
Wrzucam kawałek mojej powieści (jest to skrawek pierwszego rozdziału, plus prolog) i mam nadzieję, że poddacie go surowej ocenie (masochista ze mnie).

PROGLOG
Zrujnowana Moskwa. Rok 2141. Lato.
Czerwone, przysłonięte ciemnozielonymi chmurami słońce stało w zenicie i jego promyki padały na zgliszcza Kremla, oświetlając pozostałości po budynkach, wraki samochodów, porozrzucane po ulicach śmiecie, nadpalone kikuty wieżowców i zniszczoną kopułę cerkwi. Na środku rynku leżała przewrócona sofa, podziurawiona w wielu miejscach i zadrapana. Wiatr, razem z wszechobecnym, czerwonym pyłem, niósł ze sobą kawałki tektury, zdjęcia, na których widniały uśmiechnięte twarze ludzi sprzed wojny, papiery i wyrwane strony codziennych gazet, których wytłuszczone nagłówki oznajmiały złowieszczo : „ROZPęTAłA SIę WOJNA ATOMOWA”.
Panowała niepokojąca cisza, przerywana jedynie świstem wiatru i skrzypieniem niedomkniętej okiennicy jednego z domów. Niespodziewanie, leżący pod jednym z bloków zegar zaczął donośnie, rytmicznie dzwonić. Dwunasta. Zza węgła bloku wychynął łeb kota. Zwierzę rozejrzało się niepewnie i ruszyło szybko przez ulicę, jakby sądząc, że w każdej chwili może nadjechać niebezpieczny dla życia samochód. Tamte czasy się skończyły. Wiele ludzi oddało by życie, aby znów ujrzeć pędzące drogą auta, usłyszeć gwar śpieszących się do pracy ludzi, śmiech dziecka trzymanego za rękę. Tamte czasy minęły. Teraz panuje jedynie cisza i pustka. I wszechobecny pył, zdzierający z bloków tynk, osiadający na asfalcie i zasypujący nieliczne, porozrzucane gdzieniegdzie ludzkie ciała.
Znienacka rozległ się chrzęst łamanego szkła i na rynek weszło dwóch ludzi. Jeden z nich ubrany był w poszarpane dżinsy, brązową, skórzaną kurtkę i wełnianą, fioletową czapkę. Drugi natomiast miał na sobie szarą kurtkę przeciwdeszczową, pobłyskującą w słońcu i oliwkowozielone bojówki. Obaj mieli założone na twarze maski gazowe, dostarczające tlen z narzuconych na plecy plecaków. Ich oddech był ciężki, miarowy i donośny, jakby walczyli o każdy haust powietrza. Zatrzymali się na środku, przy przewróconej sofie.
- To gdzieś tutaj – oznajmił jeden z nich, wodząc wzrokiem po okolicy.
- Tak pokazuje mapa – zgodził się drugi.
- Boję się, Kharkov. To zagrożona strefa.
- Ja też. Sprawdzimy okolicę i spadamy. Nie zamierzam tu zostawać dłużej.
- Podobno można tu spotkać łowców. Nie chciałbym stanąć przed jednym z nich.
- A kto by chciał? Oni są powaleni, Rakowski. Mówię ci.
Rakowski podszedł do jednego z bloków i spojrzał się na zardzewiałą, przymocowaną do ściany tabliczkę.
- To tu.
- Jesteś pewien?
- No tak, cholera, sam spójrz! Czy wyglądam na ślepca!?
- Nie tak nerwowo. Spokojnie, zaraz stąd spadamy. Musimy się upewnić…
Polak prychnął.
- Upewnić! Gdzieś tutaj jest wejście do Tunelu, w każdej chwili może pojawić się łowca, albo coś gorszego, a ty mi mówisz o „upewnianiu się”! Wybacz, ale ja wolę mieć pewność, że moja dupa na tym nie ucierpi!
Kharkov zdawał się nie zwracać na niego uwagi. Przyglądał się w spokoju okolicy.
- Dobra, to tu – powiedział, klękając. – Wyjmij mi z plecaka nadajnik.
Rakowski rozpiął z wizgiem suwak i wyciągnął ze środka podłużną, zakończoną podstawką rurkę. Zapiął towarzyszowi plecak, podszedł do ściany bloku i ustawił urządzenie na ziemi. Wcisnął parę klawiszy i dioda zamontowana z boku anteny zajaśniała na zielono. Polak wstał, otrzepał kolana z pyłu i chrząknął.
