Strażnik gwiazd, fantasy

1
To mój dawny tekst sprzed kilku miesięcy. Przeglądałam ostatnio własną radosną twórczość i go znalazłam. W sumie nie wiem co o nim do końca myśleć. Trochę inny typ niż moje wcześniejsze teksty wrzucane tutaj. Dlatego go wrzucam, bo jestem ciekawa jak odbierają go inni. Podążać tą ścieżką czy wrócić do znanej i nawet w miarę pozytywnie odbieranej? Eksperymentowałam też z obycz. i kryminałem ale cóż...Daleka droga przede mną. Dobrych rad nigdy zbyt wiele.







***



Trzynastoletni Sebastian Giemont leżał w swoim niezbyt wygodnym łóżku i patrzył przez otwarte okno w ciemne, gwiaździste niebo. W ogóle nie chciało mu się spać. Odwrócił wzrok się i spojrzał na dwie nieruchomo śpiące postacie po przeciwnej stronie pokoju. Jego bracia – Edward i Mateusz – spali snem sprawiedliwego i doprawdy nic nie byłoby ich w stanie teraz obudzić. Może dlatego, że w ciągu dnia pracowali w lesie, pomagając ojcu leśniczemu przy pracy, podczas gdy on, jak zwykle, nie robił nic. Nie to, żeby nie chciał. Po prostu, delikatnie mówiąc, miał dwie lewe ręce i rodzice już dawno przestali go prosić o pomoc w pracach domowych. Sebastian chodził osowiały i powolny przez cały dzień, kompletnie wyssany z jakiejkolwiek energii, tłukąc się z miejsca na miejsce i uprzyjemniając sobie czas leżeniem przy brzegu małego strumyczka i wsłuchiwaniem się w szum wody. Wszędzie czuł się jak piąte koło u wozu. Nie, to się zrobiło nie do zniesienia! Zdecydowanym ruchem odrzucił od siebie kołdrę i wstał z łóżka. Starając się nie robić hałasu, cicho wyszedł z pokoju. Przez chwilę zastanawiał się, czy gdyby wybiegł krzycząc wniebogłosy z ich wspólnej sypialni, to doczekałby się jakiejś reakcji, czy też nie - bracia spaliby smacznie dalej. Przemknął chyłkiem w stronę drzwi wyjściowych i jeszcze raz obejrzał się za siebie. Cisza, spokój. Rodzice śpią. Ojciec chrapie niemiłosiernie.

Kiedy opuścił dom, od razu poczuł się lepiej. Spojrzał na gwiazdy, uśmiechające się do niego z niebieskiego firmamentu. Uśmiechające się? Głupie skojarzenie – przemknęło mu przez myśl. Nie wiedział, gdzie chce iść, a nie mając lepszego planu, ruszył naprzód. Pozwolił się prowadzić owej tajemniczej sile, która nie dawała mu spokoju i utrudniała zaśnięcie. Sam był zdziwiony, kiedy zobaczył, że dotarł do strumyka. Przysiadł na dużym głazie i po chwili oparł głowę o zimny kamień. Z tej pozycji doskonale widział, co dzieje się na górze. Nie przypominał sobie nazwy gwiezdnej konstelacji, którą teraz mógł obserwować z ziemi. Nagle, ze zdziwienia aż przetarł oczy. Jedna z gwiazd wyraźnie do niego mrugnęła. Boże, czyżbym zaczynał wariować? To chyba z tej bezczynności – próbował uspokoić skołatane nerwy. Nie pamiętał później, czy zrobił coś jeszcze. W którymś momencie wydał z siebie cichy okrzyk zgrozy, gdy dostrzegł zbliżającą się w jego kierunku olbrzymią kulę światła. Zamknął oczy. Nawet z mocno zaciśniętymi powiekami nie zdołał powstrzymać oślepiającej jasności, która przedarła się do jego ciała i mózgu, do każdej komórki organizmu. Aż w końcu wszystko minęło. Ostrożnie otworzył oczy i spojrzał w górę. Gwiazdy świeciły tak samo jak wcześniej. Dlaczego tak dziwnie się czuje? Popatrzył w dół i zmartwiał. Wisiał nieruchomo w powietrzu, a pod sobą zamiast twardego gruntu widział tylko, skądinąd znajome, kłębowisko białego puchu. Czyżby to były…chmury? Ja śnię! – Jego rozsądek próbował znaleźć logiczne wytłumaczenie całej sytuacji. Postanowił poddać się chwili i dać się nieść powiewowi wiatru. Niesamowite uczucie, gdy nic cię nie ogranicza i masz przed sobą pustą przestrzeń. Przypadkiem jego wzrok padł na lewą rękę i aż krzyknął ze zdumienia: świeciła się. Właściwie to cały się świecił, jak latarnia morska na tle ciemnego, milczącego morza.

