydawało mu się, że ten dźwięk przewala mu się przez skronie. Czerny nie miał chwilowo nic do roboty. Leżał na niewygodnym krześle w wysoce nieregulaminowej pozie, zapadając się głęboko w siedzenie, rozsunąwszy szeroko nogi, a dłonie mając oparte o pulpit, na którym odrzucone leżały: prywatny dziennik oficera i cienka książka w złotej okładce - zbiór poezji jego pradziadka, napisanych w drugim języku Cesarstwa, tajemniczych i zawiłych jak magiczne inkantacje sprzed wielu wieków.

Głowa opadła mu na ramiona. Wspomnienia i przeżycia wracały do niego z całą siłą.

Ich sehe einen gr??nen Wald…

Ekran na ścianie zapalił się, w jednej chwili budząc śpiącego. Obudzony mrużąc przez chwilę oczy poznał osobę w komunikatorze. To był Dexter, obecny kapitan „Walecznego” i druga rangą osoba na statku. Przy tym również faktyczny dowódca wyprawy, wzywający swojego poprzednika na mostek bardzo okazjonalnie. Obaj panowie niezbyt się lubili.

- Słucham - sucho zameldował się Czerny.

- Przepraszam bardzo admirale, nie chciałem pana niepokoić.- tutaj młode oblicze wiceszefa misji nieco stężało. - Ale mam kłopot z tymi jajogłowymi. Najwidoczniej nie pasuje im harmonogram lotu.

- Widzi pan kapitanie, wszystko jest względne. Dla nich to panu nie pasuje ich plan badań. Tak przy okazji, od kiedy to do języka meldunków należy określenie „jajogłowi”? Zresztą, jeżeli dobrze pamiętam, to pan studiował w akademii…

- Z chęcią dokończyłbym tę rozmowę, admirale, ale nie mam za dużo czasu! - nadeszła odpowiedź w trochę ostrzejszym tonie niż należało. Dowódca honorowy dopiero teraz uświadomił sobie, że Dexter od początku był cały czerwony na twarzy.

- Jeszcze chwileczkę - odrzekł łagodnie . - Na kiedy zaplanowanie jest następne pobranie próbek?

- Za jakąś dobra godzinę.

- Nastąpiły zmiany w krajobrazie?

- Nie!

- Wiec wzywa mnie pan…

- Nie ja. Przemawiam im do rozsądku już dobrą chwilę, ale uparli się, żeby to pan rozstrzygnął spór.

- Rozumiem. Mam być arbitrem? Zaraz będę na mostku.

Połączenie zostało zakończone.

„Cholerny gówniarz. świętszy od papieża, tacy są najgorsi. Gdyby to on był wtedy zamiast mnie… Ile to ja miałem?... A tak, cztery mniej… - myślał kontradmirał gramoląc się z krzesła i poprawiając wyłogi munduru. Rozprostował kości i podszedł do drzwi, które rozstąpiły się przed nim.

Na korytarzu, gdzie kroki Czernego odbijały się metalicznym dźwiękiem, nie było prawie nikogo. Według uniwersalnej rachuby Cesarstwa panował obecnie środek nocy. Dowódca spotkał po drodze tylko Fritza, szefa strzelców. Zasalutowali sobie z uśmiechem i były kapitan wkroczył na mostek.

Stał tam nieco spocony Dexter w otoczeniu kilku ludzi. Czerny od razu poznał głównego lekarza Vickersa, okularnika o jasnych oczach i pogodnym wyglądzie.

- Kapitanie, zechce mnie pan wprowadzić w sytuację?

- Z przyjemnością. - odezwało się syknięcie.

Obaj dowódcy przeszli do tablicy z planem lotu, pokrytej umownymi znakami. Młodszy z nich chwycił krótki wskaźnik i zaczął mówić:

- Tutaj znajduje się wejście. Stad wyruszyliśmy i pobraliśmy pierwsze próbki. - wskaźnik się przesunął - Teraz jesteśmy tu. Do miejsca oznaczonego długa kreską dotrzemy za jakąś godzinę. Stamtąd przewidziane jest pobranie następnej partii próbek. Potem mamy do zaliczenia jeszcze dwa blisko oddalone punkty kontrolne i jesteśmy dalej niż ktokolwiek inny przedtem.

- Moim i nie tylko moim zdaniem czekamy za długo - powiedział Vickers.

- Nie mamy w planie postoju, jako kapitan nie widzę również potrzeby jego zarządzania.

- Czy jest pan biologiem?

- Znowu pan zaczyna! Jeśli zamierza pan przy kontradmirale powtarzać te same argumenty, co piętnaście minut temu, to ja rezygnuję z takiej dyskusji! - Po chwili, już spokojniej - Nie, nie jestem biologiem. Ale rozkład badań ustalali specjaliści, w tym o ile się nie mylę, obecny z nami kolega Do…

Przerwały mu ostre sprzeciwy kilku osób mówiących naraz.

- No i widzi pan - tu kapitan zwrócił się do Czernego - na jakim poziomie ja muszę dyskutować.

Kontradmirał cały czas zdawał się być nieporuszony. Spytał:

- O ile się nie mylę, chodzi tu o konflikt teorii z praktyką?

- Można tak to ująć - potwierdził przyjaźnie doktor.

- Jakie argumenty przedstawiliście kapitanowi Dexterowi?

- Czujniki biologiczne wykryły możliwość zmian w strukturze organicznej. Tych z gatunku niewidocznych gołym okiem, czego niestety nie bardzo da się wytłumaczyć naszemu rozmówcy.

Nie jesteśmy pewni czy nie tracimy ważnych informacji, nie jesteśmy pewni, czy nie przebywamy dalej niż sadzimy…

-Ależ to absurd! - wciął się agresywnie młodszy dowódca. - Jeżeli pan sugeruje, że w planie nie była uwzględniona nasza prędkość i jej stosunek do prędkości poprzedników, to znaczy…

W tym momencie brunet o nieco bladej cerze kichnął potężnie nie zamykając ust. Stojący przy nim najbliżej biolog odskoczył jak oparzony. Tymczasem tamten przestąpił na lewą nogę i zwalił się jak długi na podłogę. Kiedy próbował podnieć głowę, okazało się, że zwisają z niej śluzowate nitki przylepione do podłoża.

Momentalnie Vickers był przy nim.

- Nosze i płaszcz izolacyjny! Szybko!

Mostek wypełnił się odgłosem biegu.



***



Główny lekarz zanurzył dłoń w gumowej rękawicy we włosach chorego. Ten z kolei zapięty jeszcze częściowo dla pewności w izolacyjny materiał, rzucał się niespokojnie wstrząsany na przemian dreszczami zimna i ciepła. Doktor przesunął ręką po jego czole i zebrał długa, gęsta, białą substancję, która podniósł następnie na wysokość wzroku wszystkich trzech obecnych( licząc z samym doktorem) obserwatorów.

- Gorączka thargijska, to nie może być nic innego - dało się usłyszeć zza ochronnego hełmu.

- Czy zachorował ktoś jeszcze? - przemówił Czerny.