- Załatwione. Możemy stąd iść.
Gdzieś dalej, w pyle, coś odbiło promień słońca i oślepiło na chwilę Rosjanina. Kharkov zmrużył oczy.
- Co to jest? – zapytał sam siebie i ruszył w kierunku odblasku.
- Dobra, koniec żartów – syknął Rakowski. – Zwijamy się!
Kharkov machnął ręką.
- Czekaj, czekaj. To może być coś interesującego – przyklęknął przy błyszczącym przedmiocie i zaczął odgarniać pył.
Rakowski podszedł do przyjaciela ostrożnym krokiem i wyjął z kabury pistolet. Rozejrzał się wokoło.
Kharkov odkopał wreszcie tajemniczy przedmiot. Okazał się nim złoty zegarek na łańcuszku. Oczy Rosjanina zalśniły.
- Popatrz, jakie cacko – uśmiechnął się.
Wtem rozległ się donośny, przeciągły pisk. Zerwali się na równe nogi, dał się słyszeć szczęk odbezpieczanego pistoletu Polaka. Rakowski rozejrzał się dookoła, wycelowując lufę broni w różne punkty – raz tu, raz tam.
- Spierdalamy! – wrzasnął i puścił się do ucieczki. Kharkov popędził za nim, klnąc. Po chwili znikli za załomem ruin jakiegoś domostwa i nie pozostał po nich żaden ślad. Głośny pisk nie ustawał.
Na rynek wbiegły mutanty. Pokraczni, skrzywieni ludzie, którym zaszkodził radioaktywny pył już w niczym nie przypominali typowych mężczyzn. Z ich ust kapała ślina, zęby przypominały lwie kły, zamiast zwykłych paznokci mieli długie, ostre pazury. Poruszali się szybko, choć dziwacznie, jakby kulejąc. Nadbiegli całą grupą, wypadając zza rogów budynków i zatrzymując się na środku rynku, tuż przy przewalonej sofie. Największy z nich, zapewne dowódca, zaczął biegać po całym placu, węsząc głośno. Lecąca z zaciśniętych w grymasie złości ust ślina pozostawiała na pyle cienką ścieżkę.
Nagle rozległ się huk i jeden z potworów padł na ziemię, zwijając się w targających nim konwulsjach. Ryczał głośno. Pozostałe mutanty zareagowały błyskawicznie. Rozpierzchły się na wszystkie strony, każdy do swojej kryjówki. Jeden z nich nie zdążył się schować, bo kula pistoletu trafiła go w głowę. Spadł na ziemię z głuchym łoskotem, z rany trysnęła fontanna zielonej krwi, która obryzgała leżącą na ziemi gazetę. Syknął ostatni raz w życiu i zamilkł. Dowódca grupy zapiszczał głośno i pozostałe przy życiu dwa potwory rzuciły się w kierunku, z którego strzelano. Nie dobiegły nawet do połowy rynku, kiedy rozległy się dwa grzmoty i oba mutanty padły na ziemię, jęcząc głośno.
Zza węgła wyszedł strzelec, trzymając w ręku rewolwer. Z końcówki lufy unosiła się strużka dymu. Dowódca potworów rzucił się na niego z rykiem. Jego pazury przecięły ze świstem powietrze, zmierzając w kierunku głowy człowieka. Ten jednak wykonał błyskawiczny unik, przystawił rewolwer do czaszki przeciwnika i wypalił. Trysnęła krew i cielsko mutanta zwaliło się na podłogę.
Mężczyzna otrzepał swój długi, czarny płaszcz, schował pistolet do kabury i ruszył do przewalonej kanapy. Przesunął ją jednym kopniakiem i jego oczom ukazała się kwadratowa, żeliwna klapa. Strzepnął z niej pył, chcąc odczytać wyżłobione napisy. „TUNEL nr 12” – głosiły. Człowiek uśmiechnął się, zdjął z szyi łańcuszek, na którym dyndała podłużna, metalowa blaszka i wsunął ją do specjalnego otworu w klapie. Natychmiast odsunął się, kiedy rozległ się cichy syk i zaczęła się otwierać. Rozejrzał się jeszcze raz dookoła i wskoczył do środka, gdzie natychmiast połknęła go ciemność. Klapa zasunęła się i znowu zaczęła panować głucha cisza. Wiatr zadął mocniej, przesuwając ochlapaną zieloną krwią pierwszą stronę gazety, której wytłuszczony nagłówek złowieszczo oznajmiał : „ROZPęTAłA SIę WOJNA ATOMOWA”. Dawne czasy minęły – to było nie do ukrycia.
ROZDZIAł I
Syberia. Schron atomowy. Rok 2148. Zima.
Koniec zimnej wojny! Ameryka wybudowawszy sieć tarcz antyrakietowych w praktycznie każdym kraju Europy, zdecydowała się wreszcie pokazać zęby. Od świtu Rosja i Ameryka targane są wybuchami jądrowymi, a co minutę ginie ogromna ilość ludzi. To okropne, że Stany Zjednoczone, które wydawały się być dla naszego państwa jak najbardziej przyjazne, teraz chcą nas zniszczyć! Obywatele, ten okrutny i destruktywny plan, który realizuje USA, był już z pewnością dawno zaplanowany! Czy to nie smutne, że niegdyś tak wspaniały naród lubuje się tylko w niszczeniu i sianiu agresji!? Obywatele, stańcie razem z naszymi żołnierzami do walki o wolną od przemocy Rosję!
dziennik codzienny „Wieści”, Rosja - wydanie czerwcowe, 2141
Po raz pierwszy od wielu dni obudziłem się sam, nie targany przez nikogo. Stęknąłem i przeciągnąłem się na mojej twardej, niewygodnej pryczy. Usiadłem, rozcierając oczy i rozejrzałem się ze znużeniem po pokoju. Niestety, cholera, wszystko wyglądało tak jak zawsze. Ile bym dał, żeby móc obudzić się w moim ciepłym mieszkanku, ze świadomością, że za godzinę zaczynam pracę! Ile bym dał, żeby wszystko, co przeżyłem, było tylko złym snem! Każdy z nas mógłby oddać własną duszę, własne człowieczeństwo.
Wstałem i wykonałem parę ćwiczeń, żeby rozgrzać mięśnie. Wciągnąłem na siebie spodnie, założyłem brudną, wymiętą koszulę i poszedłem do łazienki. Opłukałem twarz i ręce zimną, zatęchłą wodą. Chwyciłem za leżący na szafce kawałek szkła i przejrzałem się w nim. Wyglądałem tak jak zawsze, a może jeszcze gorzej. Byłem wysokim, chudym blondynem o smagłej i kościstej twarzy. Miałem lekko odstające uszy, wyraźnie zarysowane brwi, spod których patrzyły na szkło przenikliwe, jasnoniebieskie oczy. Przestrzeń dookoła ust pokrywał gęsty zarost – efekt długiego nie obywania się z brzytwą lub maszynką do golenia. Uśmiechnąłem się w duchu. I ile bym dał za prawdziwy, promowany zestaw do golenia Gilette! W tych zasranych schronach trzeba było oszczędzać zapasy, więc nici z golenia. Westchnąłem głośno.
Czas odwiedzić matkę.
Wyszedłem na korytarz i ruszyłem wzdłuż ściany. Mijałem drzwi pokoi, z których dobiegały typowe, poranne odgłosy. Dotarłem do schodów. Drogę do Okręgu Szpitalnego znałem niemal na pamięć. Do mojej przebudzonej niedawno ze śpiączki matki schodziłem ponad dwa razy dziennie i trasę przebywałem machinalnie. Trzy piętra w dół, wejść na korytarz. Sala 112, pokój 4. Naciskam guzik dzwonka i drzwi otwiera mi pielęgniarka. Uśmiecham się do niej i przekraczam próg. W rogu pomieszczenia leży matka, przykryta grubą warstwą pierzyny. Jak zawsze.
Podszedłem do niej i ruchem ręki odprawiłem lekarkę. Przysunąłem sobie stojące pod ścianą krzesło, usiadłem nań i czekałem. To ona zawsze zaczynała rozmowę. Nie wiem jak to robiła, ale zawsze wiedziała kiedy wchodzę i była przygotowana. Słuchałem jej ciężkiego, miarowego oddechu i obserwowałem jak kołdra podnosi się i opada. Czekałem, aż zacznie.
W końcu zsunęła sobie z głowy kołdrę i odwróciła się do mnie. Chryste, jak ona zmizerniała! Dawno temu była jeszcze taka emanująca życiem, taka piękna! Teraz wyglądała strasznie. Była bardzo chuda – choroba niszczyła jej metabolizm. Miała zapadnięte policzki i podkrążone oczy, nabiegłe krwią. Jej twarz poorana była zmarszczkami, a usta były sine. Dawno już straciła wszystkie włosy i jej głowa lśniła, odbijając światło lamp.
- Cześć, synku – powiedziała cicho, a oczy zaszkliły jej się. – Miło, że przyszedłeś.
Jak zawsze, zachciało mi się płakać.
- Matko! – rzuciłem.
Mama uśmiechnęła się i ujęła moją dłoń. Ręce miała ledwo ciepłe.
- Kocham cię, synku. Wydoroślałeś. Przypominasz mi ojca.
- Nawet tak nie mów, matko. On opuścił nas wiele lat temu.
- Ale ja go wciąż kocham, Aleksiej. Wciąż kocham. Jak się sprawy mają na świecie? Nawet nie wiesz, jaka to męka leżeć przez sześć lat w jednym łóżku, kiedy twoim jedynym światem jest pokój nr 4 w Sali 112! I jedynymi problemami z jakimi się borykasz są codzienne zmiany pieluch! łaknę wiedzy, Aleksiej. Wiedzy o świecie.
Przełknąłem ślinę.
- Ja sam za dużo nie wiem. świat jest zniszczony, ludzie są prawie na wymarciu. Na pustkowiach grasują mutanty – ludzie przerobieni przez radioaktywną naturę. Brakuje nam wody. Brakuje pożywienia. Nie pada deszcz, jeziora wyschły. świat się kończy, matko, ot moja opinia.
Wlepiła wzrok w sufit.
- świat się kończy… - wyszeptała. – Myślisz, że to apokalipsa?
- Nie sądzę, matko. Wciąż istniejemy, więc to nie może być dzieło Boga. On jest profesjonalistą, nie zostawiłby nas. Zrobiłby to do końca. Chcesz znać moją opinię, matko? To ludzie sami sobie zrobili zagładę.
Oczy zabłysły jej lekko.
- Myślisz, że jest szansa?
- Szansa?
- Na uratowanie ludzkości.
- Nie, matko. Jest już po nas. To smutna prawda.
Spojrzała się na mnie z uwagą.
- Czy słyszałeś kiedyś o łowcach? – zapytała.
Przypominałem sobie, ale nie kojarzyłem za wiele.
- Niewiele. Podobno schodzą do podziemi na polecenie bogatszych ludzi. Wydobywają stamtąd jakiś specyfik, który pozwala rosnąć florze na jałowej ziemi, a w zamian dostają jedzenie i wodę. Ponoć wiele schronów zamieniło się przez to w raj.
Wyglądało na to, że matka chciała coś mi jeszcze powiedzieć, lecz gdy otworzyła usta rozległ się donośny gong.
- śniadanie – rzuciła. – Ruszaj, ja też muszę coś zjeść. Zobaczymy się później, prawda?
- Tak, matko.
- Kocham cię, synku.
Uścisnąłem jej dłoń, wstałem i rzekłem, wychodząc:
- A ja ciebie, matko.
Do Okręgu Jadalnego szedłem pełen zmartwień i troski. Matka nie wyglądała najlepiej. Jej stan zdrowia pogarszał się z dnia na dzień i pozostawało mi tylko patrzeć jak mizernieje. Ludzkość poradziła sobie wieloma rzeczami, ale ta straszna choroba wciąż była górą. Nikt nie potrafił znaleźć na nią lekarstwa. Na schodach minąłem grupkę rozmawiających nastolatków. Skierowałem się wyżej i wszedłem przez wrota do piątego Okręgu. Jedne z drzwi w korytarzu były otwarte i przechodził przez nie tłum ludzi. Jadalnia. Ustawiłem się w kolejce do środka, patrząc się po znużonych, obojętnych twarzach zebranych tu ludzi. Bunkier zbudowany był z betonu, który nie utrzymywał ciepła, toteż było bardzo zimno. Roztarłem energicznie dłonie i chuchnąłem. Z ust buchnęła mi para.
Przepchnąłem się między dwoma ludźmi i przekroczyłem próg. Jadalnia była wielkim pomieszczeniem, oświetlonym kagankami i świecami. Ich nikły blask tworzył na ścianach schronu istną grę cieni. Na środku stołówki ustawione były długie, jesionowe stoły, przy których siedzieli już nieliczni ludzie. Jedzenie rozdawał kucharz – Maksym, a do jego okienka ciągnął się sznur ludzi. Chwyciłem za leżącą na chwytaku menażkę i przyłączyłem się do kolejki, wodząc znużonym wzrokiem po ścianach. To było takie frustrujące. Nie widziałem świata zewnętrznego od ponad roku. Choć wszystko na świecie było już zniszczone – choć wszystko, co kochałem zginęło, lub zepsuło się - tęskniłem do tych ciągnących się po horyzont przestrzeni, do tych fal piasku, ba, nawet do tego cholernego, czerwonego pyłu! Wąskie i przepchane ludźmi korytarze schronu były nie do wytrzymania. Codziennie musiałem wpatrywać się w te same ściany, tych samych ludzi, to samo jedzenie, te same lampy, tę samą wodę. Wciąż „to samo”. Moja dusza wyrywała się do powierzchni, ciągnęło mnie do podróży. Czułem się jak pies na uwięzi, i to w dodatku w cholernie ciasnej budzie.
Dotarłem do okienka i mrugnąłem porozumiewawczo do Maksyma. Odpowiedział mi cierpkim uśmiechem i nalał do menażki kaszo-podobną ciecz, o barwie ciemnej czerwieni. Znowu Shoka! Boże, jak ja nienawidziłem tego czegoś! Nie dość, że smakowało jak zeszłoroczna zupa, to jeszcze przedłużało czas spędzony w toalecie o dwie godziny. Westchnąłem w duchu, usiadłem na ławie obok jakiegoś wynędzniałego, ledwie żywego człowieka i zaczerpnąłem z naczynia spory łyk. Wzdrygnąłem się na całym ciele, zasmakowawszy Shoki i następne dziesięć minut spędziłem na próbach opanowania odruchu wymiotnego.
- Rzeczywiście dobra ta dzisiejsza Shoka – mruknął Andrzej, dosiadając się do mnie. – Widzę to po twojej minie.
Mrugnąłem doń na powitanie i wlepiłem niechętny wzrok w czerwonawą breję w mojej menażce.
- Wal się – burknąłem pod nosem.
Andrzej wzruszył ramionami i przylepił usta do brzegu swojej miski. Jego grdyka poruszała się rytmicznie, gdy pił. Przyglądałem się mu z obrzydzeniem.
- Stary, jak ty to możesz pić? – powiedziałem. – To najgorsze świństwo jakie jadłem w życiu!
Odstawił miskę i otarł usta rękawem kurtki.
- J e d y n e świństwo, Aleksiej – rzucił. – Wiesz, u nas w Polsce, było takie przysłowie…
Zmarszczył brwi i potarł czoło, chcąc sobie je przypomnieć.
Ponownie łyknąłem Shoki i skrzywiłem się z niesmakiem.
- No? – ponagliłem go.
- Coś jakby… - zaczął. – Na bezrybiu… i ryba… Eee… Rakiem? Niee… To nie ma sensu.
Spojrzałem się na niego, unosząc do góry brwi. Wtem klasnął w dłonie.
- Mam! Na miejscu-w-którym-nie-ma-raków i ryba rakiem, czy jakoś tak. Wiesz… Przysłowia to zabytki kultury. Mało kto je pamięta.
Przytaknąłem mu i odsunąłem od siebie menażkę. Na dziś koniec z tym świństwem!
Andrzej spojrzał się na moją Shokę łakomym wzrokiem.
- Jesz to jeszcze? – zapytał wskazując na naczynie palcem.
Westchnąłem głośno.
- Bierz, jak chcesz – obserwowałem jak łapie za menażkę i wysącza ją do dna, gulgając głośno. – To obrzydliwe – stwierdziłem z niesmakiem.
śniadanie dłużyło się niemiłosiernie. Na sali panował gwar przyciszonych rozmów, świece wypaliły się już niemal do połowy, a cienie na ścianach wydłużyły się. Byłem pogrążony w niezwykle interesującej rozmowie z Andrzejem, o gwałtownym wzroście wodorotlenku ceonu w powietrzu zewnętrznym, gdy rozległ się miarowy stukot widelca o brzeg menażki. Każdy wiedział, o co chodzi – miał przemówić Schronowiej. Wzrok każdego biesiadnika przewędrował do szczytu stołu, przy którym stał Renomov z widelcem w dłoni. Przeżuwał w ustach kawałek chleba i patrzył się beznamiętnie po ludziach, nie ogniskując na nikim wzroku.
Odchrząknął głośno.
- Panowie – zaczął. – Kończą nam się zapasy. Mięso zebrane po ostatnim polowaniu najpewniej dokończymy na kolacji.
Po sali przebiegł cichy pomruk.
- Wiecie, co trzeba zrobić. Ogłaszam łowy! Za chwilę przeczytam wam listę dwunastu śmiałków, którzy wyjdą na powierzchnię w imię naszego Schronu, a co za tym idzie, w imię cara. Dlatego też, prosiłbym…
Choć wiedziałem, że nie miałem szans na znalezienie się w Dwunastce łownej, moje serce zabiło mocniej.
- Pewnie znowu nas nie wybiorą – mruknął Andrzej. – Nigdy tego nie robią. Taki już nasz pech, przyjacielu.
Wzruszyłem ramionami i na powrót wlepiłem wzrok w Schronowieja.
- Uwaga, panowie! Wyczytanych śmiałków proszę o niezwłoczne udanie się do Okręgu Wojskowego i zgłoszenie się u łownego.
Przełknąłem ślinę.
- Vladimir Krasnojev!
Wyczytany podniósł się z ławy i powłócząc nogami wyszedł z sali.
- Imran Rachović!
Kolejny „śmiałek” wyszedł z jadalni.
- Michaił Banaszko!
Michaił poklepał siedzącego obok niego towarzysza i ruszył do drzwi.
- Józef Tartarov!
Józef wyszedł energicznym krokiem.
- Aleksiej Nabokov!
Serce zabiło mi jak oszalałe. Intuicja kazała mi wstać, i ruszyć do wyjścia. Na plecach, oprócz potu, czułem wzrok setek mężczyzn i wiedziałem, że jednym z nich jest Andrzej. Jednak to już się dla mnie nie liczyło. Nie wiem, co mnie powstrzymywało przed wydaniem z siebie triumfalnego ryku. Wyszedłem z jadalni i jak zaczarowany skierowałem się ku Okręgowi Wojskowemu. Ludzie mówili, że jestem dziwny, bo tak pragnę wyjść. Choć dla mnie i Andrzeja Dwunastka łowcza to spełnienie marzeń, to dla innych był to niemal wyrok śmierci.
Za kuchnią skręciłem w lewo i stanąłem przed drzwiami do windy. Wcisnąłem zielony guzik i czekałem, gwiżdżąc cicho. „Nareszcie wyjdę!”, pomyślałem obserwując jak ciężkie, żeliwne odrzwia rozsuwają się z sykiem.
***
W sztabie panował zaduch i oczy łzawiły od panoszącego się wszędzie sinego dymu z papierosów. Roztarłem powieki i spróbowałem przyzwyczaić się do mroku. Szybko zlustrowałem pomieszczenie.
Był to duży, przestronny pokój, który oświetlała jedynie mała lampka ustawiona na grubym, dębowym stole, stojącym na środku. Na blacie poniewierały się mapy, dokumenty, listy i wszelkiego rodzaju papiery, a jedną z map przygniatała popielniczka z brązu. Położony na jej kancie papieros wypuszczał ze swojej końcówki cienką strużkę dymu. Przy przeciwległej do wejścia ścianie stała plansza do projektora, a za nią powieszona była biała tablica. Przy stole siedzieli wcześniej wyczytani przez Schronowieja, więc skierowałem się do nich. Przysunąłem sobie krzesło i usiadłem, rozglądając się nerwowo.
Przez dłuższą chwilę panowała niezręczna cisza, przerywana jedynie odgłosem wypuszczanego z ust Józefa tytoniowego wyziewu.
- Długo nam jeszcze każą czekać? – denerwował się Rachović.
Tartarov zaciągnął się mocniej papierosem, a na jego twarz wpełzł zdawkowy uśmiech. Krasnojev bujał się w spokoju na krześle, wpatrzony w sufit. Ktoś westchnął głośno. Imran spojrzał na każdego z obecnych i wzruszył ramionami.
Wstałem i zacząłem przechadzać się po pokoju. Dopiero teraz zauważyłem porozwieszaną na bocznych ścianach broń. Podszedłem do wiszących na ścianie pistoletów i zacząłem się im bacznie przyglądać. Nie byłem w tych klockach za dobrze obeznany, ale potrafiłem rozpoznać typowy rewolwer laserowy R01, produkcji Colta; znany wszystkim pistolet P04, tworzony przez Amerykanów, z bardzo pojemnym magazynkiem; pistolet maszynowy PM11 – o długiej, kanciastej lufie, wystrzeliwujący malutkie rakiety; kolejny rewolwer Colta, tym razem R03, kiepsko wykonany i zawodny.
- Nigdy nie widziałem tylu karabinów w jednym miejscu! – usłyszałem za sobą podniecony szept Michaiła. – To niesamowite!
W milczeniu przytaknąłem mu głową.
- To tylko sztab – powiedziałem. – Nie chcę wiedzieć ile tego jest w zbrojowni!
Raptem do jednego z pistoletów wystrzeliła ręka Banaszki. Pacnąłem w nią dłonią i syknąłem:
- Nie ruszaj! Jeszcze nas za to wezmą do Okręgu Karnego!
W tym momencie rozległo się ciche skrzypienie i do sali weszło kolejnych dwóch ludzi. Przyłączyli się do siedzących dookoła stołu „wybranych”, jeden zaczął kaszleć cicho. Nie odzywali się ani słowem, tylko czasami wymieniali z innymi jakieś zdawkowe uwagi.
Czas mijał nam bardzo powoli. Sekundy zdawały się ciągnąć w nieskończoność, a rytmiczne tykanie powieszonego na ścianie zegara zaczęło nas tak denerwować, że Tartarov wspiął się na krześle i wyciągnął z urządzenia baterię. Dopiero wtedy uspokoiliśmy się nieco. Co kilka minut dochodzili nowi, siadali i zatapiali się w myślach.
Nie znosiłem nudy, toteż aby ją zabić, spacerowałem po całym pomieszczeniu, oglądałem porozwieszaną na ścianach broń, czasami wymieniałem szeptem z towarzyszącym mi Michaiłem jakieś krótkie zdania, gwizdałem cicho, a wchodzących co parę minut ludzi zacząłem ignorować. Kiedy huknął za mną donośny głos, podskoczyłem zaskoczony i upuściłem plastykową kulkę, którą od jakiegoś czasu miąłem w dłoni.
- Andrzej! – z mojego gardła wydobył się stłumiony okrzyk radości.
Polak uśmiechnął się szeroko.
- Aleksiej – mruknął. – Nie sądziłem, że mnie wyczyta… Nawet nie wiesz jak ci zazdrościłem, stary.
Uściskaliśmy się serdecznie.
Andrzej otarł łzę z oka; nie dochodziłem, czy była to łza radości, czy jakaś zagubiona kropelka po niedawnym płaczu, liczyło się dla mnie to, że był tutaj, że będzie mi towarzyszył.
- Nawet nie wiesz jak ci zazdrościłem… - powtórzył szeptem, rozglądając się po sztabie.
Roześmiałem się głośno, ignorując zniesmaczone spojrzenia zebranych w pokoju ludzi. Przyjaźń – myśleli – głupi, niewarty zachodu relikt. Po co to komu?
Uciążliwe czekanie, razem z wiadomością, że przybył dwunasty „śmiałek”, zamieniło się w pełne napięcia oczekiwanie na przyjście łowczego.
Znienacka drzwi otwarły się z hukiem, przez próg przeszedł wysoki, postawny mężczyzna o żylastej budowie. W paru susach dotarł do zawalonego szpargałami stołu, oparł się na dłoniach, które położył na blacie, spojrzał się na nas.
- Na co czekacie? – zdziwił się. – No już, chodźcie do mnie!
Dopiero po tych słowach wyrwaliśmy się z osłupienia, a nasze rozdziawione usta domknęły się. Ustawiliśmy się dookoła biurka, rzucając na siebie znaczące spojrzenia.
łowczy wyjął spod sterty papierów mapę Rosji i rozłożył ją. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni swojej kurtki „moro” paczkę papierosów, wyjął jednego i wetknął między wargi, o dziwo - nie zapalając go. Biała, podłużna rurka poruszała się w górę i w dół, gdy mówił.
- Tutaj – powiedział, wskazując na mapie punkt opatrzony wytłuszczonym napisem „Wierchojeńsk” – jest nasz schron. Jak dobrze wiecie, w górach zwierzyny nie ma, więc musimy się wybrać na zachód, w kierunku niziny środkowo-jakuckiej.
Przytaknęliśmy w milczeniu głowami.
- Z pasma gór Wierchojańskich schodzimy na wysokości miasta Kuonara, i jedziemy na południe, zagłębiając się w nizinę. Będziemy podróżować wzdłuż koryta Leny, która jak wiadomo, jest jednym z nielicznych wodopojów dla zwierząt.
- To jest czerwony punkt – zachrypiał Tartarov.
Ciszę, jaka zapadła po tych słowach, wypełnił suchy trzask zapałki, pocieranej o draskę. łowczy przyłożył drewienko pod papierosa, osłaniając płomień dłonią. światło pogłębiło cienie jego twarzy i nadało mu poważny, mroczny wygląd. Ugasił zapałkę energicznie potrząsając dłonią, a z ust buchnął mu malutki obłoczek sinego dymu. Zaciągnął się, wyjął rurkę spomiędzy warg, i trzymając ją w dwóch palcach zapatrzył się w przestrzeń, ogniskując wzrok nad ramieniem Józefa.
- Rozejrzyj się, mały. – Ruchem ręki ogarnął całe pomieszczenie. – To żelastwo nie wisi tu dla picu.
Zachichotaliśmy ponuro.
- Ktoś jeszcze chce mi się poskarżyć, że to niebezpieczna wyprawa? – zapytał łowczy, udając głęboką troskę. – Czy na pewno mamusia spakowała wam prowiant i ciepły sweterek?
Po sali przetoczyła się salwa śmiechu. Nawet Andrzej się uśmiechał. Ja nie.
Nie wiem co mną kierowało.
Doskoczyłem do wiszących na ścianie broni, chwyciłem za jakiś rewolwer, złapałem łowczego za tył głowy, grzmotnąłem nią o biurko, nieliczne mapy pofrunęły, ciągnięte nagłym podmuchem wiatru, przyłożyłem lufę do potylicy, a moje usta do jego ucha. Wszystko to w ciągu ułamków sekund, tak, że nikt nie zdążył zareagować.
- Zamknij mordę, jebany ćwoku – wycedziłem przez zęby, pot zrosił mi się na czole.
łowczy dyszał ciężko, przestraszony.
- Nigdy więcej nie obrażaj mojej matki – wyszeptałem.
Andrzej począł się do mnie powoli zbliżać, kroczek po kroczku. Wystawił przed siebie dłoń, w uspokajającym geście.
- Aleksiej, uspokój się. On nie miał nic złego na myśli – powiedział. – Nic złego, po prostu zażartował.
Nie słuchałem go. Nie wiem czy dlatego, że nie chciałem słuchać, czy dlatego, że piszczało mi w uszach.
- Nigdy więcej nie obrażaj moje matki! – wrzasnąłem łowczemu do ucha, aż zadrżał. – Rozumiesz!?
Przycisnąłem go mocniej do stołu.
- Pytam się, kurwa! Rozumiesz!?
Przytaknął energicznie głową.
- Rozumiem – jęknął. – Przepraszam.
- Aleksiej puść go – powiedział Andrzej. – On tylko żartował.
Spojrzałem się na niego wściekle i puściłem ofiarę. Oparłem się o ścianę, dysząc ciężko. łowczy zdołał się już pozbierać.
- Tak… więc… - wysapał. – Spotykamy się o świcie. Są pytania?
Spojrzeliśmy się po sobie.
Odezwał się Imran.
- Czym jedziemy?
łowczy zdobył się na lekki uśmiech.
- Dowiesz się w swoim czasie, towarzyszu. Dowiesz się w swoim czasie…
Podrapał się po głowie, spojrzał na mnie podejrzliwie i mruknął:
- Zmiatajcie stąd. Wszyscy.
Poczekałem aż reszta wyjdzie, a Andrzejowi wystarczyło jedno moje spojrzenie, aby zrozumiał, że zamierzam pobyć chwilę w samotności, i również opuścił salę. Nie potrafiłem zebrać myśli, które błąkały mi się po głowie niczym rój pszczół. Moje nogi, wydawało mi się, same poprowadziły mnie przez labirynt korytarzy.