- Uważaj! – usłyszał znikąd czyjś głos. – Nie ujawniaj się, bo i ciebie dopadną!

Sebastian poczuł wszechogarniający strach. Czuł, że zaczyna gwałtownie spadać w dół, zupełnie jakby w jednej chwili stracił cały napęd i kontrolę nad sytuacją. Za chwilę się rozbije.

- Nie pozwól na to! – powiedział głośno, choć przecież nikogo tu oprócz niego nie było. A potem wszystko ustało. Ktoś mówił do niego cichym barytonem:

- Może byś już wstał, księżniczko jedna! My idziemy do lasu. Pomóż matce w sprzątaniu i postaraj się niczego nie sknocić!

Sebastian westchnął i powoli podniósł się z łóżka. W tym momencie żałował, że to był tylko sen. Wyszedł do malutkiej łazienki umyć twarz. życie nie jest takie, jakie chcielibyśmy, żeby było. Bez pośpiechu poszedł do kuchni zapytać, w czym może pomóc. Jak zwykle usłyszał w odpowiedzi:

- Wolny jak żółw! Wszyscy już dawno na nogach, a ty… - matka właśnie zignorowała jego uprzejme pytanie i zaczęła wyrzucać z siebie gorzkie żale. Jeszcze za drugim, trzecim razem, czuł lekkie wyrzuty sumienia wysłuchując jej mętnych wywodów, lecz po piętnastym razie znieczulił się na każdy zarzut i nawet nie docierało do niego, co krzyczy tym razem. Zresztą, zapewnie to samo, co ostatnio.





***

Tego wieczoru siedzieli w milczeniu przy niezbyt sutej wieczerzy. Nagle ktoś cicho zapukał do drzwi wejściowych.

- Pójdę otworzyć – powiedział natychmiast Sebastian rad, że ma pretekst, żeby odejść od stołu. Bez wielkiego zastanowienia otworzył drzwi. To pewnie ich jedyny sąsiad, Bernard. Czasem wpadał po zmroku pogadać z ojcem. Tymczasem…

- Dobry wieczór, chłopcze. Czy mogę porozmawiać z którymś z twoich rodziców – spytał nieznajomy, ubrany w długi, czarny płaszcz. Zaraz…skądś znał ten głos. I te oczy…Jedno brązowe, a drugie…fioletowe? Niemożliwe, po prostu musiało mu się przywidzieć.

- Słucham pana – ojciec Sebastiana sam zjawił się w przedsionku, gdy tylko usłyszał nieznany głos. – W czym mogę panu pomóc?

- Nie chciałbym się naprzykrzać, ale droga do miasta daleka, a jest już strasznie późno. Czy mógłbym u państwa przenocować? Mogę…zapłacić, gdyby była taka potrzeba?

- Proszę wejść – odpowiedział niemal przyjaźnie gospodarz. Bogaty gość w dom, Bóg w dom. Wiadoma zasada.

Przybysza zaproszono do stołu i zaproponowano mu nieco zupy grzybowej, która im została. Nieznajomy z uśmiechem podziękował za gościnę i gorąco zachwalał zupę. Matka aż pokraśniała z zadowolenia. Sebastian przyglądał mu się badawczo. Miał wrażenie, że gość chce mu coś powiedzieć, ale się nie odzywa. Okazało się, że jest nauczycielem w najbardziej prestiżowej szkole w kraju. Imienia samego księcia Adriana Linczego! Przekazał jeden ze swoich zamków – a miał ich jak głosi legenda pięć – pewnej szkole, tuż po wielkim pożarze, który spowodował całkowite zniszczenie budynku uczelni. Szczodry arystokrata zachwycił wszystkich, przekazując piękny obiekt na przybytek wiedzy i miejsce kształcenia nowym pokoleń wykształconych młodych ludzi. W którymś momencie gość zwrócił się bezpośrednio do Sebastiana:

- Dlaczego nie chodzisz do szkoły? Widzę, że jesteś w odpowiednim wieku.

Ojciec od razu odpowiedział za niego:

- Nie mamy pieniędzy na kształcenie synów. Dwóch starszych wiernie pomaga mi w obowiązkach leśniczego i będzie robić to dalej! Ale najmłodszy…ile z nim kłopotu! Same utrapienia… - i ku niemej rozpaczy chłopaka zaczął przybyszowi opowiadać o jego lenistwie, niezdolności do pracy, wiecznej apatii i braku energii. Obawiał się, że za chwile eksploduje niczym przebity igłą balon. Z jakiej racji ośmieszają go przy obcym człowieku?

- Szkoła, proszę pana. To dałoby zbawienne skutki, wyszedłby na ludzi. Poza tym ostatnio został utworzony specjalny fundusz dla biedniejszych uczniów, który wspiera ich edukację. Książki, pomoce naukowe, ubrania. Wszystko zapewnione. Liczą się tylko dobre chęci.

Sebastian nawet się nie obejrzał, kiedy rodzice uzgodnili z profesorem Gregorowińskim – jak się przedstawił – wszelkie szczegóły wyjazdu syna do szkoły, zadowoleni z faktu, że się go pozbędą na dobre! A kto wie, może wróci wykształcony i znajdzie dobrą pracę w mieście! Będzie im kiedyś za to wdzięczny.

Gdy następnego ranka gość opuszczał ich dom, Sebastian cichaczem pobiegł do kuchni, aby zza firanki jeszcze raz uważnie mu się przyjrzeć. Ku swojemu ogromnemu zdziwieniu spostrzegł, że przybysz zniknął! Zwyczajnie rozpłynął się w powietrzu. Taa, jasne. Komu się to nie zdarza? Zaniepokojony pobiegł do pokoju. Mateusz i Edward właśnie szykowali się do wyjścia. Zapytał bez namysłu :

- Jakiego koloru oczy miał ten profesor?

- Jak to, jakiego, brązowe.

- Brązowe? Mnie się wydawało, że niebieskie. Chociaż może masz rację. Nie pamiętam. Seba, nie plątaj się pod nogami.

Ciekawe! Patrzył na niego cały czas i dobrze widział, że miał jedno oko brązowe, a drugie fioletowe. I nikt tego nie zauważył?





***

Dwa tygodnie później ojciec i bracia odprowadzili go do najbliższego miasteczka, z którego miał wyruszyć powozem do odległej o prawie czterysta kilometrów szkoły. Podróż miała potrwać dwa dni. Pieniądze za przewóz zapłacił profesor Gregorowiński, ponadto dał chłopcu sakiewkę pełną srebrnych i złotych monet – na książki, przybory i inne. A wszystko z funduszu! Doprawdy, dlaczego rodzice wcześniej o nim nie słyszeli. Chłopak, radosny i niezwykle jak na niego, pełen zapału, z entuzjazmem obiecywał, że będzie do nich pisał tak często, jak się da. W końcu dotarli na umówione miejsce. Już z daleka zauważyli stojący nieco na uboczu, mały powóz z zaprzężoną dwójką śnieżnobiałych koni. Woźnica uśmiechnął się w ich stronę i krzyknął:

- Hejta! Czyżby Giemontowie? Który to syn jedzie do szkoły?

- Ten! Czy profesor wspomniał o…

- Tak, wiem już wszystko. Przejazd opłacony. Wsiadaj, chłopcze do środka, przed nami długa droga. Zostawię wam chwilę na pożegnanie.

Ojciec poważnie uściskał najmłodszego syna, a bracia poklepali go po ramieniu.

- Trzymaj się i nie zrób nam wstydu!

- Do zobaczenia.

Sebastian nie przywykły do rodzinnych czułości szybko wsiadł do powozu. Nie chciał zachować się jak beksa i wybuchnąć w najmniej oczekiwanym momencie. To byłby skandal. Miał przecież trzynaście lat. Woźnica zwrócił się do niego z pytaniem, czy wszystko w porządku i mogą ruszać. Odruchowo pokiwał głową, po czym spojrzał na swojego rozmówcę. Mężczyzna miał jedno oko brązowe, a drugie fioletowe. Już chciał krzyknąć ,,To pan profesorze!” ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Nikt poza nim nie zauważył kolorowych oczu ani nie rozpoznał w stojącym przed nim człowieku owego nauczyciela, który wcześniej zawitał w ich domu. Pewnie znowu ma halucynacje. Zmęczony całą sytuacją zamknął oczy i pozwolił myślom ulecieć gdzieś daleko. Pomyślał o tamtym śnie, w którym leciał po niebie, świecąc niczym prawdziwa gwiazda. Jego umysł po raz kolejny zarejestrował coś dziwnego. Szybko spojrzał przez okno powozu. Nie, tego już było za wiele. Lecieli! Tak jak we śnie. Zobaczył biały puch pod nimi, a wszędzie wkoło tylko niebieskie niebo. Nie mógł popatrzeć w słońce, zbyt mocno i zaskakująco blisko świeciło mu w oczy. Czyżbym znowu śnił? Po kilku minutach wszystko ustało. Poczuł lekkie uderzenie kopyt o brukową kostkę. Wylądowali. Woźnica otworzył mu drzwi i powiedział:

- O nic nie pytaj! Robię to wszystko dla twojego dobra. I pamiętaj! Nie lataj bezmyślnie, bo mogą cię zauważyć…

Sebastian nie zdążył nawet zapytać go, kogo miał na myśli. Właśnie sobie uzmysłowił, skąd zna ten głos. Dlaczego już wtedy, podczas tamtej kolacji, wydał mu się znajomy. Głos ze snu! Jakim cudem…A może – i aż przeszły go ciarki – to nie był żaden sen?

- Ale… - zapytał i urwał w połowie, ponieważ woźnica i powóz zniknęli, jak gdyby rozpłynęli się we mgle.





***

Wcale nie musiał szukać drogi do zamku. Piękny, jaśniejący w słońcu niczym wypolerowana zbroja, stary, ale wciąż wzbudzający zachwyt pałac księcia Linczego, widoczny był z odległości kilku kilometrów. Sebastian taszcząc powoli olbrzymi kufer, zmierzał przez miejskie uliczki w stronę wielkiego gmaszyska. Po drodze zapytał przechodzącego kominiarza, jaki jest dzień. Gdy usłyszał, że trzydziesty pierwszy sierpień, poniedziałek, godzina trzynasta, podziękował i ruszył dwa razy szybciej dalej. Niecałe dwie godziny temu żegnał się z rodziną. Jego przyjazd do miasta planowany był jutro po południu. A dotarł tu już teraz. Co ma ze sobą zrobić? A jeśli go jeszcze nie przyjmą z racji wcześniejszego przyjazdu? A jeśli…to wszystko jest jakimś niesmacznym żartem i nikt go w szkole nie oczekuje? Przerażony tą możliwością puścił się biegiem przez zatłoczone o tej porze ulice miasta. Musiał jak najszybciej poznać prawdę. W pośpiechu omal nie przewrócił straganu z owocami, narażając się na złowrogie spojrzenia sprzedawczyni. Mimo to, nie zatrzymał się aż do chwili, gdy znalazł się przed bramą prowadzącą do zamku. Zziajany, z trudem łapał oddech. Ktoś spojrzał przez małe okienko w bocznej części wejścia i po chwili lewe skrzydło bramy otworzyło się z łoskotem. Usłyszał czyjś posępny głos:

- Wejść, natychmiast!

Usłuchał posłusznie i ujrzał starszego, przygarbionego jegomościa, złośliwie przypatrującego się mu małymi, świdrującymi oczkami, przywodzącymi na myśl lodowatą wodę ciemnego jeziora. To była niechęć od pierwszego wejrzenia.

- Nazwisko i imię, już!

- Giemont, Sebastian!

- Zaraz sprawdzę – rozłożył przed sobą długi pergamin. – Tak, jesteś na liście przyjętych. Zapłacono z góry za twoją pięcioletnią edukacją. No, no! Dobrze, Monty zaprowadzi cię do Błękitnej Komnaty, gdzie leżą wszystkie twoje książki i inne. Monty!

W tym momencie przed bramą zatrzymał się piękny i chyba całkiem nowy powóz. Lokaj w ciemnej liberii z głębokim ukłonem otworzył czerwone drzwiczki i z pojazdu wysiadł jasnowłosy chłopak.

- Eee…dziękuję Konstanty – powiedział lekko zmieszany całą sytuacją.

Odźwierny, który już dawno zapomniał o obecności Sebastiana, ruszył w pośpiechu powitać ważnego gościa.

- Witamy, witamy! – zaczął przymilnym tonem, zupełnie innym niż poprzednio. Jaki gość, takie powitanie – pomyślał ponuro Sebastian. Miał jednak dziwne wrażenie, że nowoprzybyły nie cieszy się z tak szczególnego traktowania. Wyglądał jakby chciał zwyczajnie wejść do zamku i położyć się do łóżka. Przechodząc, uśmiechnął się do Sebastiana. Ten odpowiedział mu tym samym. Monty, kimkolwiek był, wciąż się nie pokazał, więc chłopak ruszył za blondynem i jego lokajem. Nikt go nie zatrzymał ani nie zawołał. W pewnej chwili młody panicz odwrócił się i zauważywszy maszerującego za nim rówieśnika, krzyknął w jego stronę, żeby podszedł.

- Cześć – powiedział trochę niepewnie. – Jestem Alfred. Nowy? Ja też.

- Tak. Przy okazji…jestem Sebastian. Twoi rodzice muszą być naprawdę bogaci. Taki powóz!

- Och, nawet o tym nie wspominaj. Mój ojciec całe życie był skromnym sekretarzem, pracującym dla hrabiego Raskiewicza. Któregoś dnia, zupełnie przypadkowo, uratował pewnego księcia, goszczącego u hrabiego z racji urodzin przed stratowaniem przez stado rozszalałych krów. To strasznie żałosne. W ogóle ten książę, szczęśliwy z powodu przeżycia tego jakże straszliwego zdarzenia, postanowił odwdzięczyć się ojcu za jego szlachetny czyn. Na nieszczęście, był bratankiem samego króla. Ten, uradowany postawą taty, nadał mu tytuł szlachecki, podarował ziemię plus inne profity takie jak chociażby ten powóz. Jeden, wielki kłopot.

- Kłopot? Ale z czym?

- Bo widzisz, mój ojciec kochał swoją pracę, a teraz jako wielki hrabia musi trzymać poziom. A ja nie mogę już biegać umorusany po podwórku tylko robić za panicza. Koszmar!

Ot, zwyczajne ludzkie dramaty. Sebastian wybuchnął śmiechem. żeby to on miał takie problemy! Razem udali się do Błękitnej Komnaty, zabrali wszystkie potrzebne rzeczy i poszli z Montym – który wreszcie się odnalazł – do trzeciej wieży, gdzie znajdowały się dormitoria dla nowicjuszy.

- Zobaczysz, na początku dadzą nam nieźle w kość. Gdyby nie awans społeczny ojca, może nawet nie musiałbym chodzić do szkoły. A tak, trzeba trzymać poziom. Nie wiem czy dam radę, umiem czytać, pisać i trochę liczyć, ale to chyba za mało?

- Mam nadzieję, że będzie więcej takich jak my! Bo jak się okaże, że wszyscy już dawno nauczyli się greki i łaciny, to czym prędzej wrócę do domu.

Ku wielkiej uldze Sebastiana wcale nie przyjechał tak wcześnie. Uczniowie pierwszego roku mieli przybyć do szkoły nie później niż wieczorem. Jakbym przyjechał jutro, miałbym nieźle przechlapane – pomyślał w duchu i zrozumiał, że ,,profesor Gregorowiński” wszystko świetnie zaplanował. Przy okazji – nikt nie słyszał tego nazwiska.

- Może ci się przesłyszało? O ile wiem, w gronie nauczycielskim jest profesor Grzegorowicz. Może to ten? Nie przekręciłeś nazwiska? – spytała bystra, rudowłosa dziewczyna, siedząca obok nich na schodach przed wejściem do sali, w której mieli otrzymać plan zajęć i poznać swoich wychowawców.

- Pewnie tak – Sebastian nie chciał się kłócić. Usłyszał za sobą dźwięk otwieranych drzwi. Wysoka, ubrana od stóp do głów na czarno, kobieta o surowym spojrzeniu, patrzyła na zgromadzona przy schodach grupę nowych uczniów.

- Witajcie w szkole! Nazywam się profesor Zofia Herman. Będziecie wchodzić trójkami do sali, ale najpierw czekamy na specjalnego ucznia. Czy Remigiusz Obalonek przybył do zamku? – krzyknęła w przestrzeń. W holu ukazał się zdyszany Monty. Trudno było powiedzieć, czym właściwie zajmuje się ten człowiek. Prawdopodobnie coś między ,,przynieś, podaj” a ,,zrób natychmiast.”

- Panicz Obalonek już przybył. Ze swoim lokajem.

- Zawołaj ich!

- Dlaczego jedni są traktowani z wielkimi honorami, choć w szkole wszyscy powinni być równi? – zapytał Sebastian.

- Mój drogi – odpowiedziała jadowicie rudowłosa panna. – Nie wiesz, co oznacza słowo ,,uczeń specjalny”? Remigiusz jest niewidomy! A mimo to chce się uczyć. Godne podziwu! Nie to, co niektórzy tutaj zebrani.

Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, na końcu korytarza pojawił się niski, wątły chłopiec z białą laską w ręku. Szedł powoli, skupiony na tym, żeby się z nikim ani niczym nie zderzyć. Profesor Herman podeszła do niego i łagodnie spytała, czy nie będzie potrzebował dodatkowej pomocy.

- Dziękuje. Poradzę sobie – mówił, niskim głosem, w którym czuło się niesamowity spokój i opanowanie. Przechodząc obok Sebastiana odwrócił głowę i spojrzał w jego kierunku. Nie widział go, a jednak z niewiadomej przyczyny przystanął i skierował swoje zielone, niewidzące oczy prosto na niego. Dziwne.

- Ustawcie się już trójkami! – rzuciła im na odchodne nauczycielka, pomagając Remigiuszowi wejść po schodach.

- Obalonek? – Alfred zastanawiał się na głos, skąd zna nazwisko niewidomego chłopca. – Czy przypadkiem nie z tych Obalonków? Hrabia Obalonek zalicza się do ścisłego grona przyjaciół króla. Co, jak co, ale tata ma już jako takie pojęcie, kto jest kim na tym świecie.





***

Tego wieczoru przydzielono ich do poszczególnych szkolnych sekcji. Były trzy: standardowa, indywidualna i wyższa. Rudowłosa złośnica, która przedstawiła się im jako Matylda Hermak, wybrała sekcje indywidualną, przeznaczoną dla uczniów szczególnie zdolnych. Przynależności do tej grupy ukrywać nie zamierzała. Jako nieliczna w gronie uczniów dziewczyna miała o sobie nadzwyczaj wysokie mniemanie. Alfred wybrał sekcję wyższą, nastawioną na wykształcenie młodych arystokratów. Jego plan wypełniony był rozmaitymi zajęciami sportowymi takimi jak na przykład jazda konna, szermierka czy kurs posługiwania się orężem. Ponadto lekcje dobrych manier, podstawy greki, łaciny, historii i geografii. Sebastian po krótkim namyśle zdecydował się na ścieżkę standardową: wśród masy przedmiotów do wyboru najbardziej zaintrygowała go astronomia.

Ani przez chwilę nie żałował przyjazdu do szkoły. Uwielbiał mieszkać w zamku, nieraz miał wrażenie, jakby znał każdy jego zakątek. Pierwszego dnia szkoły zaskoczył Matyldę i Alfreda, poprawnie wskazując im drogę do zamkowej kuchni. Nie miał pojęcia skąd to wiedział.

Uczniowie zamieszkiwali cztery wieże i lewe skrzydło zamku. Prawe skrzydło składało się z pomieszczeń szkolnych, mieszkań nauczycieli oraz olbrzymiej sali zwanej Jadalnią, w której serwowano posiłki. Właśnie tu zmierzał Sebastian w poniedziałek rano, kiedy to się stało. Przechodząc obok wielkiego lustra umieszczonego pośrodku korytarza, zauważył wpatrzone w niego czyjeś odbicie. Przystanął i przestraszony obejrzał się za siebie. Nikogo tam nie było. A więc postać pochodziła z lustra! Była piękną, czarnowłosą kobietą w srebrnej sukni. Patrzyła smutnymi, ciemnymi oczami w Sebastiana, zupełnie jakby chciała go przed czymś ostrzec. Czy my się znamy? – pomyślał chłopak. Zdecydowanie zbyt wiele rzeczy w zamku wydawało mu się znajomych. Jakim cudem, skoro nigdy wcześniej go nie widział. Nawet we śnie! Zaniepokojony ruszył do Jadalni z mocnym postanowieniem rozwiązania tej przedziwnej zagadki. Przy stole spotkał Matyldę:

- Cześć! Coś ty taki blady?

Dumę postanowił schował do kieszeni.

- Myślisz, że w tym zamku straszy?

- A co? Zobaczyłeś ducha? Ha!

- Nie śmiej się ze mnie!

- Dobrze, ale nie sądzę…żeby tu ktoś straszył. W ogóle ten zamek nie przypomina złowieszczego gmaszyska z legend – stwierdziła z żalem. – Chyba jesteś pierwszą osobą, która coś spostrzegła. A wiesz, moją mamę by to zainteresowało.

- A ona nie jest przypadkiem nauczycielką w wiejskiej szkole?

- Jest. Ale interesuje się magią.

- Magią?

- Tak, mamy w domu nawet pewną książkę. O czarach, elfach, krasnoludach i innych…

- A jest tam coś o lataniu?

- Nie wiem…Dlaczego pytasz?

- Tak sobie. A co piszą o tych…elfach?

- Według owej książki istnieją dwa rodzaje elfów. Czarne i Białe. Czarne są śmiertelne, a Białe nieśmiertelne. Każdy Biały elf był kiedyś Czarnym. żeby uzyskać nieśmiertelność musiał zabić…

- Co? – zdziwił się Alfred, który dotąd zajęty był pałaszowaniem udka z kurczaka i nie słuchał zbyt uważnie. – To elfy nie są pięknymi, dobrymi, nieśmiertelnymi istotami?

- Może Białe są…

- Jakim cudem skoro musiały najpierw kogoś zabić? Chyba coś ci się pomyliło.

- Nic mi się nie pomyliło!

- Przestańcie – krzyknął Sebastian, sam zdziwiony swoją gwałtowną reakcją.

Nagle stanął mu przed oczami dziwny obraz. Ciemnowłosa piękność – ta z lustra – leżała bez życia na łóżku w jakimś ciemnym pokoju. Obok niej, na krześle, siedział mężczyzna. Sebastian nie widział jego twarzy, którą tamten ukrył w dłoniach. Nie mógł znieść widoku cierpiącej dziewczyny. W pomieszczeniu był ktoś jeszcze.

- Co ci się stało?

- Nie wiem, chyba brzuch mnie rozbolał – odparł wymijająco. Chciał jak najszybciej zostać sam ze swoimi myślami.





***

Tej nocy znów nie mógł zasnąć. Od tego się wszystko zaczęło. Bezsenność, potem sny o lataniu, spotkanie z człowiekiem o dziwnych oczach, a teraz ta kobieta. Co jest prawdą, a co snem? Jakim cudem w dwie godziny przemierzył tak dużą odległość między domem a szkołą? Szkoła…Sam fakt, że się w niej znalazł świadczył niezbicie, że człowiek przedstawiający się, jako profesor Gregorowiński istniał naprawdę! Ile jeszcze tych tajemnic? Czuł się bardzo samotny nie mogąc nikomu o nich powiedzieć. Bo czy ktoś by w nie uwierzył? Po cichu wstał i wyszedł z dormitorium. Miał nadzieję, że nie spotka się z nocnym stróżem po drodze.

Wszedł na sam szczyt swojej ulubionej wieży astronomicznej. Rozciągał się stąd wspaniały widok. Niebo osrebrzone setkami gwiazd. Usłyszał za sobą znajomy głos:

- Chociaż jestem niewidomy, to i tak wiem, że tu jesteś!

Odwrócił się i zobaczył spokojną twarz Remigiusza Otrabeski. Nie wiedział, co mu na to odpowiedzieć.

- To trochę dziwne, ale kiedy spotkałem cię po raz pierwszy… Zresztą cały czas mam takie wrażenie…

- Tak?

- Musisz być o wiele jaśniejszy od całej reszty.

- CO!?

- Dla mnie normalne jest błąkanie się w ciemnościach. Gdy wtedy przeszedłem obok ciebie, miałem wrażenie jakbyś był dalekim światełkiem w tunelu. Nie zawsze byłem niewidomy. Ależ, to co mówię nie ma najmniejszego sensu!

- No, nie wiem – zastanowił się Sebastian. Przez dłuższą chwilę rozważał nawet możliwość opowiedzenia mu wszystkiego, co go dotąd spotkało. Powstrzymał się jednak. Wracając później do swojej sypialni, minął obraz przedstawiający kota bawiącego się kłębkiem włóczki. Kot zamrugał do niego. Miał jedno oko brązowe, a drugie fioletowe.





***

- Jestem dziś trochę niewyspany – uznał za stosowne wyjaśnić Alfred. – Wczoraj długo jeździłem konno, a potem biegaliśmy z chłopakami wokół tamtego wzgórza niedaleko zamku. Aktywny dzień na świeżym powietrzu! A mimo to, wciąż trzymam poziom.

Alfred ,,trzymam poziom” Gordodziński nie był w stanie, chociaż przez jeden dzień, powstrzymać się od narzekania na swój status społeczny.

- Czy wiecie, gdzie jest teraz nowy gabinet profesor Herman? – spytała Matylda, której nie mieściło się w głowie, że o czymś nie została poinformowana.

- Nie, lepiej chodźmy sprawdzić – powiedział Sebastian, wstając od stołu.

Wędrowali przez puste o tej porze korytarze w poszukiwaniu nowej pracowni. Przy wejściu do jakiegoś pomieszczenia spotkali Montiego.

- Hej! Właśnie chowałem stare krzesła do graciarni.

- Możemy tu zajrzeć? – zapalił się do nowego pomysłu Alfred.

- Jeśli chcecie…Ale uprzedzam, jest mocno zakurzone.

Weszli. Jak na graciarnię przystało, pokój wypełniony był po brzegi rozmaitymi, nieużywanymi już sprzętami. Krzesła bez nóg, zepsute stoły, stare pożółkłe papiery i książki. Mały globus stojący w rogu na szafie. A jednak wyglądało dziwnie znajomo. Sebastian aż krzyknął. Wszyscy obejrzeli się na niego ze strachem.

- Co się stało?

- Nic. Nie pamiętam, gdzie zostawiłem zadanie z arytmetyki. A tutaj – powiedział zanim zdążył ugryźć się w język – musiała być kiedyś sypialnia.

Wybiegł, nie czekając na ich odpowiedź. Nie mógł wytrzymać ani chwili dłużej w tym pomieszczeniu. Zobaczył całą scenę jeszcze raz przed oczami: czarnowłosa nieznajoma leżała w tym pokoju w olbrzymim łóżku z baldachimem. Wiedział, że umiera, ale nie miał pojęcia, co się stało. Siedzący obok mężczyzna ukrywał twarz w dłoniach. Najwyraźniej nie mógł patrzeć na jej agonię. A za nim stał…profesor Gregorowiński. Chociaż…Jak ona go nazwała? ,,Strażniku mój!” A potem - i to było w tym wszystkim najgorsze - zaświeciła się w sposób Sebastianowi dobrze znany, a zaraz potem przygasła. Na zawsze.

- Chłopcze! Co się stało? Masz gorączkę? – spytała szkolna pielęgniarka, przyglądając mu się badawczo. Codziennie ktoś szukał pretekstu, aby nie udać się na lekcję. Ciekawe, co usłyszy tym razem.

- Chyba potrzebuje jakiegoś mocnego wywaru. Mam halucynacje, widzę zmarłych ludzi i w ogóle nie mogę się na niczym skupić – wymamrotał chłopak.

Zrobiło się jej go żal. Pewnie ciężko przeżywa przyjazd do szkoły i rozstanie z rodzicami. Zaparzyła mu ziółek i kazała się położyć do łóżka na końcu sali. Ostatni raz wspiera wagary.





***

- Jak się czujesz? Strasznie dziwnie dziś wyglądałeś. I tak szybko wybiegłeś z graciarni. Martwiłam się czy zdążysz do łazienki.

Jakie to miłe. Matylda bała się, że ubrudzi korytarz. Nie spodziewał się po niej aż takiej troski. Postanowił odtąd ignorować wszystkie dziwne zdarzenia i cieszyć się pobytem w tak wyjątkowym miejscu, jak szkoła księcia Linczego.

- Pewnie jajka na bekonie tak mi zaszkodziły. Dziwnie smakowały.

- Boże! – krzyknął przenikliwie Alfred, który właśnie pokazał się na horyzoncie. – Ja też je jadłem! I niczego nie czułem. Co teraz?

- Nie panikuj, kretynie! Nic ci przecież nie jest. To jak, Sebastian, wracasz do siebie czy zostajesz tutaj?

- Wracam. Od tego leżenia można się tylko bardziej pochorować. – Obejrzał się uważnie dookoła, czy pielęgniarki nie ma w pobliżu. Nie było, a więc nie usłyszała.

- Dobra, będziemy czekać w Jadalni. Na razie.

- Trzymaj się.

- Cześć.

- Aha – odwróciła się już na progu. – Nie wiem, jak ty to robisz, ale…Monty powiedział nam po twoim wyjściu, że graciarnia naprawdę była kiedyś sypialnią. Księcia Linczego.

2
Sebastian chodził osowiały i powolny przez cały dzień, kompletnie wyssany z jakiejkolwiek energii, tłukąc się z miejsca na miejsce i uprzyjemniając sobie czas leżeniem przy brzegu małego strumyczka i wsłuchiwaniem się w szum wody.


jakoś tak nieporadnie to zdanie brzmi. Jakbyś podzieliła je na dwa, byłoby lepiej

Nie chciał zachować się jak beksa i wybuchnąć w najmniej oczekiwanym momencie.
wybuchnąć płaczem



No, no koleżanko... jak dla mnie za bardzo tu pachnie Harrym Potterem. Różnice są rzecz jasna, ale za dużo podobieństw.

Aczkolwiek, muszę przyznać, że udało ci się trochę mnie zaciekawić. Na razie fabuła jest odrobinę pogmatwana, ale - mimo wszystko - wiadomo z grubsza jak to będzie dalej.

Szczerze mówiąc, nie wiem jak to ocenić. Może powiem tak - czytałam twoje lepsze teksty...

i na tym zakończę



pozdrawiam
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec

3
Mówiłem już, że nie lubię fantasy? To dlatego, że wolę spotykać żywych ludzi, którzy bez czarów i magii (chyba, ze w zupie) potrafią wzbudzić zainteresowanie. Ale Twoje postacie są żywe, sceneria dość naturalna, historia ma szansę ciekawie się rozwinąć. Lekko znużył mnie początek, potem już jakoś szło. Mam przeczucie, iż opowieść dokądś zmierza. Nie powiem Ci, czy pisać dalej, to zależy od pomysłu na kontynuację. A Harrego już ktoś napisał... I nieźle, zdaje się, wyszło.



Trzymaj się!

4
Dzięki za komentarze. Te podobieństwa do Harry'ego Pottera...wiedziałam, że ludziom na pewno się skojarzy chociaż podobieństwo jest mylne. żadnych małych czarodziejów z różdżkami. Po sukcesie Rowling wszystkie opowieści których bohaterami są nastolatkowie i są fantasy będą tak klasyfikowane.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”