Bez mrugnięcia okiem popędził w stronę krzyku. To był krzyk kobiety. Jak wydumał Dżąs miała około metra siedemdziesięciu, kręcone, kasztanowe loki, piwne oczy i zapewne puste konto bankowe. Nie było rzeczy, której nasz bohater by nie wiedział. Biegł teraz przez dżunglę. Mroczna, niebezpieczna. „pochłonęła” wielu poszukiwaczy przygód. Czaiło się w niej zło. Bicz pojawił się w jego dłoniach w mgnieniu oka. Odchyli nieco rąbek swojego kapelusza, by poprawić sobie widoczność. Zobaczył ją. Biedną, bezradną. A nad nią stał on. Najgorsze plugastwo tej dżungli. Bali się go wszyscy. Najdzielniejsi uciekali przed nim w popłochu. Heniek - tak go zwali. Stał nad nią pokazując bezzębną paszczę. Poplamione zakupami innych dżinsy ,podarta koszula w kratkę ,no i ten smród. Woda kolońska sprzed dwustu lat. Leśny kloszard, pradawne zło.
- Zostaw mnie śmieciu! - biedna kobieta wrzeszczała szaleńczo próbując wyrwać Heńkowi torbę z zakupami.
- Puść tę torbę stworze! - rzucił Dżąs pełnym spokoju głosem.
Leśny kloszard zabulgotał coś w swoim dialekcie i z opętańczym rykiem rzucił się na Indiana. Heniek nie dorównywał jednak Dżąsowi szybkością. Bicz śmignął w powietrze. Zatoczył okrąg nad głową stwora a następnie owinął mu się wokół szyi. Heniek wił się z bólu ,błagał o pomoc. Wtem jakby nigdy nic kobieta z lokami podeszła do Indiana.
- Panie Dżąs, proszę puścić Pana Henryka. Znów Pan lunatykował. Przyniosłam lekarstwa.
Siedemdziesięcioletni Pan Indian Dżąs siedział na swoim współlokatorze, Panu Henryku i dusił go zwinięty prześcieradłem. Biedny, bezzębny staruszek miał purpurową twarz. Palcem próbował dosięgnąć do przycisku wzywającego pielęgniarkę. Dżąs rozluźnił uchwyt i nieco zawstydzony zszedł ze współlokatora. Kiedy wyglądający jak burak ,współlokator Dżąsa złapał oddech wyseplenił:
- żądam przeniesienia! Nie będę dzielił pokoju z tym, tym – dziadziuś złapał się kurczowo za serce. - Chyba mam zawał – twarz Pana Henryka w błyskawiczny sposób zmieniła kolor z czerwonopurpurowego na trupio-blady.
- Siostro! Respirator! - krzyknęła pielęgniarka o kręconych włosach.
Indian odszedł na bok ze spuszczoną głową. Podszedł do szafki nocnej i wyciągnął pudełko miętówek. Spojrzał za siebie na brygadę kobiet w białych fartuszkach, które w pocie czoła ratowały życie Pana Henryka.
- Nie wytrzymałby minuty na torturach u KGB – mruknął pod nosem Dżąs.
Zaczęło świtać. Dom starców „Afryka” powoli, jak na staruszków przystało, budził się do życia. Pielęgniarki z pomocy społecznej wiły się wąskimi korytarzami roznosząc lekarstwa bądź jedzenie dla najbardziej chorych. Dzisiejszy dzień był inny niż wszystkie. W „Afryce” przebywało dziś wiele osób spoza ośrodka. Dzień otwarty nie kojarzył się Dżąsowi najlepiej. Każdych odwiedzały bliskie osoby ,dzieci ,przyjaciele a nawet sąsiedzi z dawnych mieszkań. Kiedy Indian widział tę rzesze ludzi robiło mu się ciężko na sercu i przez cały dzień chodził przygnębiony i złośliwy. Jego nikt nie odwiedzał. Przyjaciele zginęli u jego boku albo padli na zawał. Natomiast jego dzieci... najpewniej urządzały sobie teraz imprezę w jego domku. Dżąs nigdy by nie podejrzewał ,że ktoś może go tak wkopać ,a zwłaszcza własne dzieci! wsadzając go tu wykazały się niemałym sprytem. „ Tato ,chciałbyś zobaczyć Afrykę?” - Indian nigdy nie zapomni tych słów, słów pochodzących z ust jego jedynego syna, zdrajcy rodu Dżąsów!
Stary Indian przyzwyczaił się jednak do życia w tym specyficznym miejscu. Może i gra w bingo ,oglądanie „Mody na sukces” i ciągłe gadanie o „starych ,dobrych czasach” nie równało się z pościgami za rzadkimi artefaktami. Ten dreszczyk emocji ,skaczący poziom adrenaliny ,to było coś. Musiał się jednak pogodzić z faktem ,że jest już starym ,ale broń Boże nie zniedołężniałym ,staruszkiem. Wszyscy mu to mówią ,nawet jedyny człowiek, z którym da się w „Afryce” pogadać, poczciwy Stefan. Dżąs jednak w głębi duszy wciąż czuje się pełnym wigoru młodzieniaszkiem. Gdyby tylko trafiła mu się jeszcze jedna szansa ,drugie życie.
Kwadrans po dwunastej ,jak zwykle udał się na partię szachów ze Stefanem. Dzisiejszego dnia przemieszczanie się po domu starców nie należało do najłatwiejszych zadań. Co chwila trzeba było przeciskać się pomiędzy stłoczonymi gośćmi oraz biegającym w te i we w te personelem. Głowna sala ,w której zwykle jada się śniadania lub rozmawia przy herbacie była całkowicie zatłoczona. Indian poszukiwał wzrokiem Stefana z szachownicą pod pachą. Przy stole gdzie zwykle grali ,w ustronnym miejscu przy oknie na park ,siedziało teraz dwoje młodych ludzi oraz starsza Pani. Stefana nigdzie nie widać. Dżąs przeszedł przez główną sale ,po drodze odpychając ze sto osób. Czmychnął szybko labiryntem korytarzy i znalazł się w małej salce z telewizorem oraz odtwarzacz DVD. Na ogół przesiadywały tu fanatyczki babskich seriali i oglądały po raz tysięczny kolejne odcinki na płytach DVD. Przy małym okrągłym stoliczku ,na którym z reguły leżały gazety oraz czasopisma siedział Stefan popijając gorącą herbatę z dodatkiem ziółek uspokajających. Pomachał do Indiana i zaczął rozkładać szachy. Stefan był niegdyś pilotem sił powietrznych ,przewodził w wielu bitwach i walczył na frontach drugiej wojny światowej. Przez czaszkę przechodziła mu długa blizna ,którą miał od czasu jednej z bitew. Jak na starca trzymał się bardzo dobrze ,nie licząc częstych napadów nerwowych. Można by rzec, że jak na standardy staruszka to był całkiem przystojny.
- Białe czy czarne? - gdy Dżąs usiadł już przy stole szachownica była w pełni przygotowana do gry.
- Czarne, jak zwykle. Czemu dzisiaj tutaj? - Indian rozsiadł się na krześle i rozgrzewał palce do partyjki.
- W głównej sali to nawet przejść ledwo można, a ty chciałeś tam grać? Coraz gorsza dzicz się tu złazi.
- Może i masz rację. Twój ruch – Stefan zaczął wysuwając na przód swojego pionka. Po kilku posunięciach wygrywał Stefan.
- Tym razem wcześnie straciłeś konia – zauważył przeciwnik Indiana.
- Nie lubię tych stworzeń od kiedy w osiemdziesiątym szóstym spadłem z takiego jednego. Darmozjad! tylko żreć chciał, a nawet utrzymać mnie nie potrafił. Głupi zwierz – Dżąs wykonał parę ruchów przez, co Stefan stracił wieżę i pionka.
- Słyszałeś co się stało z Henrykiem? Tym twoim współlokatorem?
- Słabowity był. Pewno leków nie wziął i tak się to skończyło. Ja tam nic nie zrobiłem. Sen dziwny miałem i tyle. A, tak w ogóle to co z nim?
- Wylądował w jakiejś izolatce – szybkie przesunięcie gońca w prawo. - Szach mat, mój drogi!
- A niech Cię! pierunie!
Wtem do stolika podeszła jedna z pielęgniarek. Szczupła, młodziutka blondyneczka.
- Panie Dżąs. Ktoś przyszedł Pana odwiedzić. Zapraszam do sali głównej – uśmiech nie znikał z ładniutkiej buzi pielęgniarki. Stanęła nad Indianem i zaczekała aż wstanie.
Dżąs i Stefan wymienili między sobą zdziwione spojrzenia. Starzec wezwany przez pielęgniarkę zaczął powoli podnosić się z krzesła. Skupionym ,zamyślonym wzrokiem patrzył przed siebie. Bił się z myślami. Czy to jego wyrodne dzieci powróciły niczym syn marnotrawny? Szedł blisko pielęgniarki, która prowadziła go przez ośrodek prosto do głównej sali.
Od paru chwil nic się nie zmieniło. Niezliczone ilości odwiedzających wciąż przelewały się przez dom starców. To było prawdziwe oblężenie. Jeszcze nigdy „Afryka” nie mieściła w sobie naraz tylu ludzi. Blondyneczka poprowadziła Indiana wzdłuż sali. Znaleźli się przy jego ulubionym stoliku do gier w szachy. Siedział przy nim teraz szczupły, wysoki murzyn. Lekki zarost był jedyną męską cechą w jego wyglądzie, gdyż twarz miał niemalże chłopięcą. Krótko przystrzyżone, ciemne włoski i okrągłe okularki na nosie. Pochylał się teraz nad jednym z czasopism leżących na stolikach. Gdy nadszedł oczekiwany staruszek i pielęgniarka powoli podniósł wzrok znad magazynu i powitał ich serdecznym uśmiechem.
- Witam Panie Dżąs. Dziękuje za drobną przysługę i kawę oczywiście – murzyn ujął dłoń pielęgniarki i ucałował, następnie po raz kolejny się uśmiechnął. Poprawił krawat wystający z marynarki, łyknął sobie trochę kawki i spojrzał wprost na Dżąsa. - To dla mnie zaszczyt, że mogę poznać tak wybitnego archeologa.
- Emerytowanego – dodał z niesmakiem Indian. - Dlaczego chciał mnie Pan widzieć?
Murzyn wyprostował się w krześle, odchrząknął i wyrecytował znaną na pamięć formułkę:
- Jack Starss z amerykańskiego wydziału archeologii i kulturoznawstwa, poszerzanie horyzontów, odkrywanie tajemnic świata to nasz pasja. Jest nam Pan potrzebny... Panie Dżąs.
Indianowi oczy wyszły z orbit. Znowu zapłonęła w nich dawna iskierka. Już czuł ten dreszczyk emocji, tajemnice, zagadki...
- Będzie Pan pomagał naszemu najwybitniejszemu archeologowi i naukowcowi. Może i jest dobry ,ale pańska wiedza to skarb.
- Mam pomagać jakiemuś szczeniakowi? Ekhm... Czy nie wspominałem jeszcze ,że pracuję sam?
- Praca? W pańskim wieku? Cha, cha, wolne żarty.
Dżąs wyglądał jakby połknął granat, który teraz wybuchł.
- Nie jestem zniedołężniałym starcem!!! - Indian aż wpadł w konwulsję ze wściekłości.
- Panie Dżąs ,proszę powściągnąć emocje. Nikt nie powiedział, że jest Pan zniedołężniały. Spokojnie.
Gniew nieco uleciał z ciała Indiana.
- Mogę pracować. żaden problem.
- Niestety. To nie jest zależne ode mnie. Może i nie będzie Pan czynnie pracował, ale dostanie nie mniejszą zapłatę od naszego specjalisty. No i, co najważniejsze, wyrwie się Pan z tego miejsca – te ostatnie słowa murzyn powiedział półszeptem.
Dżąs zamyślił się. Ten cały Jack miał sporo racji. Rzeczywiście nużyło go ciągłe przesiadywanie w jednym miejscu, nawet partyjki szachów ze Stefanem nie były już takie jak kiedyś. Cmoknął i odpowiedział stanowczo:
- Stoi.
Starss rozpromienił się i prawie podskoczył z radości. Na jego brązowych policzkach pojawił się mały rumieniec. Indian gestem dłoni uspokoił Jacka. Znowuż przybrał zadumaną minę. W końcu ponownie spytał :
- A tak właściwie... to... czego szukamy?
Strass pochylił się nad stolikiem i nakazał zrobić to samo Dżąsowi. Rozejrzał się dookoła patrząc czy nikt ich nie obserwuje.
- Zdezelowanej Arki – wydusił szeptem.
Staruszek wciągnął gwałtownie powietrze. Ile razy o tym słyszał. Pradawna legenda o Szalonym Kidzie Wanderlidzie, najstraszniejszym piracie jakiego znał świat. Mit o nim głosi, że nocami, kiedy tylko nie ma pełni księżyca, wypływa wraz ze swoją przeklętą załogą na pełne wody. Podobno każdy, nawet najbardziej zniedołężniały staruch kiedy tylko spojrzy na jego statek, słynną Zdezelowaną Arkę od razu odmłodnieje. Oczywiście to tylko legenda, lecz z tego właśnie niegdyś żył Dżąs, z mitów, przypuszczeń i innych niestworzonych opowieści.
- Jak Pan widzi sprawa nie cierpi zwłoki – murzyn wyrwał Indiana z rozmyślań. - Załatwiłem już wszystkie formalności związane z pańskim odejściem stąd. Jeszcze dziś mamy samolot do Nowego Jorku. Radziłbym się spakować. Zaczekam na Pana przy głównej bramie – Strass wstał od stołu i odszedł.
Indian był zszokowany, nie tylko perspektywą powrotu do dawnego fachu, ale również wagą całej misji. Zdezelowana Arka... kto by pomyślał! Czym prędzej pobiegł do swojego pokoiku. Nikogo w nim nie było. Idealna chwila na pożegnanie się. Spakował ciuchy, parę bambetli i już miał wychodzić kiedy sobie o czymś przypomniał. Podszedł do szafki z lekami. Wziął opakowania do ręki i zgniótł je wyładowując całą swoją złość, tłumioną przez te wszystkie lata. Wpadł w kakofoniczny śmiech. Schylił się jednak gdy ból w krzyżu dał o sobie znać.
- Niech to! - zdenerwował się Dżąs – Chyba nigdy z wami nie wygram – spojrzał do szafeczki na kilka leżących tam wciąż opakowań. Jego mina nieco złagodniała. Spakował lekarstwa do torby i rzekł, jakby do nich :
Chyba będziemy musieli się zaprzyjaźnić.
Dżąs w pełnym rynsztunku wyszedł z „Afryki” i rozpoczął swoją podróż do Ameryki.
***
Dodane po 1 minutach:
Przepraszam za tytuł, tam powinno być jeszcze [parodia]. Zmieściło sie tylko "pa"
