Pusto! Wszędzie pusto! [fantastyka katstroficzna]

1
Zapraszam do lektury części mojego nowego opowiadania.

Wydaje mi się, że poprawiłem narrację, a gramatyka idzie mi nieco lepiej.

Zobaczymy.





PUSTO! WSZęDZIE PUSTO!





Znudzony, zabębniłem palcami o blat biurka. Założyłem nogę na nogę i wlepiłem wzrok w zieloną tablicę, powieszoną na ścianie, zapisaną moimi bazgrołami.

A może zrobić im jednak kartkówkę?

Szlag by trafił moje dobre serce. Chyba za dużo pozwalam tym urwisom, strasznie się rozpuścili. Najgorsze w gimnazjalistach jest to, że czują się już „dorosłymi”, a przez to ich bezczelność nie ma granic.

Otworzyłem dziennik, najprawdopodobniej z nudów, bo nic w nim prawie nie było. A kto by się spodziewał jakichkolwiek ocen w połowie września?

Przebiegłem wzrokiem po liście uczniów.

Tak, tak…

Makowski Andrzej, numer szesnasty.

Teraz sobie przypomniałem, że miałem mu wpisać uwagę. Wziąłem do ręki mój czerwony długopis, który często, zawieszony nad dziennikiem, sprawiał, że uczniom włosy stawały dęba i wpisałem:

„Uczeń, poproszony do odpowiedzi, wyklina na nauczyciela, pokazując mu wulgarny, międzynarodowy gest.”

Przeczytałem „uwagę” jeszcze raz i wybuchnąłem donośnym śmiechem.

A niech mnie!

Jeszcze z dziesięć lat temu bawiłem się niezmiernie, czytając podobne teksty w Internecie, opatrzone tytułem „Z dzienniczków szkolnych”, a teraz, machinalnie, sam wypisuję uczniom podobne głupoty.

Najwyraźniej dopadła mnie starość. Trochę to dziwne, bo wiem, że mam dwadzieścia cztery lata i jestem względnie młody, ale jednocześnie uważam się za starucha.

Skrzywienie zawodowe?

Pewnie tak, uczniowie patrzą na mnie jak na rozpadające się próchno, więc komu tu wierzyć?

Sobie, czy dziesiątkom innych ludzi?

Zza drzwi dobiegł do moich uszu stłumiony odgłos dzwonka. Rzadko kiedy wychodziłem podczas przerwy na korytarz. Puściutka, cicha sala, była zdecydowanie lepszą opcją, jeśli chodzi o miejsce na krótki odpoczynek, niż zatłoczony, duszny korytarz, przez który przetaczają się tabuny dzieci. Miałem jeszcze to szczęście, że dyrektorka rzadko przypisywała mi dyżury w tym cholernym przejściu, a uczniowie nauczyli się, że muszą wejść do Sali zaraz po usłyszeniu dzwonka.

Podniosłem się z mojego czarnego, skórzanego fotela na kółkach i podszedłem do tablicy. Chwyciłem leżącą na biurku gąbkę i zacząłem ścierać to, co napisałem lekcję temu.

„Temat: Rzeczypospolita Obojga Narodów” – starłem.

„Unia lubelska – 1569 rok” – starłem

„Przyczyny złączenia obu państw” – starłem.

Coś mnie tknęło.

Jaka głupia ironia losu! Za rok będę musiał pisać i mówić to samo, nowym klasom. Za dwa lata, to samo, innym uczniom.

Nauczyciel - też mi zawód!

Prychnąłem głośno.

Ciągłe wałkowanie tego samego, plus codzienne, niezmiernie miłe, utarczki z „dorosłymi” gimnazjalistami. Ciągle, w kółko, to samo.

Po co się tym w ogóle param?

Zmazałem z tablicy już wszystko. Podwinąłem nieznacznie rękaw mojej białej koszuli i zerknąłem na zegarek.

Dziwne, powinni już wejść. – zmarszczyłem brwi.

Pewnie zabrała ich pani wychowawczyni, albo dyrektorka. Nieważne, na pewno znajdą jakąś świetną wymówkę, a ja mogę jeszcze chwilę w spokoju posiedzieć i porozmyślać.

Zatopiłem się na powrót w fotelu, splotłem dłonie na karku. Lekko odchyliłem się na tylnych nóżkach mojego „tronu” i wlepiłem wzrok w ścianę naprzeciwko.

Chyba dopadła mnie jesienna chandra. Porównałem paradoks tablicy nauczyciela, z życiem. Niby wciąż czeka na ciebie coś nowego, ciekawego, ale tylko względem innych ludzi. Względem siebie, natomiast, jest to ciągłe zapisywanie tego samego, tych samych zdarzeń, osób.

Co roku to samo.

Trzysta sześćdziesiąt pięć, nie różniących się prawie ze sobą dni.

Dzień, noc. Dzień, noc.

Po co więc żyć?

Po co, co sekundę, martwić się losem innych osób?

Czy nie żyłoby się lepiej, gdyby każdy miał swój własny świat, własne życie, niezależne od innych?

Czy nie byłoby lepiej?

Piosenka Beatlesów „Imagine”, sama wskoczyła mi do głowy. Palce machinalnie zaczęły wybębniać na blacie smętną melodię.

Jeszcze raz zerknąłem na zegarek.

Cholera, zepsuł się!

I znowu będę musiał udać się do zegarmistrza Romka, który wymieni mi tę jedną, trefną śrubkę, na poprawną i wyciągnie do mnie chciwą dłoń. Na samą myśl o sumce, którą będę musiał wydać, skręcił mi się żołądek.

Pyknąłem w tarczę mojego podręcznego czasomierza. Wskazówki tkwiły w tym samym miejscu, co pięć minut temu i ani myślały się ruszać.

Roztarłem skronie i spojrzałem się na tablicę.

Zamarłem z przerażenia.

O cholera!

Na środku ciemnozielonej płyty widniał czerwony napis:

„Pokażę ci”

Serce zabiło mi jak oszalałe. Pot zrosił się na czole, przykleił koszulę do pleców. Ręce zaczęły lekko drżeć. Doskoczyłem do tablicy, złapałem gąbkę i starłem niepokojący napis.

Boże święty! Znowu się pojawił!

Zdyszany, wypadłem z klasy, trzasnąłem drzwiami.

Korytarz był zupełnie pusty, panowała nieprzerwana, głucha cisza.

- Halo! – krzyknąłem, mój głos odbił się echem od ścian.

Otworzyłem drzwi do Sali naprzeciwko. Pusto.

Firanka, zasłaniająca otwarte okno, powiewała na wietrze. Jesienny podmuch smagnął mi twarz, zagwizdał w uszach.

Zamknąłem drzwi.

Mokry od potu sprawdzałem kolejne klasy, nigdzie jednak nie znalazłem nawet śladu człowieka. Wszędzie było cicho jak makiem zasiał.

Może ktoś będzie w pokoju nauczycielskim!

Puściłem się biegiem w tamtym kierunku. Z szybkością błyskawicy wparowałem do środka.

Tutaj też nikogo.

- Haaalo! – powiedziałem głośno. Nikt nie odpowiedział.

Może wszyscy wybrali się na jakąś szkolną wycieczkę, a ja o niczym nie wiem? Może dzisiaj, z jakiejś okazji, kończymy wcześniej?

Te myśli, chociaż głupie, dodały mi otuchy.

Wyciągnąłem z kieszeni moich czarnych, eleganckich spodni telefon i wykręciłem numer żony. Nacisnąłem guzik, opatrzony zieloną słuchawką, i czekałem, aż pojawi się sygnał.

Z mojego gardła wydobył się jęk rozpaczy, gdy ten nie nadszedł.

Rozejrzałem się po Sali, starając się wypatrzeć jakiekolwiek oznaki życia. Pomieszczenie miało może pięć na cztery metry, ze ścian powoli odpadał tynk. Na środku pokoju stały rzędem stoły, z dostawionymi doń krzesłami. Słońce wpadało przez szerokie, nowoczesne okna. Jego promyki dosięgnęły mojej twarzy i sprawiły, że zmrużyłem oczy.

Zlustrowałem wyposażenie pokoju.

Szafa, wieszak, komputerem tablica, klatka z chomikiem, tablica korkowa, automat do kawy… Wróć!

Chomik w klatce! A to ciekawe…

Ostrożnym krokiem podszedłem do nory zwierzątka. Nie było go widać, więc pewnie spał, w malutkiej budce, w rogu klatki.

Pstryknąłem palcami w białe, aluminiowe pręty.

Zachrobotało.

- Hej, malutki… - zachęcałem chomika do wyjścia. – Taś, taś… Kici, kici… Chociaż nie, przecież jesteś chomikiem… Jak to będzie?

Zastanowiłem się chwilę.

- Chom, chom? – spróbowałem.

Z malutkiej, zielonej budki w okamgnieniu wyskoczył chomik i zatopił swoje dwa długie przednie zęby w opuszku mojego palca, włożonego między pręty.

Auu!

Zawyłem i odskoczyłem, jak oparzony.

Co mu się stało?

Chomik zawzięcie próbował przedostać się przez kraty.

Obijał się o nie główką, próbował je przegryźć.

Zachowywał się jak dziki.

Zdążyłem nieco ochłonąć i uspokoić oddech. Z niepokojem patrzyłem na zmagania zwierzątka.

Mam nadzieję, że nie jest wściekły…

Przyjrzałem się ranie na palcu. Z rozcięcia płynęła strużka szkarłatnej krwi. Skrzywiłem się z bólu.

Cholerny skurczybyk! I kto by pomyślał, że taki chomik…

Pokręciłem ze zdziwienia głową.

- Ale żeś mnie, skurczybyku, urządził… - powiedziałem groźnie. – Uważaj, bo jak ja cię dziabnę moim scyzorykiem, to…

Przyjrzałem się jego ślicznej mordce.

- To…

Przestał na chwilę gryźć kraty i spojrzał się na mnie zaszklonymi oczkami.

- To…

Po raz kolejny zaklinam moją dobroć. Zbyt miękki jestem.

- …wygrałeś, spryciarzu – uśmiechnąłem się półgębkiem. – Nic ci się nie stanie z mojej strony.

Zbierałem się już do odejścia, już byłem przy drzwiach, gdy zdecydowałem się coś mu dopowiedzieć.

Odwróciłem się do zwierzątka, podniosłem palec wskazujący, jakbym groził i powiedziałem:

- Ale nie myśl sobie, że mnie przechytrzyłeś! – rzuciłem. – Drugi raz bym ciebie nie puścił, malutki.

Chomik znowu próbował wyjść z klatki. Rzucał się jak oszalały.

- No tak… - przewróciłem oczami. – Przecież ty i tak mnie nie rozumiesz… Ale nie martw się, nie jesteś gorszy od moich uczniów.

Z niesmakiem przypatrzyłem się, jak zwierzątko próbuje się na mnie rzucić, lecz blokują je kraty.

- Oni też tak pragną mnie utłuc – powiedziałem, wychodząc. – Ale właśnie dlatego każdego trzymam w klatce.

Trzasnąłem drzwiami i ruszyłem przez pusty korytarz.

Postanowiłem opuścić placówkę i sprawdzić, czy na zewnątrz są ludzie.

Z wolna popadałem w paranoję. Nie widziałem człowieka od parunastu minut, a już się czuję, jakby się świat zawalił. Jakiś totalny obłęd.

Obrzuciłem uważnym spojrzeniem cały korytarz.

Boże, jak tu pusto! Wszędzie pusto!

O co w tym wszystkim chodzi?

Moje kroki odbijały się donośnym echem i nikły gdzieś na końcach przejścia.

Szybko zbiegłem po schodach na parter, omal się nie przewracając.

A może to wszystko jest tylko snem? Głupim urojeniem?

No tak, to by wszystko wyjaśniało…

Sprawdźmy!

Wkroczyłem do łazienki, znajdującej się niedaleko wyjścia. Mój wzrok nie mógł nie spocząć na powieszonym na ścianie zegarze.

No pięknie!

Ten także stanął: wskazówki znajdowały się na identycznych pozycjach, co te na moim ręcznym zegarku „swatch”.

Odkręciłem kurek z napisem „cold”. Zaskrzypiało i z wylotu kranu chlusnął strumień wody. Nabrałem jej trochę w złączone dłonie i ochlapałem twarz.

Niech to wszystko szlag!

Poczułem zimno i nie obudziłem się. W jednej chwili straciłem wszelką nadzieję.

No, może z wyjątkiem jednej, malutkiej…

Stanąłem przed głównym wejściem. Wziąłem głęboki oddech i zamknąłem oczy.

Spokojnie, Andrzej… Spokojnie…

Tam, za drzwiami, na pewno chodzą ludzie. Tak jak zawsze po zajęciach, wyjdziesz, zobaczysz ulicę Skarbową, wsiądziesz w „dwudziestkę” i wrócisz do domu i do żony.

Tylko spokojnie…

Zacisnąłem dłoń na uchwycie drzwi.

Oddychałem bardzo powoli.

Wreszcie, jakby w obawie, że na zewnątrz nie ma tlenu, zaczerpnąłem mnóstwo powietrza do płuc, i nie oddychając, pociągnąłem drzwi.

Pierwszym, co poczułem, był nagły powiew wiatru.

Później zobaczyłem to, czego za nic w świecie nie chciałem zobaczyć.

Pustą ulicę.

Zero ludzi, zero samochodów, zero ptaków, zero zwierząt…

Pustka i cisza. Dwaj doskonali, bliscy przyjaciele. Nic ich nigdy nie rozłączy.

- Niech to jasna choleraaa! – wrzasnąłem ile sił w płucach.

Jesienny podmuch targnął kołdrą kolorowych liści, zaniósł je parę metrów w prawo.

Nikt nie odpowiedział na mój krzyk. Nikt go nawet nie usłyszał.

Gdzie wsiąkli wszyscy ludzie?

Gdzie się podziały samochody?

Słoneczko grzało przyjemnie. Jego tarcza powoli, niezauważalnie, zmierzała ku horyzontowi.

W dali, na tle nieba, widziałem strzeliste wierzchołki drapaczy chmur. Tam też najpewniej nikogo nie znajdę, choć jeszcze wczoraj, były to miejsca przepełnione ludźmi po brzegi.

Do głowy napłynęły mi obrazy. Widziałem potok ludzi, ciągnący ulicą. Gwar rozmów, pisk samochodów. Hałas… Jak ja się za tym panem zatęskniłem. Widziałem bazar i tłumy starych bab, targujących się głośniej niż „ustawa przewiduje”. Zapełniony tramwaj…

Pociągnąłem nosem. Z reguły nie byłem mazgają i powstrzymywałem się od płaczu, ale teraz z moich oczu lały się rzewne łzy.

Czym sobie na to zasłużyłem?

Przeszedłem się kawałek po ulicy. Zagrzmiało. Spojrzałem się w górę.

- Będzie padać – stwierdziłem, zobaczywszy kłębiące się, czarne chmury.

Czemu jestem sam?

Czemu nikogo nie ma?

- Witaj, chłopcze – podskoczyłem zaskoczony, usłyszawszy za plecami drżący, starczy głos.

Ale… Ale jak to!?

Błyskawicznie się obróciłem. Stał przede mną zgarbiony, osiwiały starzec. Jego twarz szpeciły liczne zmarszczki i bruzdy, ale nie wiedzieć czemu, wyglądał bardzo sympatycznie i miło.

- Czemu tak na mnie patrzysz? – zachichotał. - Człowieka nie widziałeś?

łomoty mojego serca nieco się uspokoiły.

Przewróciłem oczami.

- Nie, wyobraź sobie. Nie widziałem.

Mam dość!

Mam już po dziurki w nosie snów, przewidzeń, fatamorgan, czy jak je tam zwać. Odejdź, senna maro! A kysz, szatanie!

Staruszek był wyraźnie rozbawiony. Podszedł do mnie, opierając się na lasce i zlustrował uważnym wzrokiem całe miasto.

- Zagubiłeś się… - powiedział, patrząc w dal.

- Jesteś duchem? – odpowiedziałem pytaniem.

Obrócił do mnie twarz i uśmiechnął się zdawkowo.

- Takie samo pytanie mógłbym zadać tobie.

No dobra, we wszystko uwierzę, ale nie w to, że sam jestem duchem.

- Co tu robisz? – zapytałem. – Przecież nikogo nie ma!

- Jak to: nie ma!?

- No…

Starzec pokręcił głową i cmoknął z niesmakiem.

- A my? Ja tu jestem. I ty tu jesteś. Jesteśmy. Obaj.

- O Jezu, nie rozumiesz? Nie widzisz, że jesteśmy jedyni? A zresztą… - szukałem odpowiednich słów, ale jakoś nie mogłem ich znaleźć - …usiądźmy.

Wskazałem dłonią ławkę, ustawioną pod ścianą szkoły. Usiedliśmy obok siebie.

On – zgarbiony starzec, wpatrzony w przestrzeń. I ja – człowiek w sile wieku, brodaty, wpatrzony w staruszka. Wciąż nie mogłem uwierzyć.

- Czujesz się samotny? – zgadł.

Roztarłem skronie, ale nie odpowiedziałem.

Długo milczeliśmy, wsłuchani w szum wędrujących po asfalcie liści i wpatrzeni w niknące za horyzontem słońce. Ręce drżały mu lekko.

- Jestem Andrzej – przedstawiłem się. – A pan…?

Zastanowił się chwilę.

- Mów na mnie Paweł. Zawsze lubiłem to imię.

I znów milczeliśmy. Usadowiłem się wygodniej i postanowiłem go chwilę pomęczyć pytaniami.

A co! Będę korzystał z przywileju rozmowy ile mogę!

- żyjesz? – zadałem głupie pytanie.

- A nie widać?

- Wiesz co się stało na Ziemi?

- Tak.

- A powiesz?

- Nie.

Zmarszczyłem brwi. A to ciekawe…

- Czy żyjemy?

- Możliwe, trzeba by sprawdzić – popisał się starczym humorem.

- Czy to sen?

- Raczej nie.

- Czy mnie znasz?

- No przecież właśnie się poznaliśmy, chłopcze. Twoje pytania są co najmniej dziwne.

- Jak się tu znalazłeś? – nie przerywałem serii.

- Przyszedłem.

Dobra, nie ma sensu go dalej dręczyć… I tak nic nie powie… To przecież duch.

- Czyż nie dzieje się to, o co prosiłeś? – westchnął.

A teraz co mu odwala?

- Eee… - wydukałem, ale go już nie było.

Zniknął.

Każdy normalny człowiek teraz by zaczął biegać, wrzeszczeć, tupać, dziwić się.

Jezus Maria! Zniknął! Olaboga, co za cud!

Tia… To już nie dla mnie.

Ja nie jestem normalny.

Długo siedziałem na ławce, obserwując zachodzące słońce. Oprzytomniałem, poczuwszy przenikliwe, jesienne zimno. Roztarłem dłonie. Wtedy usłyszałem je po raz pierwszy.



***



Przeraźliwy skowyt przeszył powietrze. Coś jakby wycie wilków. Zamarłem, a dźwięk nasilał się. Powstałem.

W każdej sekundzie ten jęk stawał się głośniejszy. Po chwili słyszałem już wyraźne, upierdliwe, ujadanie i tupot dziesiątek łap. Zbliżały się.

Wyskoczyłem zza węgła budynku i przeraziłem się, jak nigdy w życiu.

Przez ulicę biegło stado psów. Kolorowa plama mknęła ku mnie z niesamowitą prędkością.

Puściłem się sprintem do szkoły. Zatrzasnąłem za sobą wejście i doskoczyłem do małej, czerwonej skrzyneczki, przyczepionej do ściany. Stłukłem szybkę, broniącą dostępu do kluczyka. Przywarłem do drzwi.

Dyszałem ciężko i mokrymi od potu dłońmi włożyłem klucz do zamka. Przekręciłem w momencie, gdy psy doskoczyły i spróbowały wejść. Odrzwia targnęły się lekko, ale nie otworzyły.

Odetchnąłem, ale wiedziałem, że to ich nie powstrzyma na długo.

Były wściekłe – tego byłem pewien. Myśli błąkały mi się po głowie i znikały. Co chwila odrzucałem kolejne sposoby ucieczki.

Sala pana od PO! Tam na pewno jest jakaś broń!

Pobiegłem w głąb korytarza. Myśl, Andrzej, myśl… Która to była klasa?

Zatrzymałem się, omal się nie przewracając.

310! To na samej górze!

Schody pokonywałem po dwa, trzy stopnie. Biegłem na złamanie karku.

Korytarz na samej górze. Taki sam, jak ten „mój”. Długi na dwadzieścia metrów, po obu stronach drzwi do klas, dwa wyloty schodów. Jeden za mną, drugi przede mną. Typowa szkolna podłoga zrobiona z drewna najgorszej jakości, pieczołowicie wypucowana, więc łatwo było się na niej poślizgnąć.

301, 302, 303…

Z dołu dobiegł do mnie głuchy łoskot wyłamywanych drzwi, a zaraz po nim szczek psów.

Szybciej…

304, 305, 306, 307…

Słyszałem, jak niuchały.

308, 309…

Nagle, zza zakrętu przede mną wyskoczył pies. Zwykły, dosyć duży owczarek niemiecki. Z koniuszków zębów spływała na podłogę ślina. Spojrzał się na mnie przekrwionymi oczami.

310! Wparowałem do środka i natychmiast zablokowałem drzwi biurkiem, stojącym obok, przy ścianie. Psy próbowały dostać się do środka.

Nie miałem czasu. Gdzie może być schowana giwera? Tam, gdzie uczniowie nie patrzą.

Biurko nauczyciela. Doskoczyłem do niego w jednym susie, szarpnięciem otworzyłem szufladę.

Prawie się poryczałem z radości, widząc lśniącą, wyczyszczoną spluwę i leżące obok magazynki.

Ha! Ha! Teraz to się pobawimy, pieski!



***



Wypaliłem, jak tylko w progu pojawił się łeb psa. W jednej chwili musiałem sobie przypomnieć wszystkie lekcje PO. Rozległ się huk, ale pocisk nie trafił. Owczarek doskoczył do mnie, ale nie zdążył ugryźć po przewaliłem go jednym, porządnym kopniakiem. Zaskowyczał i runął na podłogę. Wycelowałem w kolejnego zwierzaka i tym razem trafiłem. Kundel zajęczał i zdechł.

Do pomieszczenia wparowały następne dwa, ślizgając się pazurami po parkiecie, i skoczyły do mnie. Pierwszego zabił celny strzał, drugiego musiałem uniknąć, odskakując na bok. Spokojnie, wstrzymując oddech, wziąłem go na muszkę i wypaliłem. Trup.

Mój Boże, co im się stało!? Nawet zarażone wścieklizną zwierzęta tak się nie zachowują!

Ponownie wystrzeliłem, pozbawiając, przybyłego przed chwilą labradora, życia.

Zapadła cisza, przerywana jedynie skomleniem umierającego psa.

Przełknąłem ślinę i przestępując nad trupami, ostrożnie wyszedłem z Sali.

Osłupiałem.

Cholera! A już było tak pięknie.

- Eee… - wyciągnąłem dłoń do stojącego na końcu korytarza rottweilera. – Dobry piesek?

Odpowiedział głośnym szczekiem, rzucając się ku mnie.

- Niech to szlaaag! – wrzeszczałem, zbiegając po schodach. Tuż za sobą słyszałem jego stęki.

Zawsze się bałem tych „piesków”.

Choć racjonalny umysł podpowiadał: „Stary, masz gnata, jesteś silniejszy!”, to ja wolałem się słuchać mojego instynktu, który mówił: „Stary, spierdalaaaaj!”.

Nogi poniosły mnie same. Byłem przerażony, jak cholera.

W końcu pies dopadł mnie, szarpnął zębami za nogawkę moich spodni, aż runąłem jak długi. Moja głowa z łoskotem zderzyła się z podłogą. Czerwone plamki zamigotały mi przed oczyma, ból rozsadzał mi czaszkę.

Ostatnim, co pamiętam, był strzał i fontanna krwi, która trysnęła z rany na głowie rottweilera.

Upuściłem broń i zanim zdążyłem się spostrzec – pochłonęła mnie ciemność. Zemdlałem.

2
Ciemność z czasem rozwiała się niczym dym, ale, ku mojemu zdziwieniu, na jej miejsce, zamiast rzeczywistości, wskoczył sen.

Dziwny, nie mający sensu sen.

W jednej chwili znalazłem się na zboczu góry. Przede mną drgała na wietrze kosodrzewina, gdzieniegdzie rosły kępki jagód. Poranna rosa pokryła listki peleryną kropelek, błyszczących w południowym słońcu.

Wiał halny, podmuch rozwiewał mi włosy, zmuszał do zmrużenia oczu.

Nagle, z donośnym hukiem, na ziemię przede mną spadł głaz. Wielki, szary, na pewno okropnie ciężki głaz.

Jakaś wewnętrzna siła kazała mi oprzeć na nim dłonie. Po chwili pchałem go już na górę. Ważył chyba z tonę. Turlałem go ostatkiem sił, starałem się dopchać go na szczyt. Kiedy jednak byłem już niemal na górze, kamień stoczył się z niebywałą prędkością i zatrzymywał się w miejscu, z którego zacząłem moją mozolną pracę. Zbiegłem więc na dół i rozpocząłem tę dziwną czynność od nowa.

I tak raz za razem głaz staczał się z góry, a ja wracałem. Bez końca. Kiedy zapas mojej cierpliwości skończył się i zacząłem warczeć ze złości i irytacji, mara rozwiała się.

Tym razem leciałem.

Przecinałem powietrze z zawrotną szybkością, ale bynajmniej nie znajdowałem się w samolocie, ani nawet nie byłem podczepiony do paralotni. Leciałem dzięki przytwierdzonym do ramion woskowym skrzydłom. Mój ojciec szybował kilkadziesiąt metrów pode mną. Zaśmiałem się ze szczęścia i machnąłem skrzydłami, aby wzbić się wyżej. Było wspaniale.

Niespodziewanie pióra zaczęły się topić.

Spadałem, powietrze gwizdało mi w uszach. Słyszałem jeszcze niknący, odpływający krzyk ojca.

Poszarpane, ostre zęby nadbrzeżnych skał zbliżały się szybko. W momencie zderzenia, znowu nastała ciemność.

Jakiś dziwny, starczy głos mówił:

- Obudź się, Andrzej! Zszedłeś na złą drogę! Proszę, obudź się!

Rozpoznałem w nim głos ojca.

- Wysłuchaj!

Rzeczywistość trzasnęła we mnie niczym grom.

Obudziłem się.



***



- Witaj pośród żywych – usłyszałem przy uchu drżący głos.

A więc to prawda! Wszystkie ostatnie zdarzenia okazały się tylko snem!

Odetchnąłem z ulgą i wychrypiałem, nie otwierając oczu:

- Długo spałem?

- Parę minut.

Dopiero teraz zdecydowałem się rozewrzeć powieki.

O żesz w mordę! Staruszek!

Uśmiechnięta twarz Pawła widniała nade mną.

- Czy… - zacząłem - …to był sen?

Zdziwił się.

- Masz na myśli zniknięcie ludzi? Niestety, muszę cię zmartwić, to wszystko jest prawdą. Jesteśmy tylko my.

- Psy…

- Uciekły. Wracają do swych nor po zmierzchu.

- Dziękuję.

Prychnął.

- Za co? Za to, że przyszedłem popatrzeć jak usychasz!? Jak więdniesz!? Jak w twojej ignorancji zapominasz o tym, co czyni cię człowiekiem?

Chociaż ten koleś jest jedynym człowiekiem, z którym mogę pogadać, choć rozsądek mówi, że powinien być dla mnie niczym Bóg, to jakoś go nie lubiłem. Irytował.

- Nie mam pojęcia o czym mówisz, starcze.

Stuknął mnie laską w żebro.

- Dokładnie. Zatraciłeś się, chłopcze. Zapomniałeś co czyni człowieka człowiekiem.

Usiadłem i rozejrzałem się. Znajdowaliśmy się w mojej, kochanej, malutkiej Sali 111. Drzwi były zabarykadowane stołami i krzesłami.

- To może mi powiedz? Co czyni mnie człowiekiem?

Westchnął przeciągle i powiedział krótko:

- Człowiek.

I znów, cholera, zniknął! Ten gość potrafi nieźle wkurzyć! A jego słowami nie przejąłem się zbytnio. Nie słucham duchów.

Stęknąłem i powstałem. Mój ukochany gnat leżał obok mnie, lśnił. Podniosłem go z ziemi, sprawdziłem magazynek. Niedobrze, jeszcze parenaście strzałów i skończy się amunicja…

I jakby tu skończyć dzisiejszy dzień? Spać mi się już nie chce, mam dosyć głupich snów.

Mój wzrok spoczął na szafce, w której trzymam telewizor.

Taaak… Tego mi brakowało.

Rozsunąłem drewniane ścianki, broniące dostępu do monitora i wziąłem pilota. Na końcu Sali ustawiłem obok siebie dwa biurka, zdjąłem koszulę, zrobiłem z niej jakąś imitację poduszeczki i przyjrzałem się krytycznie temu zaimprowizowanemu łóżku. Choć nie wyglądało to najlepiej, pokiwałem z zadowoleniem głową i ułożyłem się nań wygodnie.

Wyciągnąłem przed siebie dłoń z pilotem i nacisnąłem okrągły, czerwony guzik. Ekran zabłysł.

Po chwili oglądałem już TVN. Nie był to jednak zwykły program – owszem, widać było studio, ale nigdzie nie było ani śladu człowieka. Na pierwszym planie błyskał, podświetlany na niebiesko stół, na blacie rozłożone były równiutko kartki, gdzieś w dali świeciły ekrany innych telewizorów, a gdzieniegdzie skrywało się owalne oko kamery.

Długo wpatrywałem się w ten obraz. Co tu kryć – wzruszyłem się jak dziecko.

Wsłuchiwałem się w ciszę. Przez tę malutką chwilę postanowiłem zamienić się w pustkę, utożsamić się z otaczającym mnie światem.

W końcu jednak, gdy przelałem już litry łez, stwierdziłem, że wolę jednak pooglądać jakiś film. Podszedłem do szafki i zacząłem przebierać w prostokątnych pudełkach DVD.

Nie pamiętam jaki film wybrałem, ale wiem, że był bardzo długi. Wiem, że cieszyłem się jak jakiś smarkacz widząc ludzi. Mnóstwo, najzwyklejszych ludzi.

W euforię wpadłem przy napisach końcowych.

Później zasnąłem, ale nie pamiętam, która to była godzina.

Wiem tylko, że w głowie wciąż kołatały mi się dwa zdania, powtarzałem je niczym refren modlitwy:

„Co czyni człowieka człowiekiem? Człowiek.”

Człowiek.

Człowiek.

Człowiek. Ich już nie ma.

Dedukcja nasuwała się sama.

Człowiek czyni człowieka. żeby być człowiekiem, trzeba mieć w pobliżu innych ludzi. Ja ich nie mam. Nie jestem człowiekiem.

Ich już nie ma.



***



Obudziły mnie promyki światła, delikatnie wpadającego z pół-przysłoniętych firankami okien. Całonocne leżenie na twardym stole sprawiło, że wszystko mnie bolało jak cholera. Stęknąłem i zeskoczyłem z mojego „łóżka”. Spojrzałem za okno. świtało.

Byłem zadowolony, bo gdy leżałem w nocy, zrozumiałem, że czas rozwiązać zagadkę. Czas się ruszyć.

Postanowiłem przejść się do domu. Założyłem więc kurtkę, którą w ostatni „normalny” dzień zostawiłem w szatni i wyszedłem na zewnątrz.

Panowało przenikliwe zimno. Co chwila musiałem rozcierać zziębnięte dłonie. Mijałem szare bloki, puste klatki schodowe, ciemne wystawy sklepów, stojące na szynach, puściutkie tramwaje…

Dziwne! Samochody zniknęły, więc czemu tramwaje nie? Może to znak od losu?

Uśmiechnąłem się cierpko, wybijając szybę w drzwiach wagonu. Usadowiłem się w kabinie kierowcy i zmartwiałem. Zupełnie nie mogłem się połapać, który guzik, do czego służy… Po wielu próbach udało się, i tramwaj ruszył. Z początku były to lekkie szarpnięcia do przodu, urywane i nierytmiczne, ale w końcu udało mi się osiągnąć płynność jazdy.

I kto by pomyślał, że to takie proste?

Grzmotnęło. Biała kreska w okamgnieniu przecięła niebo, rozświetlając na chwilę pół-mrok, jaki zawsze panuje, gdy świta. Nad miastem powoli zbierały się czarne chmury, niechybnie zwiastujące ulewny deszcz.

Jechałem, starając się odtworzyć w pamięci, gdzie należy skręcać, żeby dojechać do domu. Dom.

Wpadłem w stan utęsknienia. Może nie tyle do domu, jako miejsca, co do żony, atmosfery domowej, do psa, rybek… Zatęskniłem do ducha domu.

Bladożółte liście przelatywały przed przednią szybą tramwaju, wirowały na wietrze i mknęły dalej, w sobie tylko znanym kierunku. Pusto.

Najgorsza w tej pustce była cisza. Przenikliwa, niepokojąca cisza. Można powiedzieć…

- Głośna cisza – za moimi plecami zachichotał staruszek. Nawet się nie odwróciłem, tylko wpatrywałem się w pustkę przede mną.

- Cześć – mruknąłem.

- Dokąd jedziesz? – zapytał Paweł.

- Do domu.

- Zaprawdę powiadam ci, chłopcze… - dotknął mojego ramienia - …jesteś w domu. Byłeś. Zawsze byłeś.

- Nie mógłbyś mówić nieco jaśniej? – poirytowałem się.

Westchnął, jak nauczyciel, który próbuje wytłumaczyć coś uczniowi.

- Ziemia to twój dom.

- Ziemia to moja planeta, starcze.

- Dom.

Pokręciłem głową i nacisnąłem guzik, który, jak wcześniej sprawdziłem, włączał hamulec.

- Wysiadamy – powiedziałem wychodząc. – Pokażę ci prawdziwy dom.

- Zawsze cię kochałem, Andrzej.

- Hę?

Gdy tylko stanąłem na chodniku, obejrzałem się. Starca, oczywiście, a jakże by inaczej, nie było.

A niech go trafi szlag. Ten duch już stawał się nudny.

Skręciłem w prawo, w aleję Bukową, przy której znajdowało się moje osiedle „Eden”.

Pusto. Pusto. Pusto.

Zaczęło mnie to irytować. Rozłożyłem ręce, spojrzałem się w górę i ryknąłem na cały głos:

- Luuuudziee! Halo! Czy ktoś mnie słyszy!?

Odpowiedział mi wiatr. Podmuch, przelatując między fasadami budynków, gwizdał głośno. Kropla deszczu uderzyła z impetem o moje czoło, a w ślad za nią ruszyły inne. Grzmotnęło i znów pojawiła się błyskawica. Rozpętała się burza.

Woda spływała mi z włosów, wpadała w zagłębienia na twarzy, osiadała drobnymi kropelkami na rzęsach. Na asfalcie zaczęły tworzyć się nieregularne plamy kałuż. Woda dzwoniła o dachy budynków.

Stanąłem przed bramą i wstukałem kod, pozwalający wejść na teren osiedla. Zapiszczało. Pchnąłem furtkę i ruszyłem do drzwi od mojej klatki. Szedłem wśród młodziutkich buków, uginających się pod wpływem wiatru. Liście szurały o chodnik. Deszcz wystukiwał na parapetach mieszkań staccato.

Stanąłem przed wejściem na klatkę i osłupiałem.

Prawda strzeliła we mnie, niczym grom.

Zagrzmiało.

Z moich oczu polały się łzy. Słone krople natychmiast łączyły się ze strużkami deszczu.

Stałem przerażony.

Niespodziewanie, zza dachu budynku wychynęło słońce, jego promyki padły mi na twarz. Trwało to ułamki sekund, bo zaraz chmury zasłoniły tę złotą tarczę.

Patrzyłem się na przyczepioną taśmą do drzwi kartkę i nie mogłem uwierzyć.

A jednak…

Przeczytałem zawiadomienie jeszcze raz.



„Dnia 23 Października 2008 roku, odszedł od nas i trafił do czyśćca

Andrzej Tomaszewski



zamordowany przez samego siebie



nabożeństwo odbędzie się, pod warunkiem, że pan Andrzej pogrąży się w modlitwie i zrozumie



Pogrążony w głębokim smutku

Bóg”



- Pawle, Pawle… - wyszeptałem. – Teraz cię rozumiem…







KONIEC

3
Doszłam do dzikich psów. W sumie mogę szczerze powiedzieć, że fabuła mnie zainteresowała, ale wykonanie trochę zniechęciło. Głównie bohater wydaje mi się niedopracowany. Miota się, ironizuje, wpada w histerię, momentalnie się uspokaja. I w dodatku jest nauczycielem, a na kolegę z pracy mówi "pan od PO".

Nie żebym była specjalistką, ale naczytałam się tyle książek, a potem blogów, że znam na pamięć to zgrzytnięcie.

Mimo wszystko uważam, że opowiadanie ma potencjał. Intrygująco psychodeliczne.

4
Hmm....



Na twoim miejscu spróbowałbym z innym typem narracji. W tym ci za bardzo nie wychodzi. Wszystko brzmi sztucznie. W dodatku wygląda nie jak opowiadanie, a jak spis czynności, krok po kroku. Taka wyliczanka. Zrobiłem to, tamto, siamto, tamto było takie, siakie i owakie.

Nie potrafię się zaprzyjaźnić z bohaterem, nie potrafię się wczuć w jego sytuację.

Staruszek, ehh... Mogłeś go zrobić trochę mniej schematycznego, nie wciskać tych śmiesznych słów w jego suta. Nie pozwoliłeś mu mówić samemu i teraz facet naraża się na śmieszność. Dzisiejszy Bóg, by tak nie mówił. Tak mi się wydaje.

Ogólnie galopowałeś. Skakałeś z emocji na emocję (bohatera), przez co wszystko wyszło na sztuczne. Jak czytam takie opowiadania czuję się jakbym przeglądał listę zakupów, jest równie beznamiętna i nie odbiega daleko językiem poza to.

Musisz jeszcze poćwiczyć. Nie pędź tak z akcją, daj czasem odpocząć.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

katastrofa?

5
bardzo mi się podobało i bardzo mnie zaciekawiło. Mogłaby być całkiem fajna historia, tylko trzeba jeszcze podpolerować - mówię z punktu widzenia czytelnika, nie osoby piszącej.



popatrz np na to zdanie:
Wyciągnąłem z kieszeni moich czarnych, eleganckich spodni telefon i wykręciłem numer żony. Nacisnąłem guzik, opatrzony zieloną słuchawką, i czekałem, aż pojawi się sygnał.


Nie wiem, czy moje spostrzeżenia są słuszne, ale za dużo pojawia się tu nic nieznaczących szczegółów, kóre rozpraszają tempo tego momentu. Bohater jest bardzo zdenerwowany, jego myśli biegną szaleńczo, rozważając różne warianty sytuacji (myślę, jak sama bym się zachowywała w takim / podobnym momencie) a jednocześnie opowiada o sobie (!), że ma eleganckie, czarne spodnie a przycisk jest opatrzony zieloną słuchawką. No, skoro dzwoni do kogoś, to jasne, że nie naciska przycisku z czerwoną, a skoro jest to normalny dzień pracy w szkole, to raczej nie nosi eleganckich czarnych spodni tylko jakieś zwykłe dżinsy. W ogóle FACET (bo ewentualnie może kobieta czasem tak) w sytuacji głębokiego stresu nie będzie relacjonował, w co był ubrany, tylko raczej o czym myślał, co robił, co się działo dookoła niego - z naciskiem na to, by słuchacz / czytelnik opowieści odczuł tempo, grozę, niepokój itd a nie wyobrażał sobie jakiej marki były te eleganckie spodnie, z jakiej okazji założone, ile kosztowały itd...



Jest to nie tyle kwestia narracji w pierwszej osobie, tylko takie doboru słów i zdań, żeby uzyskać napięcie i narastającą grozę. Spróbuj odłożyć to, co napisałeś na bok i opowiedzieć tę historię jeszcze raz, potocznie, jakbyś komuś opowiadał o prawdziwym zdarzeniu. Wyobraź sobie konkretną osobę, która Cię słucha i wyobrazić jej reakcje na Twoją opowieść. Postaraj się, żeby opowieść miała zmienny rytm i tempo (najpierw usypiająco, leniwie, może być nieco szczegółów) potem bum!, szybko, urywanie, z paniką, potem bohater łapie drugi oddech, nieco się uspokaja, próbuje sobie to poukładać w sensowną całość i podjąć jakąś decyzję, co zrobić dalej.



Scenka ze staruszkiem - Pawłem niesie duży potencjał, ale chyba warto by ją skrócić, napisać jeszcze raz dialogi, zdjąć klisze typu: szpetny ale miły staruszek (coś jak Bóg, albo ten drugi). W ich rozmowie, w całym spotkaniu coś się nie klei, Bohater, Andrzej , jest jakiś taki - nijaki. Ani zdenerwowany, ani przygnębiony. Ani pogodzony z losem, ani ożywiony spotkaniem pierwszą i w tej sytuacji jedyną poza nim samym żywą istotą, z którą ma okazję (nieprawdopodobną okazję) porozmawiać i ZADZIAłAć.



I co on robi? Siedzi ględzi, myśli: a to ciekawe - a ja jako czytelnik widzę, że to wcale ciekawe nie jest.


Każdy normalny człowiek teraz by zaczął biegać, wrzeszczeć, tupać, dziwić się.

Jezus Maria! Zniknął! Olaboga, co za cud!

Tia… To już nie dla mnie.

Ja nie jestem normalny.


Nie wyjaśniaj czytelnikowi, co i jak i dlaczego myśli i czuje bohater - niech czytelnik sam do tego dojdzie obserwując jego zachowanie i rozwój akcji. To ja sama powinnam w trakcie czytania pomyśleć: ja bym wrzeszczała, tupała, panikowała, płakała i histeryzowała a ten tu nie... Też bym chciała mieć takie nerwy... albo: dlaczego jest taki spokojny? Pewnie nie wierzy w to, co się stało. Jeśli Twój bohater miałby szczęście, przejęłabym się jego losem, myśląc: Hej! Uciekaj, nie widzisz, że grozi Ci niebezpieczeństwo!



Język i dobór słów bohatera - kim jest ten brodaty, w czarnych, eleganckich spodniach, Andrzej dzwoniący z komórki do żony, nauczyciel historii zastanawiający się nad swoim życiem? Czy na pewno pasuje do niego mówić: o, żesz w mordę... pan od PO, koleś (o staruszku), gnat...



A skąd ma ukochanego, lśniącego gnata? W ukochanej Sali 111? (nawiasem mówiąc to jest szkoła czy Sala Królestwa?)

Stara zasada mówi: strzelba z pierwszego aktu powinna wystrzelić w ostatnim. Odwróć to: skoro pojawia się w ostatnim, to napomknij o niej na początku. Brodaty historyk w gimazjum, mający ulubioną broń ze sobą w szkole - tu kryje się więcej niż opisałeś :)



Krótko: dobry pomysł, niezły zarys akcji, podoba mi się pointa, ma potencjał, trochę pracy takiej typowo rzemieślniczej nad tekstem i powinno być coś fajnego.



Pozdrawiam
w podskokach poprzez las, do Babci spieszy Kapturek

uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek

Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”