- Jeden przypadek biegunki, kilku ludzi skarżyło się na ból głowy, co muszę przyznać jest normalne u ludzi odzwyczajonych przez dłuższy czas od lotu. Jak to ujął pan Dexter : „Dzięki Wszechmogącemu, że nikt nie dostał kataru.”

- Doktorze! - odezwał się trzeci głos.

- Ja tylko relacjonuję fakty. A faktem jest, że tych wszystkich dolegliwości najpoważniejszy jest przypadek leżącego tu pana Dougherty’ego . On też jako jedyny pacjent brał udział w pobraniu pierwszych próbek.

- Co z pozostałymi? - kontradmirał przyjął na siebie rolę pytającego.

- Zostaną poddani dokładnym badaniom. Zalicza się do nich również moja skromna osoba. Obawiam się, że całkowicie zdezorganizuje nam to analizowanie substancji z tunelu.

- Czy one są groźne?

- Znane do tej pory fragmenty? Nie. Jak jest z pozostałymi, to mieliśmy między innymi ustalić. Ale te pobrane z okolic wejścia nie powinny być szkodliwe. Nie zawierają ani potencjalnych alergenów, ani tym bardziej wirusów. Zresztą, jak dobrze pomyśleć nie układają się w żadną logiczną całość. Jakiś dowcipniś określił je kilkanaście lat temu jako „coś pomiędzy lawą wulkaniczną a krwią buldoga.”

Nie wyobrażam sobie też, żeby Dougherty mógł mieć z nimi jakiś bliższy fizyczny kontakt. No chyba, że napił się z probówki, ale o to go nie posądzam.

-Napił?

-Struktura tunelu składa się z żywej tkanki wypełnionej płynem o konsystencji żywicy. Gdyby ten miał mniejsza gęstość, tu gdzie się teraz znajdujemy, byłoby morze. Jeżeli naszemu biologowi to zaszkodziło, to znaczy, że wejście zmieniło się jakoś i stało się toksyczne.

Może nastąpiło to po kilkunastu latach od ostatnich badań. Może w ogóle cała ta konstrukcja jest dynamiczna i ciągle się zmienia.

- Wykryto by to…

- W laboratorium? Gdzie fragment przeniesiony jest w inne warunki i oddzielony od niegdysiejszej całości? Możliwe, że tam nie ulega żadnym zmianom, ale tu? Kiedy przyjmiemy, że mam rację, to znaczy, że każdy „plan lotu” można wyrzucić do kosza. Nie wiemy, czy to zjawisku dotyczy tylko wejścia, czy też środka. Nie wiemy, jaki może być zakres zmian. Nic nie wiemy.

Zdawało się, że na chwilę przygnębienie udzieliło się wszystkim. Milczenie przerwał Czerny:

-Wyjdzie z tego?

- W zapasach mamy kortynę. Za dwa dni będzie zdrowy. A teraz chodźmy stad panowie, nic tu po nas.



***



- Pan admirał zawsze jest taki spokojny?

Starszy dowódca stał przy oknie, obserwując z boku oświetlane przez statek wnętrze tunelu. Wyglądało jak dyszące, szarawe podniebienie jakiegoś zwierzęcia wypełnione tu i ówdzie kamieniami. Albo czymś, co kamienie z grubsza przypominało. Miejsca, które dopiero wyłaniały się z ciemności zdawały się być pokryte niepokojącymi wzorami. Wiropław leciał wolniej niż poprzednio, więc było co podziwiać. Były kapitan spojrzał kątem oka na Dextera.

-Ja się nigdy nie denerwuję i nigdy nie dziwię.

- No tak - Czernego dobiegło parsknięcie.- Na krysztale nie może być żadnej rysy.

- Młody człowieku, usilnie starasz się mnie nadgryźć, ale masz za krótkie zęby. Trzeba ci wiedzieć, że w swoim czasie przerzucałem się jak równy z równym ciętymi ripostami z błaznem Jego Cesarskiej Mości, a nie ma drugiego człowieka w całym zamieszkanym wszechświecie, który by lepiej od niego posiadł sztukę pyskowania. Posłuchaj mnie uważnie: kiedy zostałem kapitanem „Walecznego”, byłem wtedy cztery lata młodszy od ciebie. Akurat w pierwszym roku mojego stażu na tym stanowisku, zdarzyła mi się sytuacja…

- Domyślam się. Bitwa o Isis Mniejszą.

- Trafiłeś w sedno. Otóż był tam taki nieciekawy moment w środku starcia, krótko po tym, jak przerodziło się ono w masakrę. Zatrzymaliśmy się wtedy naprzeciw „Oriona”, który zaczął się odwracać w naszą stronę. Słyszałeś może teorię, że starcia kosmiczne przypominają walkę szermierzy? że okręty muszą się poruszać starannie zaplanowanymi, niemal tanecznymi ruchami? I że trzeba zawsze przewidzieć ruch przeciwnika i zadawać jak najskuteczniejszy, najlepiej śmiertelny cios? Ja w tamtej chwili nie miałem bladego pojęcia, co zrobi „Orion”. Wtedy właśnie przeszedł mi zimny dreszcz po krzyżu, bo przez sekundę już widziałem ogień na mostku, maszyny topiące się z gorąca, przełamany na pół statek i ludzi wywijających rękami i nogami, wyssanych w próżnię.

Opowieść została na moment przerwana, być może dla podkreślenia efektu.

- Ale jak pewnie czytałeś w podręcznikach szkolnych, podjąłem właściwą decyzję i posłałem załogę „Oriona” do piekła. Możesz przyjąć, że od tego czasu już się nie denerwuję.

Myślę natomiast, że gdyby na moim miejscu byłby ktoś bliski ci charakterem, to ta maszyna dzisiaj by nie istniała.

-Rozumiem. Mówił pan też o zdziwieniu.

- To było w rok po śmierci mojej żony. Po dłuższej nieobecności wróciłem do domu o drugiej w nocy. Nie chciałem budzić córki, więc postanowiłem tylko zajrzeć na chwilę do jej sypialni. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy zastałem ją śpiącą nago, w dodatku przytulona do jakiegoś jegomościa również nie mającego na sobie zbyt wiele ubrania. Później skojarzyłem tego chłopaka, był u nas raz czy dwa w niedzielę na obiedzie. Ale niezbyt dobrze go zapamiętałem, bo opowiadał kiepskie dowcipy i w ogóle mnie osobiście wydał się nudny.

- Tak bardzo zdziwiło pana, że córka sypia z chłopakiem?

- Nie. Ale myślałem, że ona ma szesnaście lat, chodzi do szkoły, że zwykłem ją do niedawna całować na dobranoc. A ona niecałe dwanaście miesięcy wcześniej była przestraszona i nieszczęśliwą dziewczynka na pogrzebie swojej matki. Skoro wszystko się tak zmienia, to czemu jeszcze ja mam się dziwić?

Kapitan nie zdążył skomentować. W ich stronę szybko zbliżał się Vickers.

-Jak tam Dougherty? - zapytał kontradmirał.

- Umarł w męczarniach. - doktor nie dramatyzował, stwierdził fakt. Można było niemal pomyśleć, że żartuje.

- A co z lekarstwem?! - głos Dextera zadrżał gwałtownie.

- Podano mu je, objawy choroby zgodnie z przewidywaniami ustąpiły. Dziesięć minut później nastąpił krwotok wewnętrzny, a właściwie seria krwotoków i to był koniec.

- Przyczyna śmierci?

- Przedawkowanie kortyny.

- A więc chodziło o pomyłkę w dawce leku?

- Nie. Jego ilość byłaby śmiertelna, gdyby je podać człowiekowi zdrowemu. Na jego gorączkę była w sam raz. Wyglądało to tak, jak gdyby wyzdrowiał za szybko. Na tyle szybko, że zdążyło go zabić lekarstwo.

- To jakaś bzdura! - kapitan już niemal krzyczał.

- Nie tylko o to chodzi. Przejrzałem jego kartę personalna: przeszedł gorączkę thargijską trzy lata temu.

- Z tego co wiem, to bardzo mało prawdopodobne…

- Myli się pan. Nikt nie może zachorować dwa razy. To jest całkowicie niemożliwe z medycznego punktu widzenia.

- Więc będzie pan odpowiadał za błędna diagnozę i spowodowanie śmierci członka załogi. To przynajmniej jest dla mnie jasne! Pickett, co się dzieje?

To ostatnie pytanie było skierowane do salutującego oficera, który w podskokach zjawił się przy Dexterze.

-Panie kapitanie, melduję, że nawiązaliśmy kontakt wzrokowy z obcym statkiem.

Wszystkich obecnych ta wiadomość postawiła na baczność.

- A kontakt z załogą? - dowiadywał się młodszy dowódca.

- Wills próbuje ich wywołać, ale bez skutku.

- Cholera, dwóch dowódców, a żadnego na miejscu!

Stwierdzenie to wyszło z ust Czernego.

„Ja się nigdy nie denerwuję”, zacytował w myślach kapitan, nie mogąc się powstrzymać od kwaśnego uśmiechu.



***



- … Floty Cesarskiej „Waleczny”. Zidentyfikujcie się i podajcie cel podróży. Odbiór… I tak cały czas, żadnej odpowiedzi. - odrzekł Wills odsuwając się od głośnika.

- Próbowałeś nadawać po niemiecku? - upewnił się kontradmirał.

- Tak jest.

Oczy wszystkich skierowane były na obcą jednostkę. Było bowiem nad czym się zastanawiać. Począwszy od mechanicznego dziobu, na którym można było dojrzeć stanowisko dla obserwatora, mostek, miejsce na torpedy i przednie działka, poprzez długi środek statku przedzielony jak gdyby na pół, z górnym pokładem dla załogi i oknami z wzmocnionego pleksiglasu i dolnym, miejscem z którego wystrzeliwano pociski, aż po sam koniec, po umieszczony z tyłu silnik antymateryjny, wytwarzający siłę nośną, wszystko się zgadzało.

To był cesarski wiropław, identyczny jak okręt, który chciał się z nim porozumieć.

-Wykluczono możliwość dryfu?- rzekł dowódca honorowy .

- Antymateria pracuje. - kontynuował wywołujący. - Słabo, ale jednak. Poza tym czujniki biologiczne wykryły obecność żywej załogi.

- Może są w jakimś letargu? - spróbował Vickers.

- Mało prawdopodobne.

Dexter zamierzał już przemówić przez głośnik, ale ku jego oburzeniu przesunięto go bezceremonialnie.

- Mówi kontradmirał Czerny, dowódca „Walecznego”. Zgodnie z artykułem 13 ustawy o stanie wyjątkowym na terenie Cesarstwa, każda jednostka, która odmówi podania informacji o sobie, może zostać zniszczona. Odpowiedzcie, albo przygotujcie się na użycie siły! To jest ostatnie ostrzeżenie!

Wyłączył głośnik i spytał kapitana:

- Ludzie na stanowiskach?

- Tak jest! - otrzymał odpowiedź z niemaskowaną już wściekłością.

- Panie admirale!

Obejrzał się. Wiropław przed nimi zaczął obracać się bokiem. Miejsca na działka laserowe unosiły się powoli…

- Strzelać, natychmiast strzelać! - wydał rozkaz.

- Ognia! - ryknął Dexter.

Dwie potężne torpedy wystrzeliły przed siebie. Gdy były już blisko celu, ten stał się przezroczysty, potem mętny. W momencie gdy powinno nastąpić zderzenie i wybuch, cel zniknął całkowicie. Pociski przeleciały kawałek dalej, po czym z hukiem rozbiły się o ścianę tunelu. W miejscu uderzenia nie było widać ognia. Tam gdzie powinien się znaleźć, zastąpiło go coś, co ludziom na statku zdało się różową pianą.

-Włączył urządzenie maskujące. Dajcie podgląd! - Czerny dowodził w dalszym ciągu.

- Nie ma! - odkrzyknął jeden z oficerów.

- Sensory nie działają?

- Nie o to chodzi! Nie ma niczego w ogóle! On po prostu zniknął!

Kontradmirał odepchnął go sprzed ekranu. Zagryzł usta i już miał coś powiedzieć, gdy poczuł dłoń Vickersa na ramieniu. Odwrócił się, żeby zobaczyć, jak „piana” przeistacza się w rój małych jednostek. Nikt nie zdążył dostrzec ich dokładnego kształtu, kiedy rozdzieliły się na setki kawałków, przemknęły nad statkiem i doleciały do ściany przeciwległej do tej, z której się wyłoniły. Będąc na miejscu, wtopiły się w jej powierzchnię i zostały wchłonięte bez śladu.

Po drugiej stronie widać było dziurę, z której krawędzi wychodziły mocne, różowawe liny, obejmujące całe uszkodzone miejsce.

A obok niej spokojnie, jak gdyby nic się nie stało, trwał w miejscu drugi wiropław.



***

Tym razem odczyty mówiły coś innego. Wynikało z nich, że okręt jest całkowicie opuszczony i dryfuje. Po gwałtownych naradach postanowiono do jego zbadania wyznaczyć sześcioosobową grupę pod przewodnictwem kontradmirała. Dexter mimo swoich protestów nie wszedł w jej skład. Jego przełożony nie widział bowiem sensu pozbawiać „Walecznego” obydwu dowódców. Kapitan spytał go, czy będzie mógł strzelać do penetrowanej przez nich jednostki w razie zagrożenia. Czerny się zgodził i wyraził nadzieję, że jego ekipie możliwość ucieczki zapewnią silniki rakietowe w ich kombinezonach. Jego młodszy kolega po cichu liczył na trochę inny przebieg wydarzeń.

Jednakże przedsięwzięcie samo w sobie było niebezpiecznie. Nie było wiadomo co stałoby się z oddelegowanymi ludźmi będącymi w środku, jeżeli wiropław zniknie. Statek był co prawda w tym samym miejscu już ponad dwadzieścia minut, czyli kilkakrotnie dłużej niż za pierwszym razem, ale nie dawało to żadnej pewności, że znowu nie wyparuje.

Na początku wszystko szło sprawnie. Sześciu mężczyzn w kombinezonach wyszło na powierzchnię i przeleciało dystans dzielący ich od dryfującej jednostki. Tunel budził u prawie wszystkich niepokój, więc nie przyglądali mu się dokładnie w trakcie krótkiego lotu. Kontradmirał wraz z Vickersem i dwoma innymi uczestnikami wyprawy wylądowali spokojnie na powierzchni statku i bez problemów otworzyli właz awaryjny. Dwaj pozostali zajrzeli do środka przez okna, nic jednak nie zobaczyli z powodu panujących we wnętrzu ciemności.

W końcu zaczęli schodzić na pokład. Czerny usłyszał dialog:

- Jak mylisz, będzie źle?

- Gorzej od olbrzymich skorpionów? Chyba nie. A mnie osobiście nic gorszego nie ruszy.

Dowódca nie zauważył, kto zadał pytanie. Zarejestrował jednak w pamięci od razu, że odpowiedział na nie znany mu już bliżej Pickett. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy ze znaczenia tego faktu.

Rozdzielili się na miejscu na trzy grupy. Dowodzący połączył się razem z głównym lekarzem, ustalili jednak, że poszczególne pomieszczenia sprawdzać będą w pojedynkę, zachowując od siebie bezpieczny dystans.

Na razie szli ramię w ramię nieoświetlonym, ponurym korytarzem. Czernemu zdawało się, że ciągle zgrzyta pod jego butem. Z lewej strony zamajaczyły przed nim drzwi kabiny. Uświadomił sobie mimochodem, że na „Walecznym” jest on zakwaterowany w tym właśnie miejscu. Ponieważ zasilanie nie działało, musiał zbić szybkę awaryjną i pociągnąć dźwignię otwierając ręcznie. Z tyłu tę samą czynność z innym przejściem powtórzył Vickers. Panowie spojrzeli na siebie, kiwnęli głowami i weszli każdy do „swojego” pokoju.

Kontradmirał przekroczył próg i oświecił dokładnie przestrzeń przed sobą. A potem zaczął się zastanawiać, co jest z nim nie w porządku.

Wnętrze było duże. O wiele za duże jak na prywatną kajutę. Na całym statku chyba tylko mostek był pomieszczeniem o takich rozmiarach. Gdyby ktoś w bloku mieszkalnym otworzył drzwi do swojego mieszkania, a potem zobaczył wejście na kwitnącą łąkę, efekt byłby podobny.

Czerny, tkniętymi dziwnymi przeczuciami, szedł dalej. Nagle prawie potknął się o coś. Wyprostował się i zobaczył leżący pod ścianą niemal zupełnie nagi szkielet z rozwartą szczęką. Nie przestraszył się. Widywał zwłoki w różnych partiach rozkładu i tutaj również był prawie pewny, że prędzej czy później czeka go taki widok. Zdziwił go tylko brak ubioru. Trup miał jedynie na głowie coś w rodzaju szczątku korony. Badający sprawnym ruchem zdjął ją i obracając w palcach przyjrzał się jej bliżej. Osobliwe znalezisko zalśniło na zielono.

„Szmaragdy…” pomyślał Czerny. W tym samym momencie żuchwa szkieletu zachwiała się i odpadła od czaszki. Z chwilą, gdy dotknęła podłogi natychmiast się rozsypała.

Kontradmirała, choć należał do ludzi opanowanych i doświadczonych, zaczęło coś ściskać za gardło. O tej sytuacji pisał jego pradziadek. Wszystko od momentu potknięcia się, było identyczne jak w poemacie Wizyta w ruinach.

„Majaczę?” Poderwał się na nogi i skierował się w głąb pokoju. W krąg światła dostały się zwisające ludzkie nogi. Wystarczył ruch ręki w górę i oficer odkrył drugiego martwego. Ten jednak miał na sobie pełny mundur i wyglądał jakby się zabił przed godziną. „Zabił się”, bowiem wokół jego szyi zaciśnięta była mocno pętla. Policzki samobójcy spuchły, a z warg nieśmiało wyłaniał się siniejący język.

„Siskers…” wyszeptał dowódca. Znał tego człowieka. Ofiara psychozy nadprzestrzennej. Pamiętał dobrze jego życie, służbę i okoliczności śmierci.

śmierci, która nastąpiła dziesięć lat temu.

Z ciemności zaczęły wyłaniać się inne kształty i kolejne kroki Czernego przybliżyły ich wygląd. Badacz ujrzał więc piękny, mocny, mahoniowy stół. Dobre wrażenie psuł nieco umieszczony na nim pęknięty zegar mechaniczny z kukułką we wzorze popularnym w XX wieku. Potwierdzał to niejako wiszący na ścianie kalendarz. Pożółkła kartka głosiła, że dziś powinien być 19 czerwca 1973 roku. Admirał widział te przedmioty wielokroć wcześniej w albumach i projekcjach. Znajdowały się one w domu jego przodków sprzed kilku wieków.

Poczuł, że ktoś za nim stoi. Szybko się obrócił, dostrzegając twarz Vickersa.

- Powinien pan coś zobaczyć - usłyszał.

Zostawił szmaragdowe szczątki na stole i wyszedł z doktorem bez słowa.

Pokój, który badał lekarz, był dużo mniejszy, w jego rozmiarach wszystko się zgadzało. Było to miejsce przeznaczone na sypialnię dla załogi. łóżka nie wzbudzały żadnych podejrzeń. Vickers wskazał dużą błękitną skrzynię leżącą obok jednego z nich. Kontradmirał otworzył ją ostrożnie. A potem wzdrygnął się z obrzydzenia.

Galareta, nie było lepszego określenia. Po prostu zielona galareta zawierająca to, co kiedyś było mięśniami. Widać w niej było kawałki kości. Wypełniała przestrzeń między dwoma rozerwanymi płatami skóry. Czerny na górze konstrukcji dostrzegł garść włosów i szczątki dawnego czoła.

- Co to ma znaczyć? - spytał.

- Przed pięcioma laty - przełknął ślinę doktor - przeprowadzano próby z nowym gazem bojowym, mutującym kod DNA. Ofiary testów wyglądały identycznie.

- A skąd pan o tym wie? - dowódca spojrzał na niego bystro. - Nie wydaje mi się, żeby taka informacja była jawna.

- Byłem wtedy na miejscu - padła spokojna odpowiedź.

- Czy ten gaz powodował halucynacje?

- Nie.

- Doktorze, a czy możliwe jest…

Czerwona lampka zaczęła obu rozmówcom migać na przedramionach. Ktoś ogłosił alarm.

- Kto? - rzucił admirał

- Pickett.

Puścili się biegiem i szybko przebyli korytarz. Kierowali się do piwnicy, tam gdzie znajdował się nadajnik, z którego wysłano sygnał. Na metalowych schodach spotkali się z drugą grupą. Drzwi na wszelki wypadek zniszczono miotaczem. Wkroczyli ostrożnie w ciemność.

- Co tu się dzieje? - jęknął ktoś. Miał powód.

Znajdowali się w mrocznej, chłodnej jaskini. Z kamiennego sklepienia zwisały stalaktyty, z których spływały krople mroźnej wody. Z tyłu, przez rozwalone wejście było jednak nadal widać schody, a zatem jak najbardziej normalną część statku. Wzmocniło to mimo wszystko poczucie nierealności.

- Uważajcie wszyscy - polecił dowódca.

Szli razem, nasłuchując i rozglądając się na wszystkie strony. Alarmujący nadajnik był coraz bliżej.

Krzyk gwałtownie wzbił się do góry, zdawało się, że dotknął sufitu jaskini i przełamał się na pół. Ujrzeli zgiętą sylwetkę biegnącego człowieka. Gdy był już blisko nich, padł na kolana i złapał się za pierś. Vickers schylił się i spojrzał w pękniętą szybkę hełmu. To był partner alarmującego. Ranny chciał coś powiedzieć, ale tylko dławił się przez chwilę i splunął gęsto krwią.

Krzyk ozwał się ponownie, tym razem bardziej urwany i nerwowy. Potem nagle usłyszeli dziwny odgłos i hałas przedmiotu ciśniętego z ogromną siłą. Tors Picketta wylądował z mocą na stojącym blisko stalagmicie. Czerwień zbryzgała ściany i kamienie.

Lekarz błyskawicznie odsunął rannego za plecy członków grupy. Pozostali cofając się wymierzyli lufy miotaczy w stronę z której przed chwilą dochodziły krzyki.

Skorpion nadszedł, kołysząc się lekko. Z jego ślepi emanował jak gdyby spokój. Nie potwierdzały tego ani nerwowe ruchy szczypiec, ani zadarty do góry odwłok, znaczony żółtą plamką niedaleko kolca jadowego. Kolec sięgał prawie do krańca sklepienia i był proporcjonalny do rozmiarów zwierzęcia.

Grupa, zgodnie ze znaną strategią obrony, skoczyła na boki. Wyjątkiem był Czerny, który dopuścił napastnika bliżej siebie i wypalił mu z miotacza ustanowionego na średnią moc prosto w ślepia. Potem i on natychmiast odskoczył sprężynowym ruchem. Stawonóg z furią skierował kleszcze tam, gdzie przed sekundą był admirał, ale schwycił tylko powietrze. Był teraz oślepiony. Sprężył się, zaczął rysować żądłem po suficie. Ale jeden z ludzi wykorzystał okazję. Odstrzelony stalaktyt przebił tułów skorpiona i przyszpilił go ziemi. Dwaj stojący po bokach kosmonauci celnymi strzałami pozbawili agresora szczypiec. Czerny zbliżył się do niego, załadował miotacz na pełną moc i z pociągnięciem spustu wysadził mu głowę.

Walka trwała w sumie kilkanaście sekund. Jak wszystkich uczono w akademii, w starciu z takim przeciwnikiem szansa przeżycia jest odwrotnie proporcjonalna do czasu trwania zmagań.

Ekipa opuściła statek dużo szybciej, niż się na nim znalazła.



***



Na „Walecznym” trwały chaos i bieganina.

Ledwo wróciwszy z przebieralni i nie rozdzieliwszy się dobrze z pozostałą ekipą, kontradmirał w biegu zatrzymał jednego z oficerów. Był to wyjątkowo przejęty Fritz.

- Meldujcie, o co tu chodzi!

- Tak jest, panie admirale. Hancock zwariował. Zdawało mu się, że znowu jest w obozie jenieckim. Próbowaliśmy go rozbroić, ale zabił dwóch ludzi.

- Co się z nim stało?

Po twarzy strzelca przemknął cień.

- Zastrzeliłem go.

Obok nich przejechał wózek z wypełnionym workiem, którego kształt nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Fritz wskazał na niego głową.

- Gdzie jest kapitan?

- Silnik stanął, więc poszedł razem z Rafaelsonem sprawdzić co się dzieje.

- Panie admirale…

Dowódca zamarł. Kilku stojącym obok niego ludziom też na chwilę odebrało mowę. Na środku korytarza stał Pickett. Był w kombinezonie. Stojąc ze spuszczoną głową miał minę zdającą się przepraszać wszystkich z niewiadomego powodu. Czerny ocknął się pierwszy. Postąpił kilka kroków i zamierzał się odezwać, kiedy to obraz zmarłego stał się mniej wyraźny. Jeszcze dwie sekundy i widmo zniknęło, jak gdyby nigdy nie istniało. Jednak wyraz twarzy pozostałych członków ekipy świadczył o tym, że wszyscy je widzieli.

Ktoś zbliżył się do admirała.

- O co chodzi, Vickers?

- Na pana miejscu rozkazałbym rozbroić wszystkich ludzi i zawracać czym prędzej do wyjścia.

O ile jeszcze czas na to.

- Co macie na myśli?

Doktor podszedł jeszcze bliżej i cicho powiedział:

- Oddałem Hicksa pod opiekę innych lekarzy. Chyba wiem, co tu się dzieje. Proszę przejść do mojego gabinetu.



***



-Słyszał pan admirał może kiedyś o paradoksie KOTa?

- Pierwszy raz dowiaduję się, że istnieje coś takiego.

- Rozumiem… A o próbach przedłużania ludzkiego życia?

- Zdaje mi się, że o tym wie dzisiaj każdy uczeń szkoły podstawowej.

- Ale jak widać, nie wie wszystkiego.

- Czyżby znowu zamierzał mi pan odkryć wyniki jakiś tajnych badań? Zadaje sobie pytanie, kim pan naprawdę jest.

- Nikim wrogim wobec pana admirała. A to , o czym zamierzam mówić, nie jest tajemnicą.

- W takim razie słucham uważnie.

- Jak pan admirał zapewne wie, średnia życia człowieka wynosi 120 lat. Ale tak naprawdę nie jest to zbyt wielki sukces, zważywszy, że w praktyce udało nam się przedłużyć jedynie wiek niedołęstwa. W znakomitej większości ludzie po 90 roku życia by egzystować, potrzebują opieki i uwagi ze strony otoczenia. Nie są zdatni ani do pracy, ani do reprodukcji. Rzadko zdarza się im zachować pełną sprawność umysłu. Pamięta pan ze szkoły opowiadanie o żelaznym Generale, który dożył ośmiuset lat i nadal był potężnym wojownikiem? świat bardzo się zmienił od napisania tego utworu, ale tamten element fabuły nadal należy do fantastyki. Jakąś dekadę temu ekipa badaczy pod przewodnictwem Krebbinga, Oldritcha i Theodore’a chciała zmienić ten stan rzeczy. Korzystając z osiągnięć medycyny postanowiono zregenerować i odmłodzić organizmy pacjentów w krytycznej grupie wiekowej i ustabilizować ich odmienioną kondycję.

- Udało się?

- Fizycznie na początku tak. Ale badani zaczęli przejawiać zaburzenia psychicznie - zachowywali się i mówili tak, jakby odtwarzali zdarzenia sprzed kilkunastu albo nawet kilkudziesięciu lat. Po czym stan ich ciał gwałtownie się pogarszał i spadał do poziomu sprzed kuracji. Wyobraża pan sobie, zestarzeć się 50 czy 60 lat w dwa tygodnie! Najczęściej kończyło się to śmiercią.

- Jakie z tego wyciągnięto wnioski?

- Stworzono teorię zwaną paradoksem KOTa. Potwierdzenie materialności czasu.

- Niech pan mówi jaśniej.

- Czy czas istnieje?

- Czy ja jestem filozofem? A co do czasu, czy mamy go na…

- Spokojnie, panie admirale. Chcę mieć pewność, że mnie pan zrozumie. No więc jak jest z tym czasem?

- Tak, oczywiście, że istnieje.

- A jego materialna postać?

- Odczuwamy jego upływ... Jeżeli powiedzmy nastawię zegarek, jego ruchy będą odmierzać właśnie to zjawisko . Równie dobrze mógłby pan stwierdzić, że powietrza nie ma, dopóki się nie nadmucha nim balonu.

- Powietrze można złapać, przechować, jak najbardziej materialnie wykorzystać. O czasie pan tego nie powie.

- Do czego pan zmierza?

- Z paradoksu KOTa wynika, że prędkość upływu czasu jest taką samą materialną prędkością jak inne. I że powyżej pewnej granicy ludzki mózg za nią nie nadąża. Albo więc staje w miejscu, albo w mechanizmie obronnym cofa się do tyłu.

- Jak to się ma do naszej sytuacji?

- Moja teoria jest taka: tunel wydziela jakieś substancje psychoaktywne, pobudzające mózg identycznie jak przy szybszym upływie czasu. Tłumaczyłoby to wszystkie niewyjaśnione zdarzenia.

- Zaczęło się od Dougherty’ego…

- Dokładnie. Jego organizm po przebyciu gorączki nie mógł zachorować drugi raz. Ale przyjmijmy, że jego ciało jak podróżnik w czasie c o f n ę ł o się o trzy lata i staje się to możliwe.

Taka nienaturalna wersja choroby zareagowała dużo gwałtowniej na lek i zniknęła o wiele za szybko, jeszcze gdy w żyłach nieszczęśnika krążyła śmiertelna dla zdrowego dawka. Idźmy dalej tym tropem: widziany wiropław to oczywiście „Waleczny”. Wspomnienia o nim mają prawie wszyscy członkowie załogi. Na opuszczonym statku zmaterializowały się po prostu nasze przeszłe przeżycia. Nie zajrzałem jeszcze do akt Picketta, ale stawiam każde pieniądze, że walczył kiedyś z gigantycznym skorpionem.

- Sugeruje pan, że w wyniku paradoksu rzeczy z przeszłości powstają znowu w namacalnej postaci?

- Tak jest.

- Ale pacjentów Krebbinga i spółki wzięto za szalonych. Wniosek z tego, że oni takiej mocy nie mieli.

- Paradoks to jednak teoria, nie pewnik, niech pan o tym pamięta… Ale skoro już idziemy tym tropem… Czynniki jakie wywołały tę sytuację wtedy i tutaj różnią się od siebie. Pamiętajmy, że wtedy właśnie tylko pacjenci byli narażeni na jej wystąpienie. Lekarze przemieszczali się w czasie normalnie.

- Dotknięci paradoksem mają swoją własna strefę czasową?

- Na to wygląda. Nie wiemy, jak dokładnie „działa” tunel. Zresztą weźmy przypadek Hancocka. Nic mi nie wiadomo o tym, żeby część statku przerodziła się w jego obóz.

- Ustalmy więc, czemu jedne twory przeszłości są realniejsze, a inne nie!

- Dougherty zbierał próbki, był więc blisko tych substancji, może nie w bezpośrednim kontakcie fizycznym…

- Ale inni zbieracze nie wykazywali tedy podobnych objawów.

- Podejrzewam, że paradoks działa z różnym natężeniem i przystosowuje się do indywidualnych ustawień jednostkowego mózgu. To by wyjaśniało dlaczego pierwszy wiropław i Pickett zniknęli. Jedno zjawisko było odbierane przez wiele umysłów, co zmniejszyło nadmiar prędkości.

- To co pan powie o tym skorpionie?

- Ależ wspominałem już o natężeniu. Na tamtym statku byliśmy bliżej tunelowego wnętrza niż teraz. Gdyby paradoks działał równomiernie przez cały czas, mielibyśmy z nim problemy nawet rozmawiając teraz.

- Jeżeli to wszystko jest prawdą, to trzeba działać jak najszybciej…



***



- A cholera by to… - Rafaelson poświecił mocniej i poprawił kabel, o który zawadził nogą.- Zobaczmy, co jest z tym ścierwem.

Jego „pieszczotliwy” stosunek do wykonywanej pracy był powszechnie znany. Rekompensowały go wysokie umiejętności.

Stojący z tyłu ze skrzyżowanymi na ramionach rękami Dexter nie skomentował. Zdawał się niecierpliwić. Po chwili zmienił pozycję i przesunął prawą dłoń w kierunku swojego boku.

Technik dokładnie zlustrował wszystkie maszyny po kolei. Kapitan podążał bez słowa za nim.

- Widzi mi się, że wszystko w porządku- usłyszał meldunek od odwróconego człowieka. - Akcelerator jest git. Wygląda, jakby po prostu ktoś go wyłączył. Dziwne, spięcia żadnego nie było. Ale zara będziemy…

Wyjął w czasie monologu broń i strzelił mu w głowę, niemal dotykając lufą włosów. Krew chlapnęła dookoła, pociekła na mundur i buty Dextera. Wytarł je niedokładnie o policzek leżącego Rafaelsona i skierował się do wyjścia.

W kręgu światła można było zobaczyć rozwarte usta ofiary i jej oczy, zastygłe w zdziwieniu na pół sekundy przed przestrzeleniem czaszki.



***



Czerny z Vickersem wyłonili się zza korytarza. W połowie ich drogi statkiem gwałtownie zatrzęsło. Kontradmirał zachwiawszy się, oparł się ręką o ścianę. O posadzkę zadzwoniła stalowa kulka. Jej górna połowa wysunęła się i zaczęła wydzielać biały dym. Zasnuta nim była już cała część pokładu, jaką zaatakowani widzieli przed sobą.

Dowódca ujrzał jednak przemykającą smugę lasera. Potem doszedł go głos Fritza:

- Wycofać się!

Odgłos biegu. Czerny chwycił ręką do kabury. Kolejny krzyk:

- żywcem!

Nim zdążył wyjąć broń, metalowa obręcz uderzyła go w piersi i zacisnęła się na ramionach. Wiedział, ze nie będzie mógł jej rozerwać. Z identyczną pułapką szarpał się Vickers.

Dym zaczął się rozwiewać. Do schwytanych podeszli ludzie z karabinami laserowymi.

Na samym początku kroczył jednak ktoś nieuzbrojony. Był chudy jak tyka, jednak jego długie nogi i umięśnione ramiona sprawiały wrażenie mocarnych.

Schylił się nad uwięzionym admirałem, tak, że tamten mógł zauważyć jego burzę czarnych włosów, surowe rysy twarzy i nieprzyjemne wejrzenie.

- Nie spodziewaliśmy się mnie, prawda?

Postawił go na nogi. Więzień stwierdził:

- Zważywszy, że ostatnio zamieniłem twój prywatny statek w garść kosmicznego pyłu, istotnie, nie myślałem, że jeszcze się zobaczymy. Ale mnie dzisiaj już nic nie zdziwi.

Alistair Prochnov był jednym z najbardziej obiecujących i najzdolniejszych dowódców Cesarstwa. Niestety, jego kariera i życie skończyły się w tym samym dniu, w którym targnął się na osobę cesarza. Nie można było powiedzieć, żeby specjalnie cieszył się z powrotu do żywych, tak przynajmniej można było wnioskować z jego oblicza.

- Marniejesz z wiekiem, stary - powiedział. - Myślałem, że ty nie dziwisz się nigdy, a tu proszę, zawężasz tę swoją słynną zasadę do jednego dnia. Nieładnie. Aż żal patrzeć na ciebie.

- Zdziwieni żyją krócej, Prochnov.

- święte słowa. A wiesz może, ile ty jeszcze pożyjesz?

Czerny nie odpowiedział. Brunet rozwarł pięść i pokazał mu małe, różowe żyjątko. Skulone na dłoni, przewracające czarnymi ślepkami, przypomniało niedojrzałą krewetkę.

- Przedstawiłem ci moich pomocników? Otóż zważ, że są to wyjątkowo zmyślne bestie. Po dostaniu się do ciała ofiary zaczynają kontrolować mózg. Ale spytasz co tacy maleńcy idioci mogą wiedzieć o ludzkim zachowaniu? I spytasz słusznie, bo oni tylko wykonują rozkazy Królowej Roju. A Królową mam w garści ja. Nie do nabycia poza Tunelem Jensena. Okazja jedyna w swoim rodzaju.

- łżesz jak pies.

- Tak myślisz? - rzekł Prochnov przewracając oczami. - Może powinieneś spytać kapitana Dextera?

Wyprostował się , kontynuując:

- To jednak odłożymy na później. Zdenerwowałeś mnie okrutnie przy naszym ostatnim spotkaniu. Bo widzisz, ja nie cierpię, jak się do mnie strzela. Przyznasz, że jest to pewne utrudnienie w tym zawodzie, co nie? Lecz przejdźmy do rzeczy: dzięki moim nowym znajomym nie muszę cię zabijać. Zaraz z tym oto miłym lekarzem zaczniesz bowiem słuchać moich rozkazów.

żyjątko poderwało się natychmiast do lotu na błoniastych skrzydełkach, kierując się w stronę głowy Czernego. Drugie, identyczne zbliżyło się do doktora. Kontradmirał zamknął oczy, czując stworzenie poruszające mu się we włosach.

Kiedy obaj „pomocnicy” mieli już zanurzyć swoje trąbkowate ryjki w skórze więźniów, stało się coś dziwnego. Zwierzęta przechyliły się na pół, drgnęły jak rażone prądem i padły na ziemię w konwulsjach. Alistair pochylił się nad nimi. Oba nie żyły.

- Niech to cholera! - zaklął gwałtownie. - Ta dziwka musiała… Z czego się cieszysz?!

Pytanie skierowane było do admirała, na którego twarzy nie widniał choćby ślad uśmiechu. Prochnov mówił dalej:

- Posłuchaj mnie, mądralo. Mam ze sobą szesnastu ludzi. No powiedzmy piętnastu, trzeba oddać honor twoim, jednego udało im się ukatrupić. Ale to nic nie zmieni. Wyśledzę twoją załogę, jednego po drugim i albo przyłączę ich do siebie albo strzelę im w łeb. Ty jeszcze poczekasz na swoją kolejkę. Pójdziesz do celi. Aby cię ratować, twoi pomagierzy zapewne wyjdą ze swoich nor. Zabrać ich!

Podczas ponurej drogi Vickers i Czerny byli eskortowani przez niegdysiejszych podwładnych byłego zamachowcy. Ich „opiekunowie” służąc kiedyś jako straż elitarna byli znakomicie wyszkoleni i mieli opinię bezwzględnych. Więźniom nie pozwolono zamienić między sobą ani słowa.



***



Dowódca honorowy równym krokiem przeszedł do lewej ściany swojej celi. Jego miejsce uwięzienia nie miało drzwi, zastępowało je kilka poprzecznych linii laserowych. Odległości między nimi były na tyle duże, aby w razie czego można było przez nie celnie strzelić. Więziony pilnie wpatrywał się w ich układ. Zastukał w przestrzeń, za którą był doktor, pytając alfabetem Morse’a:

„Myślisz, że mówił prawdę?”

„Myślę, że to bujda…”

- Wy tam! Nie porozumiewać się! - uzbrojony strażnik zjawił się w otworze drzwiowym.

Admirał odwrócił się do tyłu i w geście pełnej zgody przemaszerował jak gdyby nigdy nic na prawą stronę. Cały czas uważnie obserwowano go. Nagle oparł się szczelnie plecami o róg celi blisko wejścia. Był teraz niewidoczny. Oczy pilnującego nieco się rozszerzyły. Przeszedł się kawałek w bok, ale więzień odpowiednio zmienił pozycję. Zaklął. Jego obawy potwierdziły się, gdy usłyszał miarowy stuk butów o podłogę.

- Natychmiast przestań!

Stuk w dalszym ciągu. Nagły szczęk drobnej dźwigni.

- Odbezpieczyłem broń!

Czerny wstrzymał oddech. Wiedział, że to samo zrobił jego przeciwnik, znajdujący się dosłownie kilka kroków od niego. Wiedział, że tamten jest zawodowcem, więc nie otworzy celi, przynajmniej nie teraz. Ale dowódca też nie był amatorem. Czekał na odpowiedni moment.

Strażnik dwie sekundy później odwrócił głowę w stronę swojego kolegi, stróżującego Vickersa.

Otworzył usta i już wydobył z nich jakiś dźwięk, może prośbę o pomoc, może zapewnienie, że sobie poradzi. Wtedy admirał uznał, że pora działać.

Natychmiast wynurzył się z kąta i przez odstęp w linii złapał swego stróża za kołnierz. Tamten osłabił uwagę dosłownie na chwilę, ale to wystarczyło. Pociągnięty mocno do przodu, zdążył jedynie krótko krzyknąć. Z przeciętych dłoni wypadł karabin.

Kontradmirał schwycił broń i padł na ziemię. Nadbiegł drugi strażnik, tylko po to, aby otrzymać celny strzał w serce. Trafiony osunął się bezwładnie po ścianie, zostawiając na niej krwawy ślad.

Czerny podniósł się, przestawił skalę mocy na maksimum i wycelował w przeciwległy róg pomieszczenia.

- Vickers! Odsuń się najdalej jak możesz, będę wysadzał!

Odgłos kroków.

- Może pan zaczynać!

Pociągnięcie za spust. Wybuch, straszliwy huk, odpadające kawałki ramy i ściany. Gasnące lasery. Dowódca wyszedł na korytarz. Tak jak się spodziewał, udało mu się rozsadzić konsole obu cel. Lekarz był wolny.

- Bierz broń i uciekamy. Zaraz może być ich tu pełno.

Desperacko rzucili się do biegu, myśląc o pomieszczeniu, w którym się będzie można ukryć. Wkrótce zobaczyli schody na dalsze piętro, a nich szybko schodzącego w dół żołnierza. Po umundurowaniu poznali podwładnego Prochnova. Jednak jego kroki mówiły same za siebie. On uciekał.

Gdy był mniej więcej na połowie dystansu, na szczycie dostrzegli kogoś innego. Ten drugi przyłożył karabin do oka i strzelił. Trafił w plecy uciekiniera, który stracił równowagę i przetoczył się z jękiem parę schodków. W końcu się zatrzymał i już nie wstał.

- Pan admirał!

Strzelcem był Fritz. Momentalnie znalazł się przy byłych więźniach, a z nim pozostali ludzie. Nie było ich więcej jak dziesięciu.

Dowódca spytał:

- To wszyscy?

- Prawie. Nie wiemy co z kapitanem i Rafaelsonem. Rozkazałem uzbroić naukowców, jak sam pan admirał widzi. Może się pan tak nie rozglądać, w pobliżu nie ma więcej tych sukinsynów. Wygląda na to, że wycofali się do jednego miejsca.

- Straty?

- Ośmiu z załogi. My zabiliśmy jednego podczas ich desantu, teraz jeszcze pięciu.

- Prochnov ma więc połowę swoich- Może nawet więcej, jeśli moje przypuszczenia są trafne.

Jak zabarykaduje się ze wszystkimi na przykład na mostku, to będą kłopoty. Szturm frontalny jest teraz zbyt ryzykowny. A nasz czas się kończy.

- Panie admirale, chyba mam pomysł.

- Mówcie, Fritz.

- W piwnicach jest zbiornik z zapasem gazu bojowego. Można spróbować ich wykurzyć. W szatni są kombinezony ochronne…

- O ile ich nie zabrali… - zastanowił się kontradmirał. - Albo nie zastawili zasadzki. Ale to być może nasza jedyna szansa, a Prochnov nie musi wiedzieć o gazie. Ruszamy!

Grupa szła powoli, ale nerwowo. Przypominała pancernik z wystawionymi z każdej strony lufami. Atak mógł nastąpić lada chwila. Tak dotarli przed drzwi szatni. Czerny ostrożnie otworzył je ręcznie i polecił przeszukać Fritzowi wraz z dwoma ludźmi wnętrze. Pozostali osłaniali tyły i boki.

- Czysto!

- Kombinezony są? - padło pytanie admirała.

- Tak jest!

Podzielili się na grupy i wchodzili, zachowując zwiększoną uwagę. W czasie gdy część zakładała ochronne ubranie i była chwilowo bezbronna, reszta ich strzegła. Nowy ubiór był dopasowany do ich uniformów i nie powinien stanowić utrudnienia w ewentualnej walce. Taką przynajmniej mieli nadzieję.

Na schodach do piwnicy na przedzie kroczyli najlepsi strzelcy, starając się robić jak najmniej hałasu. W końcu zeszli na sam dół. Wejście było otwarte. Będąc w środku, wszyscy bardzo delikatnie stawiali stopy na ziemi. Nagle zobaczyli tamtych.

Dwóch czarno odzianych żołnierzy wyjęło ze skrzyni zabytkowy stół . Jeden z nich skierował się w bok, by kontynuować przeszukanie. Drugi odwrócił się i ujrzał członków załogi.

Skoczyli w bok niemal równocześnie ze strzałami: dowódca bliżej, w lewo, pierwszy strzelec w prawo, gdzie znalazł osłonę za dużym pakunkiem. Był sam, bo reszta grupy uformowała się z tyłu za kontradmirałem.

Czarni wstrzymali ogień, kopnęli stół, tworząc naturalną barykadę i klęknęli z bronią w pogotowiu.

Czerny spojrzał na Fritza. Tamten pokazał mu ręką dużą banię wiszącą u sufitu, ponad głowa

2
Gatunek poproszę podać
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec

5
Nie powiedziałbym, że gniot.

Nie wrzucałbym po prostu tekstów takiej długości.

Trzeba się liczyć, że ludzie nie zawsze mają dostatecznie dużo czasu żeby przeczytać coś takiego.

Ja nigdy nie mam.


Wytrąciło to adwokata na sekundę z uwagi,


Wytrąciło z uwagi? Przyznam, że pierwszy raz słyszę taki zwrot.


- Za jakąś dobra godzinę.
Dobrą. Często zjadasz kreseczkę przy "ą".


- To jakaś bzdura! - kapitan już niemal krzyczał.
Już? Wcześniej nie było mowy nawet o tym, że się podniósł o choćby ton.



Nie, nie będę wynotowywał. Nie mam na to czasu i ochoty.



Napisałem wcześniej, że dzisiaj też nie miałem czasu żeby przeczytać całe opowiadanie od deski do deski? Nie? Więc teraz to robię.

Ogólnie przeczytałem większość.



Przyznam bez owijania w bawełnę, było raczej nudnawe. Potknięcia logiczne, nudnawe opisy, lekko styropianowe dialogi. To wszystko sprawia, że nie czyta się najlepiej. Przynajmniej mnie, któremu zdarzyło się komentować tekst jako pierwszemu.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

6
Jedna drobna poprawka
Weber pisze:
- To jakaś bzdura! - kapitan już niemal krzyczał.
Już? Wcześniej nie było mowy nawet o tym, że się podniósł o choćby ton.
Napisałem wcześniej wyraźnie:

- A co z lekarstwem?! - głos Dextera zadrżał gwałtownie.



Pozdrawiam

7
odezwało się syknięcie.
?? syknięcie się raczej nie odzywa ;)


zebrał długa, gęsta, białą
literówka





łooo dosyć. Chyba nawet do połowy nie dotarłam. Web ma racje - nie czyta się tego fajowsko. A dziwne, bo pomysł jest nawet niczego sobie. Ale... wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Najwięcej dialogi - nawet ich zapis błaga o pomstę do niego. Kropki w nich stawiasz jak chcesz i robisz jakieś nowe akapity, tak, że nie wiem czy bohater jeszcze mówi czy nie. Przemyślałabym to wszystko jeszcze raz. Widać, że masz spokojowy zasób słownictwa i powinno być lepiej niż jest. Sama nie wiem skąd ten efekt nudy... Może to długość?

No cóż, pisz dalej - wierzę, że będzie lepiej ;)
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron