Ogrodnik (opowiadanie nieco surrealistyczne)

1
Ogrodnik



Wiele lat temu, gdy Madame Chochonne nie była jeszcze Madame, tylko Mademoiselle, jej ukochana ciotka Johannah, kobieta zepsuta do szpiku kości, ekscentryczna i szalona, słowem czarna owca i zakała rodu, zmarła, czemu towarzyszyły dość tajemnicze okoliczności. Jedyną spadkobierczynią uczyniła Chochonne, która ku zdumieniu wszystkich uśmiechała się radośnie na widok tego, co zaszokowało całą rodzinę, a mianowicie bujnych, fioletowych włosów ciotki i jej wypielęgnowanych paznokci leżących w trumnie. Reszta ciała rozpłynęła się w tęczowej poświacie. Gdyby nie to, że kapłan zdążył udzielić Johannah ostatniego namaszczenia, podejrzewano by, że stało się to za sprawą demonów.

Tym niemniej, państwo d’Auberville, dalecy krewni nieletniej wówczas spadkobierczyni i jej prawni opiekunowie, z prawdziwą ulgą przyjęli decyzję wychowanki o zamieszkaniu w chylącym się ku ruinie dworku, na którego tyłach znajdował się ogród, dla niej najpiękniejsze miejsce na świecie.

Dwumetrowe pokrzywy i dorodne osty walczyły o światło z perzem i krzakami czarnego bzu, czeremcha pachniała odurzająco, przyciągając roje czarnych tłustych mszyc, a wilcza jagoda rodziła owoce wielkości mirabelek. Kamienny mur otaczający posiadłość porośnięty był bluszczem irlandzkim dającym schronienie tysiącom szczypawek, które spadały kaskadą na głowę Chochonne, gdy ta dla zabawy potrząsała pędami. Często też kładła się w zaroślach by obserwować, jak wielkie pająki tkają sieć i cierpliwie czekają na zdobycz. Nie zamykała oczu nawet wówczas, gdy czuła na twarzy ukąszenia czerwonych mrówek. żałowała tylko, że nie umie zachować spokoju kiedy wchodziły jej do nosa, ale obiecywała sobie, że pewnego dnia choć przez godzinę będzie jak zmurszały pień, pozostałość po jabłoni pośrodku ogrodu.

Bywało, że w ekstatycznej radości tarzała się w pokrzywach, odurzona zapachem ziemi i rozgniatanych liści. Potem chłodziła poparzone ciało w sadzawce, pozwalając maleńkim pijawkom karmić się krwią. Bawiło ją, jak ciężkie i objedzone opadały na dno.

Następnego dnia zbierała pogniecione pokrzywy, by mozolnie wydobyć z nich włókno. Potem wyplatała misterne sznury, które barwiła sokiem z wilczych jagód. Gotowe makramy rozwieszała na gałęziach wierzby.

Tylko Rozumna Ropucha, zamieszkująca błotnisty brzeg bajorka, była świadkiem tych zabaw. Chochonne bardzo szanowała jej autonomię, dlatego nigdy nie zapytała o jej imię, ona natomiast mądrością swą nie mąciła tej beztroskiej sielanki. Wiedziała, że życie już wkrótce zaprowadzi dziewczynę na wyższy poziom zrozumienia.

Stało się to pewnego upalnego popołudnia.

Chochonne, naga i spocona, odsuwała wielkie głazy, by podziwiać rojące się tam stworzenia. Mieszkając samotnie, stopniowo oduczyła się przestrzegania higieny, jak również noszenia obuwia i ubrania. Spała pod gołym niebem, ciało jej pokrywało zeschnięte błoto, a paznokcie przypominały pazury ptaka. Jakakolwiek potrzeba kontaktu z ludźmi stopniowo zanikła, dlatego też drgnęła zaskoczona, słysząc cichy głos:

- Pokój ci, Niewiasto…

Początkowo wydawało jej się, że przemówił tak do niej wielki czarny wij spod kamienia, ale gdy słowa pozdrowienia powtórzyły się, podniosła głowę i ujrzała młodego mężczyznę, siedzącego na murze. Ubrany był w białe szaty i skórzane sandały, długie jasne włosy sięgały pleców, a niebieskie, pełne ciepła i miłości oczy patrzyły na nią łagodnie. Zdawało się, że cały ogród zastygł w oczekiwaniu, rozjaśniony delikatnym światłem. Nawet zapach siarkowodoru z bajorka stał się mniej intensywny.

Mężczyzna zeskoczył lekko z muru, nie widząc, że dwie wielkie szczypawki uczepiły się jego szat. Chochonne poderwała się, by je złapać, ale w tym momencie zdała sobie sprawę, że jest naga…ubłocona…rozczochrana…Po policzkach pociekły łzy, zakryła twarz, ale Ogrodnik, gdyż to był właśnie on, zdjął biały szal z ramion i okrył dziewczynę. Szczypawki same opadły na ziemię, uciekając w panice.

- Pokażesz mi ogród? Proszę… - mężczyzna wziął ją za rękę, a uspokojona Chochonne z dumą oprowadzała go, pokazując wszystko.

Spróchniały pień jabłoni, zamieszkany przez tysiące czerwonych mrówek, niestrudzenie przemierzających ogród w poszukiwaniu martwych owadów.

Czeremchę, pachnącą kusząco miodem, ale i zepsutym mięsem, gdy zgnieść jej kwiat w dłoniach.

Wilcze jagody, słodkie i niebezpieczne, gdy zbierze się z krzaka zbyt dużo…

Bieluń, sprowadzający sny równie piękne, jak rzeczywistość.

No i psie grzyby, które zjadała na surowo.

Ogrodnik uśmiechał się, niekiedy zadawał pytania, a ona odpowiadała tak wyczerpująco, jak umiała. Uszczęśliwiał ją, gdyż był jak lustro, którego taflę wypełniała całkowicie.

Nie zauważyła, niestety, że stopniowo wyraz jego twarzy zmienia się…

Kiedy podeszli do sadzawki i zaczęła mówić o Rozumnej Ropusze, zniecierpliwiony przerwał jej:

- Co to jest, Chochonne? – a gdy spłoszona podążyła za jego spojrzeniem, zrozumiała, że patrzy na roślinne makramy, wiszące na gałęziach wierzby ocieniającej bajorko.

- To…to…ja robię to z włókna pokrzywy…splatam i rozwieszam…bawię się tak…

- Chochonne…Spal to i nikomu nie pokazuj. To badziewie straszne jest. Na pewno sama o tym wiesz.

W ogrodzie powiało chłodem, a Rozumna Ropucha w popłochu zagrzebała się w mule. Ogrodnik mówił dalej, spokojnym i łagodnym głosem, a Chochonne słuchała upokorzona i zafascynowana jednocześnie.

- Ten ogród to syf, trucizna i malaria. Jesteś niczym, ty i ten twój zarobaczony śmietnik. Przed tobą ogrom pracy, możliwe, że daremnej. Ale…- tu spojrzał na nią wyrozumiale – tkwi w tobie potencjał. Paradoksalnie, ufam ci, Niewiasto – zakończył i odszedł, zabierając całe ciepło i światło. Chochonne drżała z zimna, tak zaskoczona i osłupiała, że nawet nie zdziwiła się widząc jak Ogrodnik przenika przez mur, nie zadając sobie trudu otwarcia furtki.

Nie spała całą noc, a rano, jak automat, wyrwała pierwszą pokrzywę.

Tu pozwolę sobie na drobną dygresję, czemu z pewnością nie byłaby przeciwna sama Madame. Wiele lat później, sącząc szampana na pokładzie swego luksusowego jachtu, powiedziała, że trzeba prawdziwego mistrza słowa, by wyrazić ból, nie robiąc tego patetycznie lub, co gorsza, bombastycznie. „Droga Agnieszko, ufam, że opisując to ważne dla mnie doświadczenie unikniesz zbytniego patosu. Ja powiem tylko, że karczując ogród czułam się tak, jakbym sama sobie wyrywała górną czwórkę, tę samą dzień po dniu”, dodała, a oczy jej pociemniały, wchłaniając lekkomyślny promień słońca, który przed chwilą jeszcze bawił się brylantową kolią Madame.

Doskonalszej metafory nie udało mi się znaleźć.

Każdego dnia Chochonne oczyszczała kawałek ogrodu. Niestety, po krótkim okresie znieczulenia wróciła jej zdolność do płaczu, co bardzo ją osłabiało. Pod wieczór często leżała na stercie przeznaczonych do spalenia krzaków i ziół, czując jeszcze krążące w nich soki, jednak znajdowała w sobie siłę, by podpalić te roślinne stosy pogrzebowe, a rano przygotować nowe.

Pierwszy dzień wiosny zastał ją w pustym i nagim ogrodzie, siedzącą na spróchniałym pieńku, wpatrzoną w bajorko, nad którym wierzba płacząca nadal rozwieszała swoje konary, wolne już od makram . Pieniek, wierzba i sadzawka były wszystkim, co pozostało z miejsca, które tak kochała, nawet kamienny mur otaczający posiadłość stracił swój bluszczowy strój.

Miała jeszcze jedną rzecz do zrobienia, najtrudniejszą.

Osuszenie bajorka…

Plusnęło, wtedy Chochonne wstała i po raz ostatni weszła do wody. Rozumna Ropucha usiadła na jej brzuchu i tak trwały, mimo że woda była lodowato zimna, jak to pierwszego dnia wiosny. A potem Ropucha wyszła na brzeg i zamieniła się w kamienny posążek…

Następne lata były bardzo pracowite, spędzone na sadzeniu i pielęgnacji róż, lawendy i tuberozy. Wkrótce jej miód wielokwiatowy stał się słynny na całą okolicę, przestała zatem zamykać furtkę, tak wielu chciało go kupić.

Zachęcona sukcesem, rozpoczęła produkcję różanych mydełek i lawendowych saszetek, potem przyszła kolej na miodowo-tuberozowy krem do stóp, a jeszcze potem wszystko zaczęło dziać się samo. Cała armia zdolnych farmaceutów pracowała nad kolejnym produktem, firmowanym znaną już marką Chochonne Jardin, a sama Madame stała się sławna, wpływowa i bogata. Jak ogólnie wiadomo, czynniki te skutecznie łagodzą obyczaje adwersarzy, dlatego też, mimo że jej podobieństwo do ukochanej ciotki Johannah było niezaprzeczalne, nikt nie ośmielał się nazywać jej szaloną. Chętnie natomiast, jako osoba intrygująco ekscentryczna, zapraszana była na różnego rodzaju rauty i bale. Nieczęsto zdarzało się, by zaproszenie przyjęła. Starała się żyć skromnie i nie dawać pożywki paparazzim, choć, w istocie, nie obeszło się bez kilku głośnych skandali z jej udziałem.

Pewnego letniego popołudnia, kiedy zamyślona czyściła posążek Rozumnej Ropuchy, usłyszała:

- Pokój ci…pokój…Niewiasto…

Zaskoczona, upuściła posążek, na szczęście nie rozbił się, bo był z kamienia.

Ogrodnik, tak jak przed laty, siedział na murze. Zeskoczył niezgrabnie i podszedł do niej. Chochonne zasmuciła się, widząc znużenie i rezygnację w nadal pięknych oczach. Utył, włosy przypominały niechlujne strąki, a pożółkłe zęby nie dodawały mu urody. łamiącym się, pełnym napięcia głosem zapytał:

- Chciałem…czy…czy masz może…te makramy?

Zdumiona Chochonne milczała. Podniosła posążek, sprawdziła, czy upadek na pewno nie wyrządził mu szkód i kontynuowała polerowanie. Milczenie przedłużało się.

- Chochonne…potrzebuję tych makram…masz je? – lekko poirytowany Ogrodnik ponowił pytanie.

Madame przełknęła ślinę i wreszcie odpowiedziała.

– Wiesz dobrze, że je...spaliłam. Tak jak wtedy…mówiłeś…

- A może masz…może masz...pokrzywy? Takie dwumetrowe...Kiedyś tu rosły…

- Mam róże, widzisz? I lawendę…i tuberozę…Widzisz? – Jest tak, jak …radziłeś…i….

- Chochonne…mówisz za dużo…Przyszedłem tu po sznur…Albo włókno, bo… chcę się…

- Nie mam…Ale mam różane mydełka…- szepnęła - tuberozowy krem do stóp…miód różany…i jeszcze mam…dla ciebie…specjalnie…

Nie dokończyła, bo zniecierpliwiony Ogrodnik, mnąc w ustach przekleństwo, już był przy murze. Tym razem nie przeniknął przez niego, tylko otworzył furtkę. Chochonne zauważyła, że nieco utyka na prawą nogę, a szaty ma szare od brudu.

Niestety, nic nie mogła na to poradzić. Bardzo mu współczuła, ale przecież życie toczyło się dalej. Wyczyszczony posążek odstawiła na miejsce, wypłukała ściereczkę i rozwiesiła ją na słońcu. Następnie drogą mailową wydała kilka ważnych pełnomocnictw swemu osobistemu sekretarzowi, nie zapominając o przelaniu pokaźnych kwot na rzecz kilku ulubionych organizacji charytatywnych. Dokonawszy tego, skierowała się ku okazałej altanie, porośniętej pnączami przecudnej róży niebieskiej Indigolette, przeplatanej żółtą odmianą Golden Stern. Wsiadła do zaparkowanego tam luksusowego Ferrari i już po niecałej godzinie znajdowała się na lotnisku Beauvais, gdzie czekał na nią niewielki samolot czarterowy.

Niezadługo lądowała w Bogocie, gdzie przesiadła się do wygodnego śmigłowca. Pilot, słuchając wskazówek Madame co do miejsca lądowania, nawet nie usiłował odwodzić jej od pomysłu, który jemu osobiście wydawał się szalony. Nie od dziś wiedział, że jakiekolwiek próby perswazji w przypadku pewnych osób są daremne, a ona do takich właśnie należała.

Odleciał więc, pozostawiając ją zupełnie samą w sercu dżungli amazońskiej…

Chochonne powoli szła po dywanie z gnijących liści, całkowicie ignorując czające się wokół niebezpieczeństwo. Nie zauważyła wielkiego pająka, szukającego na jej plecach odpowiedniego miejsca dla wbicia swych szczękoczułek, ani skolopendry uczepionej jej stopy. W półmroku czyhające na ofiarę aligatory wyglądały jak nieszkodliwe pieńki, a jadowite węże, chwilowo zapewne, nie atakowały.

Madame wiedziała, dokąd zmierza. Jej celem było niewielka zatoka, wypełniona żółtą od gliny i rozkładających się cząstek organicznych, mulistą wodą.

Nagle, tuż nad wodą, w stronę Chochonne nadleciał niepozorny, brunatny motyl. Nawet Indianie, dla których dżungla była przecież domem, wiedzieli, czym kończy się każde spotkanie z tym owadem, mającym skrzydła pokryte kryształkami trucizny wystarczająco silnej, by w kilka sekund uśmiercić człowieka.

Madame Chochonne nie zatrzymała się nawet. Jej długi, rozwidlony język sam, automatycznie, wysunął się z ust, pochłaniając owada, a ona sama zdjęła ubranie i pantofle, by wejść do rozkosznie ciepłej wody. Płynąc, obserwowała ubawiona, jak wielkie płaszczki i piranie w popłochu robią jej miejsce. Musiała jednak zgnieść w palcach jedno canero, wówczas pozostałe ryby przestały jej dokuczać, a niewielki węgorz elektryczny przycisnął się mocno do mulistego dna, gdy przepływała nad nim. Wreszcie dotarła do miejsca, gdzie kilka dni wcześniej runęło wielkie drzewo, robiąc na krótko dostęp do światła, i odwróciła się na plecy. Opalizujące łuski na jej brzuchu zabłysły w słońcu, a długi ogon owinął się wokół podwodnego pnia.. Ogarnęło ją holistyczne, orgiastyczne wręcz, szczęście. Nad bajorkiem zaczęły unosić się tęczowe kręgi, to Chochonne błogosławiła wszystkim żyjącym istotom, a najbardziej Ogrodnikowi, dzięki któremu tak bardzo zmieniła swoje życie.

„To dobry chłopak – szepnęła po chwili, zasypiając – tylko trochę… nerwowy… i… niecierpliwy..”

2
Pełna swoistego uroku baśń. Można lekko prześlizgnąć się nad treścią, przyglądając się jedynie obrazom, zatapiając w klimacie, ale można też dostrzec odrobinę bardzo subtelnego erotyzmu, odnaleźć refleksję o sensie życia...

Nie mówię więcej, by nie zepsuć klimatu. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.



Piękna konstrukcja zdań, ogromne wyczucie odcieni znaczeniowych słów.



Trzymaj się!

3
:)

Bardzo się cieszę.

Co do delikatnego erotyzmu, to czy można tu wklejać też rzeczy mocniejsze? naprawdę nie wiem, czy jest to przyjęte, nie chcę gafy popełnić.

To opowiadanie tworzy calość z innymi, to pierwsza część.

Zaznaczam, że sceny są niezbędne.

pozdr.

A.







Osobiście nie widzę przeciwwskazań (a nawet wręcz przeciwnie), nie podejrzewam Cię o chęć epatowania wulgaryzmami.

Tylko pamiętaj - jeden tekst tygodniowo.

J.S.

4
Pięknie namalowałaś zarówno ogród, bohaterkę i całą opowieść. Bardzo mi się podobało, pomimo natłoku szczegółów czytało się płynnie. Brawo!



Chętnie przeczytam kontynuację.
"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."

.....................................Wallace Stevens
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron