Nie najlepszy jednak na śmierć.
Można nawet powiedzieć, że jest to bardzo, ale to bardzo nietrafiony moment na przypadkowe odejście z tego świata.
Ale, cóż, jak to mówią – śmierć nie wybiera. Cokolwiek robisz pamiętaj o śmierci. Nieunikniona śmierć jednako wisi nad wszystkimi. Na Bartłomieja apostoła bociek dzieci do dom woła.
Jednak ludowe przysłowia nie były tym, co aktualnie zajmowało umysł półprzytomnego Franka. Leżąc w pędzącej eRce, przeklinał w duchu papierosy, alkohol, pradziadka cukrzyka i każdego Wieśmaka, jakiego pochłonął w całym swoim 29-letnim życiu. Zastanawiał się, czy to dobry moment, żeby zwrócić się do jakieś siły sprawczej, czy też może jest już za późno. Czując silne ukłucie w klatce piersiowej, które sprawiło, że jęknął cicho, a oczy zaszły mu gęstą mgłą, doszedł do wniosku, że nie zaszkodzi. Szybko skierował parę słów do większości bogów, jakich znał, prosząc o wybaczenie za brak dostatecznego zaangażowania, ale wiecie, było strasznie dużo rzeczy do roboty, w końcu to życie, co nie, no i kto by pomyślał, że zejdę na zawał przed trzydziestką, prawda? Miał nadzieję, że wypadło przekonująco. Początkowo starał się poświęcić każdej ze znanych opcji podobną ilość czasu, jednakże już po chwili doszedł do wniosku, iż hurtem będzie szybciej. Ufał, że zrozumieją. Interesująca – o ile w ogóle można określić tym mianem cokolwiek towarzyszącego własnej śmierci – wydała mu się pełna i bezsprzeczna świadomość, że faktycznie umiera. Widział dwóch sanitariuszy krzątających się wokół noszy, słyszał rytmiczne pikanie elektrokardiogramu (który dla Franka zawsze był po prostu „maszyną robiącą piiip”), wiedział jednak z całą pewnością, że to koniec. Odczuł lekki niepokój, zorientowawszy się, że wcale się tym nie przejmuje. Nie chodzi nawet o to, że nie panikował, nie zanosił się histerycznym szlochem i nie ściskał w dłoni nadgarstka jednego z lekarzy. Wręcz przeciwnie, jeśli można tak powiedzieć. Czuł swego rodzaju radość i przyjemne podniecenie na myśl o śmierci. To chore, pomyślał. Bardzo chore, zaczynam wariować. Zwykłe majaki. Wcale nie chcę umierać. Z największym przekonaniem, na jakie było go w tej chwili stać perswadował sobie w duchu ten pogląd. Wyglądało jednak na to, że ten kawałek mózgu, który odpowiada za emocje bardzo lubił robić na złość fragmentowi zajmującemu się racjonalnym myśleniem. Franek z przerażeniem uświadomił sobie, że zaczyna ogarniać go wesoły wręcz nastrój. Nastrój, który wygodnie rozsiadł się gdzieś na lewo od wątroby i stanowczo wyganiał z okolicy ostatnie oznaki zmartwienia i niepokoju. Po krótkiej walce z grymasem bólu, udało mu się nawet przywołać na twarz Franka błogi i beztroski uśmiech.
Spostrzegłszy to, jeden z sanitariuszy znacząco zerknął na swojego kolegę. Tamten z westchnieniem pokiwał głową, po czym wykonał na piersi szybki znak krzyża. Zbyt długo jeździł już w karetce, żeby nie wiedzieć, co oznacza taki głupawy wręcz uśmieszek na twarzy reanimowanego. Nie zdziwił się więc, gdy odgłosy wydawane przez maszynę robiącą piiip stały się coraz rzadsze. Zawsze zastanawiało go, czy ci wszyscy umierający faktycznie widzą jakiś tunel ze światełkiem. Czy wychodzą na oblaną oślepiającym blaskiem puszystą chmurkę, wymieniają pozdrowienia ze świętym Piotrem, a następnie na zawsze żegnają ten padół łez i bólu, przekraczając kutą szczerozłotą bramę zdobioną wizerunkami małych kupidynków. Sanitariusz prychnął cicho i pokręcił głową, słysząc swoje własne myśli. Jeśli faktycznie by tak było, przemknęło mu przez głowę, ktośtam na górze musiałby mieć nieźle pokręcone poczucie humoru.
Cóż, miał.
I Franek właśnie zaczynał się o tym przekonywać.
Praktycznie nigdy wcześniej nie zastanawiał się, jak wyglądać będą ostatnie chwile jego życia. Nie ma się co dziwić – w wieku nasto- i dwudziestokilkuletnim nie czuje się raczej potrzeby takich rozważań. Wydają się być zbyt hipotetyczne. Można jednak z całą pewnością powiedzieć, że gdyby jednak zdarzyło mu się wyobrazić sobie moment odejścia z tego świata, wyglądałby on zupełnie inaczej, niż miało to właśnie miejsce. Mógł to być płomienny i gorący pocałunek ukochanej, którą heroicznie uratował przed bandą uzbrojonych po zęby gangsterów, samemu tracąc przy tym życie. Może byłoby to spojrzenie dziesiątek par oczu dzieci, wnuków i prawnuków, żegnających z szacunkiem i estymą nestora rodu. Może brzęknięcie upadającej na bruk łuski z broni asasyna nasłanego przez wrogą Rodzinę i świadomość piekła, jakie jego współpracownicy zgotują nieprzyjaciołom. Cóż... Gdyby pewien nowonarodzony motyl znad Nowej Gwinei machnął lewym skrzydełkiem nieco mocniej. Gdyby jego pradziadek uległ zalotom starszej koleżanki z naprzeciwka. Gdyby żył w jednym z bilionów równoległych multiwersów, które każdego dnia z przeraźliwą dokładnością realizują każdy – możliwy, bądź nie – scenariusz rozwoju ludzkości. Wtedy może te zakończenia miałyby szansę bytu. Ale tu i teraz był ten konkretny wszechświat, który twardo trzymał się swojej wersji. Wersji, w której umierający przy wtórze cichych szeptów sanitariuszy i wysokiego nieprzerwanego jęku elektrokardiogramu Franek odczuł mocne szarpnięcie na czubku głowy. Nie było to jednak jedno z tych szarpnięć, którymi regularnie raczył obdarzać go starszy brat, chwytając jego sięgające ramion włosy w garść. Nie, to szarpnięcie ewidentnie się od tamtych różniło. Jednym istotnym szczegółem. Mianowicie, szarpało od wewnątrz. Poczuł, że osuwa się do tyłu, całe jego jestestwo gwałtownie skumulowało się w jednym nieskończenie małym punkcie i odpływało. Zupełnie tak, jak gdyby ktoś mieszkający w jego mózgu wyciągnął właśnie Korek Przeznaczenia z Dziurki Niebytu. Zdawało mu się nawet, że w momencie, gdy resztki jego świadomości przyciągane tą nieokreśloną siłą spływały właśnie do wspomnianej Dziurki, usłyszał głośne siorbnięcie.
Ale mógł się przesłyszeć.
Lekarz westchnął, pochylił się nad ciałem i delikatnym ruchem zamknął oczy denata.
Było ciemno. Mimo, iż nic go tak naprawdę nie dotykało, Franek czuł, że ciemność klei się do niego jak lepki kisiel. Porządnie przygotowany, gęsty staroszkolny kisiel, nie ta woda, która skapuje z łyżeczki, zanim doniesiesz ją do ust. Nienawidził źle zrobionego, rzadkiego kisielu. Nie potrafił określić swojego położenia w przestrzeni, nie bardzo mógł ocenić, gdzie jest góra, a gdzie dół, jednak z całą mocą odczuwał, że nie może się ruszyć. Czerń tak głęboka, że jeszcze trochę, a przeskoczyłaby oś koloru od drugiej strony i stałaby się jaskrawą bielą ciasno go otaczała. Dokładnie tak, jak gdyby znajdował się w załadowanym do granic możliwości autobusie, w którym nie musisz się niczego trzymać, by zachować postawę pionową.
Ustaliwszy szybko, że żaden z jego zmysłów nie odbiera tak naprawdę żadnych bodźców, prócz ciemności i ciszy (szczerze mówiąc, odczuwał jeszcze lekki posmak babcinych konfitur truskawkowych ze śniadania, ale nie sądził, by była to w tej chwili kwestia warta uwagi), postanowił spróbować wykreować taki bodziec osobiście. Odchrząknął cicho.
- Halo...? Prze... przepraszam?
Zdziwił się, gdy wypowiedziane przez niego słowa zabrzmiały tak donośnie. Spodziewał się raczej, że mrok pochłonie każdy dźwięk, który wytworzy, już na etapie strun głosowych. Tym bardziej zaskoczył go pomruk echa, które brzmiało w jego uszach jeszcze przez dłuższą chwilę. Zupełnie, jak w jaskini, pomyślał. Albo... w tunelu.
Jak na komendę daleko przed nim zamrugał oślepiającą bielą mały punkcik. Była to malutka, mikroskopijna wręcz kropeczka, w normalnych warunkach nie do zlokalizowania. To jednak były warunki, w których jakiekolwiek odstępstwo od wszechobecnej czerni bombarduje umieszczone w oku czopki z siłą kombinacji halogenu i młota pneumatycznego. Franek odruchowo zacisnął powieki. Momentalnie wyczuł też dziwną zmianę w strukturze otaczającego go mroku. Przestrzeń przed nim nieco jakby się rozstąpiła, zaś na plecach poczuł dziwny napór. Osłonił oczy dłonią i rozchylił je lekko. Pod wpływem padającego z nieokreślonego punktu snopu światła, ciemność wokół niego nieco się rozproszyła. Faktycznie, znajdował się w czymś na kształt tunelu, którego granice – jeśli w ogóle istniały – nadal ginęły jednak w nieprzeniknionej czerni. Mrużąc oczy jeszcze raz rzucił szybkie spojrzenie na źródło blasku. Cóż, sytuacja wydawała się być oczywista. Przez krótki moment był niemal pewien, że usłyszy głośny gwizd i zbliżający się miarowy stukot kół o szyny. Potem mrok z tyłu naparł jeszcze silniej i chcąc nie chcąc Franek ruszył na spotkanie nieuniknionego.
święty Piotr odłożył oprawiane w złotą ramkę okulary na masywny stół z białego marmuru i zatopił dłonie w gęstej siwej brodzie. To nie był dobry dzień. Znowu harówka. Nieustające problemy z paroma opornymi rezydentami, ciągła walka o dusze z Dołem i pozostałymi, a teraz jeszcze ten przeklęty Rufus. Starzec z niedowierzaniem pokręcił głową. Zgubić podopiecznego... Na Przenajświętszą Trójcę, takiego cyrku święty Piotr nie pamiętał tu od czasów reformacji. Niech ja go tylko dostanę w moje ręce, pomyślał, mierzwiąc przerzedzone włosy, okalające niewielki placek łysiny. Sięgnął po okulary i z cichym westchnieniem, jakie potrafi wydać tylko człowiek, będący jednocześnie stary, zmęczony, przepracowany i poirytowany, wstał od stołu, którego nogi ginęły w gęstej chmurze. Ciężkim krokiem przeszedł się wzdłuż masywnej kutej bramy, spoglądając daleko na horyzont, gdzie jasnobłękitne niebo zdawało się łączyć z biało-różowymi puszystymi kłębami. Z racji małego ruchu, skrzydła bramy były dziś jedynie lekko uchylone. Piotr z rozdrażnieniem popukał w zdobiącego portal szczerozłotego pulchnego aniołka. Prychnął, omiatając wzrokiem bogate, ociekające przepychem ornamenty. Barokowy syf, przemknęło mu przez myśl.
Ludzie nie wyobrażali sobie, jak stresujące może być zajęcie świętego. Fakt faktem, na początku, przez paręset lat było nawet ciekawie. Nowe doświadczenia, przyjazna atmosfera pracy. Godne polecenia stanowisko. Problem w tym, że niepisany kontrakt opiewa na czas nieokreślony. Bez możliwości rezygnacji. A zaczęło się od tego, że te dwadzieścia bitych wieków temu wybrali się łowić ryby akurat tego dnia, gdy Jezus przyjechał nauczać nad ich jezioro. Pierwszy z papieży przejechał dłonią po solidnych szczeblach z litego złota, przywołując wspomnienia. A mogli zostać wtedy w domu... Pogoda i tak nie była najlepsza. Przeharowałby jeszcze te kilkadziesiąt lat, każdego dnia ciężko pracując na strawę dla siebie i rodziny, a potem, jak każdy porządny człowiek o dobrej duszy zostałby zwykłym rezydentem. Naturalnie – bycie wybranym przez samego Chrystusa niesie za sobą niewątpliwe korzyści. Pozwala pracować na rzecz Pana bez ustanku, z radością i sumiennością wypełniając Jego Słowo. Kłopot w tym, że każdy się kiedyś wypala. A ciągła gotowość, nieposłuszni podopieczni i ustawiczne konfrontacje na linii Góra-Dół oraz My-Reszta nie przyczyniały się do zmniejszenia napięcia. Szczerze mówiąc, coś takiego, jak zmniejszenie napięcia nie istnieje, gdy twoim bezpośrednim szefem jest Bóg.
święty Piotr przerwał rozważania, słysząc za sobą jakiś odgłos. Odwrócił się na pięcie i ujrzał wysokiego młodego człowieka o sięgających ramion ciemnoblond włosach. Prócz zmrużonych oczu i półotwartych ust, tak charakterystycznych dla nowoprzybyłych, mężczyzna był także nagi. Piotr zmarszczył brwi i szybkim krokiem podszedł to stołu. Myśl, że mógł przeoczyć jakiegoś świeżego rezydenta i zapomnieć o szacie dla niego wprawiła go w jeszcze większe rozdrażnienie. Schylił się nad biurkiem, wsunął na nos okulary i ignorując przybysza, szybkimi ruchami zaczął kartkować monumentalną księgę.
Młodzieniec odchrząknął.
święty Piotr podniósł wzrok na nieśmiało uśmiechniętego mężczyznę, nerwowo bębniąc palcami o pożółkłe stronice.
- Eee... Dzie... Znaczy się... Szczęść Boże?
święty Piotr nieznacznie skinął głową, wpatrując się wyczekująco w twarz mówiącego.
- I właściwie... Chciałem powiedzieć, że... Ten... Jestem Franek i...
- Franek. Cudnie. – święty Piotr uniósł brwi. – Nazwisko?
- Zawadzki, ale... – urwał w pół zdania, widząc, że starszy mężczyzna już go nie słucha. Intuicja Franka podpowiadała, że to musi być święty Piotr. Rozum, szczerze mówiąc, skłaniał się coraz bardziej ku poglądowi, że to wszystko jest po prostu najbardziej pokręconym snem, jaki zdarzyło mu się przeżyć.
Rozmyślania przerwało głośne uderzenie otwartą dłonią w marmur. Franek wiedział jedno. Kimkolwiek był siedzący przed nim facet – niebiańskim klucznikiem, czy chorym wytworem jego wyobraźni – właśnie przekroczył jakiś punkt krytyczny na osi swojej cierpliwości. Wstał, z trudem ukrywając wzburzenie i szybko naskrobał parę słów na jednym z walających się wokół księgi świstków. Skończywszy, rzucił śnieżnobiałe pióro na stół, zachlapując atramentem okolicę.
Zaklaskał głośno.
- Na Arkę Przymierza, mógłby się ktoś tu zjawić?! – zakrzyknął w przestrzeń.
Przysłuchujący się Franek drgnął w obawie, że pytanie skierowane jest do niego i już nabierał powietrza, by się wytłumaczyć. Zastygł jednak z otwartymi ustami, widząc niewielki kształt materializujący się jakby z mgły parędziesiąt metrów przed nim. Zbliżał się szybko i już po chwili można było rozpoznać w nim niedużego tłustego aniołka, odzianego jedynie w przepaskę biodrową i zapalczywie przebierającego zdecydowanie za małymi skrzydełkami.
- Zechciałbyś – rzucił poirytowany święty Piotr, wciskając kartkę w pięść cherubinka – łaskawie doręczyć to Szefowi. – To nie było pytanie. - Migiem. – dodał po chwili i westchnął. – I pogoń tego przeklętego Rufusa! – krzyknął jeszcze za oddalającą się postacią.
Franek, wyczuwając z jednej strony dobrą okazję do wyjaśnienia paru spraw, a z drugiej przypływ zdecydowania i odwagi, cmoknął głośno, zbliżając się do biurka.
- Było by bardzo miło....
- Gdybyś upomniał się o jakiś strój. Na miłość świętego Bartłomieja Apostoła, czy ty nie masz wstydu, chłopcze?!
Przez krótką chwilę umysł Franka analizował usłyszane słowa. Dopiero po paru sekundach zdał sobie sprawę z dziwnego chłodu, który przez cały czas odczuwał. Spojrzał w dół.
- Matko, powariowaliście tu kompletnie?! – zakrzyknął, kuląc się i próbując zasłonić rękoma te części ciała, których nie miał w zwyczaju upubliczniać. – Czemu mnie rozbieracie? Chcę wiedzieć, co się dzieje!
- Zechciej, chłopcze, trzymać nerwy na wodzy. – Chwilowy wybuch minął i teraz na twarzy świętego malowało się strudzenie. – Czy ty sobie wyobrażasz, że to jest jakiś jarmark? To tylko ciebie nie nauczono szacunku dla starszych, synu, czy teraz u was taka impertynencja na porządku dziennym?
- U nas? – Franek nieudolnie starał się zgiąć w pół jednocześnie utrzymując godną pozycję.
- Daj cierpliwość, Słodki Jezu... No u was. Tam. – Wymownie wskazał palcem na chmury. – Na dole. Na ziemi.
Zawadzki rozchylił wargi, wciągnął powietrze i zamknął usta. Po czym ponownie je otworzył.
- Więc to jednak niebo, tak?
- Nie, Hogwart. – W geście rozpaczy starzec oparł czoło na dłoni. Dlaczego akurat dziś taka kumulacja kłopotów? Musi zrobić sobie wolne. Trzeba poprosić o urlop. Na pewno jakiś młodzik chętnie go zastąpi. Uniósł głowę, zerkając na młodzieńca. – No, niebo, tak! – wykrzyknął nagle, wznosząc ręce ku górze. – A jak, na Miłość Boską, wygląda?!
- Nie pogardziłbym odrobiną zrozumienia. – Obruszył się Franek. – I wyjaśnieniami. Nieczęsto człowiek znajduje się w takiej sytuacji.
- Cóż, święta prawda. Maksymalnie raz w życiu. Ale masz szansę być wyjątkowym. – Wymownie postukał długim palcem w otwartą księgę. – Nie ma cię tu, chłopcze.
- Słucham?
- Nie ma cię. Nie widniejesz na liście. Nie istniejesz w spisie. Mówiąc prościej, nie powinno cię tu być.
- Jak to...? – zająknął się. – Nie, sekunda. – Krokiem na tyle zdecydowanym, na ile pozwalała mu skulona postawa, zbliżył się do biurka. – Wytłumaczmy sobie coś. To JEST niebo, tak?
Piotr westchnął. Ambitny chłopak. I upierdliwy. Będą z nim kłopoty. Dlaczego nie mógłby po prostu poczekać, aż dorośli zajmą się sprawą? Starzec pomasował skronie. Dzisiejsza młodzież...
- No tak, mówiłem już. Jesteśmy w niebie. W raju. Nazywaj, jak lubisz.
- Znaczy się, umarłem?
- Obawiam się, że teoretycznie owszem. Ale nie formalnie. Nie mogłeś umrzeć. Nie. Ma. Cię. – powtórzył z naciskiem. – Twoja śmierć jest nielegalna. Niezgodna z przepisami.
- Jakimi, na bogów, przepisami...?! – święty spiorunował go wzrokiem. – Na Boga, miałem na myśli, na Boga. – dodał szybko. – W każdym bądź razie... No... Umarłem. Nie żyję. Co to znaczy, że nie widnieję w spisie? Macie jakiś błąd! Zresztą... Myślałem, że jeśli już, to uzupełniacie listę po przybyciu zainteresowanego.
Piotr pokręcił głową, obdarzając go sponad szkieł spojrzeniem pełnym mentorskiego politowania. Kobieta w sekretariacie uczelni zawsze patrzyła na Franka w taki właśnie sposób, gdy przychodził załatwić jakąś sprawę. Nienawidził tego. Irytował go ten wzrok, a jednocześnie przerażał. Wgniatał go w ziemię, sprawiał, że czuł się nic nie znaczącym ignorantem, który nie potrafi zrozumieć najprostszych zasad rządzących światem.
Teraz było o wiele gorzej.
- Synu. Mam nadzieję, że uważałeś na religii, co? Bóg jest wszechmocny, owszem? I wszechwiedzący, zgadza się? – Na żadne z tych pytań starzec nie oczekiwał odpowiedzi. W jego głosie nie wybrzmiał ani jeden znak zapytania. – No właśnie. Powiedz mi więc, po co mamy czekać, skoro wystarczy, że raz na jakiś czas Szef podrzuci mi spis na cały tydzień? To nie jest niczyja prywatna inwestycja, to potężna organizacja. Nie możemy pozwolić sobie na jakieś opóźnienia, zgrzyty i pominięcia. Wyrobiliśmy szanowaną i poważaną markę, nie wolno tego zmarnować. Wiesz, jak potężna jest grupa naszych potencjalnych rezydentów? Na pewno wiesz. Przy tak szerokim targecie nie ma miejsca na błędy i trzeba maksymalnie wykorzystywać dostępne środki. Szczególnie, że konkurencja nie śpi. Po dwóch tysiącach lat pracy w biznesie człowiek może się pochwalić pewną znajomością realiów, nie ma więc powodów, by się dziwić i mi nie wierzyć.
Wyraz twarzy Franka nie wyrażał jednak nieprzebranego zaufania i bezgranicznej wiary. Szczerze mówiąc, nie dało w półotwartych ustach, wytrzeszczonych oczach i uniesionej brwi dostrzec nawet iskierki zrozumienia.
Człowiek – nawet ten niezbyt wierzący – gdy przybywa już do bram raju, spodziewa się usłyszeć raczej coś innego. Szczególnie z ust kogoś, kto zgodnie ze wszystkimi oznakami jest strażnikiem niebieskiego portalu. Oczekuje mowy moralizatorskiej. Względnie pochwały prawego i uczciwego życia, przeplatanej nieźle dobranymi cytatami z Pisma. W ostateczności katalogu z wyborem atrakcji. W każdym bądź razie ciepłego uśmiechu, dobrego słowa, miłego traktowania. Ale nie czegoś takiego.
Typową niezręczną ciszę przerwały urywane okrzyki i szum małych skrzydeł. Cherubinek – trudno było określić, czy to ten sam – ciężko dysząc osiadł w puszystej chmurze u nóg Piotra i wziął kilka głębokich oddechów. Wysunął trzymany pod pachą pakunek w stronę starca.
- Rufus... Rufus zaraz będzie... – wysapał i dmuchnięciem strząsnął opadający na oczy pukiel blond włosów.
Starzec skinął mu głową.
- Mhm. – mruknął, rozrywając schludnie zawiązaną błękitną wstążeczkę okalającą przesyłkę. – Dzięki. Możesz lecieć. – Dostawca niezwłocznie wykorzystał pozwolenie.
Paczka owinięta była w papier zdobiony wizerunkami wyposażonych w oko trójkątów. Po rozwinięciu, Piotr chwycił jedną dłonią znajdującą się we wnętrzu tkaninę, drugą zaś spoczywające na niej pismo. Franek nie mógł dojrzeć dokładnie, ale wyglądało na urzędowe.
Starzec szybko przeleciał wzrokiem po literkach, po czym niespodziewanie, nie odrywając oczu od kartki, rzucił materiał w stronę Franka.
- Masz. To będzie chyba dla ciebie.
Zawadzki schwycił w locie coś, co, jak się okazało, było długą białą szatą. Szybko wsunął ubranie przez głowę i przyjrzał się sobie. Mankiety szerokich rękawów obszyte były dwiema złotymi nićmi. Podobne zdobienia, jak zauważył, znajdowały się na wyciętym w serek dekolcie i sięgającym połowy łydek brzegu stroju. Okrycie, na pierwszy rzut oka śnieżnobiałe, mieniło się jasnobłękitnym blaskiem. Było przewiewne i miękkie w dotyku. Przypominało bawełnę.
- Uszyta na miarę. Skąd znaliście rozmiar?
- Jak się okazało, mamy cię na w wykazie potencjalnych rezydentów. Co problemu wcale nie rozwiązuje.
święty Piotr obrócił się, rzucając okiem przez ramię. W oddali z mgły wyłaniała się wysoka postać. Jedyne, co dawało się z takiej odległości wyraźnie rozpoznać to płomiennorude włosy.
- Idzie ten obibok skończony...! – zakrzyknął zduszonym głosem starzec. – Bumelant, nygus jeden...!
Zerwał się z krzesła i podszedł do bramy. Gdyby nie fakt, że stąpał boso po miękkiej chmurze, niewątpliwe zastukałby ciężko obcasami.
Mając chwilę spokoju i nie musząc skupiać się już na zachowaniu skulonej pozycji, Franek mógł poświęcić chwilę na przemyślenie sytuacji, w jakiej się znalazł. Teraz był już pewien, że to nie sen. Pomijając fakt, że podczas rozmowy z Piotrem zdążył uszczypnąć się kilkanaście razy, w tym parę dosyć boleśnie, nigdy nie zdarzyło mu się mieć takich zwariowanych snów. Maksymalny poziom absurdu mary sennej osiągnął w nocy po sowitym oblewaniu dyplomu magistra medycyny. Ciężko byłoby tu przytoczyć całość, dość powiedzieć jednak, że schrony przeciwlotnicze, masowy aerobik w centrum miasta, windy międzyplanetarne i publiczne sekcje zwłok były na porządku dziennym.
Dziś – o ile po śmierci jest jeszcze jakieś „dziś” – było jednak gorzej. Wszystko miało sens. śmierć, tunel, bramy raju, opryskliwy święty i biurokracja. Na pierwszy rzut oka wydawało się być zagmatwane jak prześcieradło po ciężkiej nocy. W gruncie rzeczy, całość opięta była jednak żelazną obejmą logiki. I ta właśnie logika Franka przerażała oraz upewniała w przekonaniu, że to nie sen, tylko rzeczywistość. Sny były niedorzeczne, niewiarygodne, kuriozalne, a czasem kompletnie popieprzone. I na podstawie tych cech, niestety, nie dało się ich od życia odróżnić. Nigdy nie były jednak logiczne.
Powoli zaczynał sobie zdawać sprawę z powagi położenia, w jakim się znalazł. Fakt, że nie było go na liście martwych, mimo że wątpliwości co do jego śmierci być nie mogło, zdawał się być śmieszny. Na pozór. Jeśli faktycznie nie miał prawa być ani tu, ani na ziemi, jeśli w jego sprawie pisane są urzędowe pisma do samego, jak mu się wydawało, Boga – nie było różowo. I o jakiej, na litość, konkurencji mówił ten starzec?! Jak Stwórca może mieć za rywala kogoś prócz Szatana? A Piotr ewidentnie wspomniał o walkach „z Dołem i konkurencją”. Nic nie było takie, jak najróżniejsi teologowie i religioznawcy próbowali przedstawiać na ziemi. Wyglądało na to, że ludzie – nawet wewnątrz jednego wyznania – kłócą i zabijają się, przytaczając na poparcie swoich tez tak zwane „Słowo Boga”, a sam Bóg w natłoku własnych kłopotów nie bardzo ma czas, żeby w ogóle się tym przejąć.
Ten stan rzeczy bardzo Franka intrygował, ale także napawał lękiem. Wyglądało na to, że siedział w tym już zbyt głęboko, że brak obawy o przyszłość byłby czystą głupotą. Chyba, że...
Obrócił się, przypomniawszy sobie o tunelu. W końcu miał już ubranie, może skoro teoretycznie nie umarł, mogłoby się udać jakoś wrócić?
Ale tunelu nie było. Nawet najmniejszego o nim wspomnienia. Franek znakomicie pamiętał, że wyszedł z mroku w oślepiające morze blasku, ale to, co właśnie oglądał nie wyglądało, jakby kiedykolwiek miało związek z ciemnością. Ze zdziwieniem spoglądał na niekończącą się, sięgającą po horyzont połać różowawego puchu.
Od strony bramy dobiegły go podniesione głosy.
- Coś ty sobie, na Nieogarnione Miłosierdzie, wyobrażał, chłopcze?!
Czy cię Duch święty Rozumu opuścił?! To jest tak niesamowicie niepoważne i niebotycznie fatalne, że nie potrafię sobie wyobrazić, co mógłbyś mieć na swoją obronę!
Pryskając śliną, święty Piotr sztorcował z furią i zapałem wysokiego i przeraźliwie chudego anioła. Franek dałby mu najwyżej 19 lat. Z młodziutkiej, hojnie obdarzonej piegami twarzy emanowały rozpacz i żal. Anioł skurczył się w sobie, z nabożnym lękiem patrząc na obrzucającego go najwymyślniejszymi epitetami Piotra. Widać było, że bardzo stara się okazać pokorną i skruszoną postawę, w czym ewidentnie przeszkadzały mu potężne, rozłożyste skrzydła emanujące śnieżnobiałym połyskiem. Przewyższały go, jak ocenił Franek, przynajmniej o pół metra i nawet złożone przydawały mu glorii i wspaniałości, których na pewno nie chciał w obecnej sytuacji okazywać.
święty Piotr nie pozwalał chłopakowi dojść do słowa, besztając go z pasją, o jaką żaden nafaszerowany ludzkimi wyobrażeniami człowiek nigdy by go nie posądził. Uciekając wzrokiem, anioł odwrócił się w stronę Franka. Gdy ich spojrzenia się spotkały, Zawadzki pomyślał, że ten rudzielec jest dziwnie znajomy. Nie mógł jednak sobie przypomnieć, gdzie i w jakiej sytuacji go widział. Wyglądało na to, że na aniele Franek także wywarł duże wrażenie. Wstał bowiem, wskazał na Zawadzkiego i bezceremonialnie przerywając tyradę Piotra szepnął z mieszaniną zaskoczenia i ulgi coś, czego stojący przy biurku Franek nie dosłyszał.
Starzec momentalnie zamilkł. Spoglądał zszokowany to na jednego to na drugiego.
- To on?! – wybuchnął nagle. – Chcesz mi powiedzieć, że to jest on?! – Złapawszy się za głowę przeszedł kilka kroków w stronę Franka, błądząc nieobecnym wzrokiem po okolicy. – Na Miłość Pana... – wymamrotał, obracając się z powrotem do anioła. – Dałeś mu umrzeć...? Bóg cię chyba opuścił, Bóg cię opuścił...
- Proszę wybaczyć – zaczął Franek robiąc kilka niepewnych kroków. – Ale o co chodzi? Jaki ja mam z tym związek?
- Jaki masz z tym związek? Jaki TY masz tym związek, pytasz? Nie znasz więc tego nieroba przeklętego? Zapraszam, chętnie was sobie przedstawię, chodźcie. – W jego głosie pobrzmiewało pomieszanie przerażenia z goryczą.
- Rufus, to jest Franek, domyślam się, że kojarzysz – powiedział z ironią. – Franek, oto Rufus. Twój anioł stróż. Zgubił cię. Poznajcie się.
Cisza, celnie określana niezręczną, zawisła nad nimi, jak
Twarz Rufusa wyrażała bezbrzeżną skruchę. Nie odzywał się, jakby wiedział, że może to jedynie pogorszyć sprawę. Franek kolejny już dziś raz nie mógł nic powiedzieć. Nie tyle odebrało mu głos, ile nie bardzo potrafił znaleźć słowa. Ludzie sądzą, że znajdują się w trudnym położeniu, gdy zostają wyrzuceni z pracy, nie zdają matury, bądź też są dowiadują się, po kilkunastu latach małżeństwa, iż są zdradzani. Poniekąd mają rację. Jedno jest jednak pewne. Tacy ludzie nigdy nie stali twarzą w twarz z gościem, przez którego mają zdrowo przechlapane u samego Boga.
- Przepraszam...? – spróbował jednak anioł, drżącym i nienaturalnie wysokim tonem.
Franek zacisnął zęby i przymknął powieki. Pomasował palcami grzbiet nosa, starając się zebrać myśli.
- Wyjaśnijmy coś. – Nie otwierał oczu. – Jesteś... Byłeś moim aniołem stróżem i... Nie, nie, nie odpowiadaj. I mnie... zgubiłeś? – Spojrzał na Rufusa. – Zgubiłeś?!...
- To nie do końca tak... – odparł rudzielec płaczliwym tonem. – To nie tak... – Przygryzł wargę. – Był strasznie trudny dzień... Był, prawda? No był. – Błagalnym tonem zerknął na świętego Piotra, który przyglądał się wszystkiemu z rozgoryczeniem. – Trzeba było załatwić coś na górze i, no... Zapomniałem się, nie wróciłem na czas, nie mogłem cię znaleźć. No, a potem to już... Potem, no... Nie żyłeś.
Jego usta ułożyły się w grymas, który mógł być zarówno niepewnym, przepraszającym uśmiechem, jak i wyrazem rozpaczy. Był najprawdopodobniej czymś pomiędzy. Franek prawie poczuł litość w stosunku do tego biednego, zahukanego chłopaka. Jeśli całe niebo prezentuje się tak, jak święty Piotr, pomyślał, to ten młody nie ma łatwego życia. Nie ma sensu mu dokładać. Rufus wyglądał tak żałośnie i mizernie – teraz nawet skrzydła nie polepszały jego wizerunku – że Franek zapomniał nawet o swojej sytuacji. Nie na długo jednak.
- Super, tyle że ja, z całym szacunkiem, przez ciebie nie żyję. Tak? Rozumiesz? Jestem, cokolwiek by to nie znaczyło, nielegalnie martwy.
- Przepraszam. Naprawdę, naprawdę przepraszam... – powtórzył anioł z miną skazańca. Po czym schylił głowę i zanurzył palce w krótkiej rudej czuprynie. – Byłeś moim pierwszym... Pierwszym podopiecznym. Musiałem wszystko schrzanić... Teraz jestem już skończony, nikogo już nie dostanę. O ile w ogóle uda mi się z tego wywinąć. Boże... – jęknął.
- Na miłość boską, nie użalaj się nad sobą! – wtrącił nagle święty Piotr, kręcąc głową. – Przestań się, chłopcze mazać i weź się w garść. – Spojrzał na słońce, które wydawało się cały czas trzymać jednego miejsca na nieboskłonie. – No, chyba już czas. – Najwidoczniej udało mu się coś w nieruchomej tarczy dostrzec. – Idziemy, ruszać się. – Machnął na nich zwiniętym w rulon pismem i odwrócił się w stronę bramy.
- Dokąd? – rzucił Franek.
- Poprzeszkadzać Szefowi. Zaprosił nas do siebie. A raczej was.
Zawadzki rzucił Rufusowi zdziwione spojrzenie. Jednak ten wydawał się być podobnie zaskoczony.
- Myślałem, że jest zajęty – kontynuował Franek, dogoniwszy Piotra.
- Jest. Nawet nie chcesz wiedzieć, jak bardzo. Ale takich problemów, Boże zachowaj, często nie miewamy i staramy się je bez zbędnego gadania rozwiązywać. Dlatego najlepiej od razu złożyć wizytę Szefowi.
Anioł słyszalnie przełknął ślinę i ponownie wymienił spojrzenia z Zawadzkim. Trzęsły mu się dłonie. Widząc to, Franek poczuł, że mija mu złość.
- Jaki On jest? – spytał cicho, gdy Rufus się z nim zrównał. – Bóg.
- Niecierpliwy. – Anioł zerknął na Zawadzkiego przestraszonym wzrokiem. – Strasznie zabiegany, nigdy nie ma czasu. I nie jest zbyt miły. Szorstki, oschły i bezpośredni. – ściszył głos. – Nie lubię go...
- Nie lubisz? Boga? Matko, chyba nie macie tu przyjemnie, co? Nie lubi Boga... – Pokręcił głową.
- Bo ja wiem...? Do tej pory nie narzekałem. Normalnie nie ma się z nim kontaktu. Tylko apostołowie, ważniejsi święci i archaniołowie przyjmują polecenia bezpośrednio od niego. My nie. Chyba, że schrzanimy...
- Często się zdarza taka sytuacja? że jakiś anioł gubi podopiecznego?
- Boże, nie! Nie przypominam sobie, żeby coś takiego kiedykolwiek się zdarzyło. Tym gorzej dla mnie... – Jęknął cicho.
Przez pewien czas szli w milczeniu. Przekroczyli przez absurdalnie tkwiącą w środku niczego bramę, która powoli zaczynała rozmywać się w świetlistej mgle. Ciężko było powiedzieć, dokąd się kierowali, bowiem na horyzoncie nie widniał żaden punkt orientacyjny.
Franek wskazał podbródkiem maszerującego paręnaście kroków przed nimi Piotra.
- A dlaczego on taki markotny i chamski?
- Pewnie z tego samego powodu, co Szef. Taki nawał obowiązków, nieustanne problemy. Po dwóch tysiącach lat musi to na ciebie wpłynąć, jakkolwiek święty byś nie był...
- Zupełnie inaczej sobie to wszystko na ziemi wyobrażamy... Zupełnie inaczej... Jakie tu mogą być problemy? – Zawadzki okręcił się wokół własnej osi. – Przecież to jest niebo!
- Najbliższy przykład – nasza obecna sytuacja, żeby nie sięgać daleko. Poza tym kłopoty z rezydentami, którzy sami nie wiedzą, czego chcą. Wiesz, raj ma być radością, ale nie można im zabrać wolnej woli. Zanim się więc zdecydują, co ich raduje, można naprawdę zdrowo się zirytować. No i oczywiście konkurencja... Zarówno Szatan – pikuś, chociaż ostatnio rośnie nieco w siłę, jak i reszta. Głównie, nie ukrywajmy, Allah. Strasznie się panoszy. Zanim dostałem funkcję stróża robiłem długo w badaniach rynku, mam więc tam paru znajomych i raz na jakiś czas podrzucą mi niesfałszowane dane. Normalnie się ich nie upublicznia, żeby nie rozpuszczać paniki... To, co się teraz wyrabia... Mówię ci. Takiego spadku notowań nie przeżyliśmy od jakichś pięciu wieków. A jak się, tak właściwie... – Rufus spojrzał na idącego obok Franka i ku swemu zaskoczeniu ujrzał jedynie pustą aż po horyzont przestrzeń. Rzucił okiem przez ramię. – No co?
Stojący w pół kroku parę metrów za nim Zawadzki z wyrazem otępienia na twarzy miarowo klepał się otwartą dłonią po policzku. Skoro szczypanie nie pomaga, uznał jego zamroczony umysł, należy uciec się do bardziej bezpośrednich środków. W jego mózgu zachodziła skomplikowana reakcja, w której główne role grały zrozumienie i zaskoczenie wywracające do góry nogami wszystko na swojej drodze. Gdyby Franek nie skupiał się tak na biologii i przywiązywał nieco większą wagę do matematyki mógłby teraz z czystym sumieniem stwierdzić, że w dniu dzisiejszym moc niespodzianek, na które się natyka przyrasta wykładniczo.
- Konkurencja...! - zakrzyknął zduszonym głosem.
- Co się, na Miłosierdzie Pana Naszego, dzieje? – Rufus wyglądał na nieźle wystraszonego. – święty Piotrze! Z nim chyba nie najlepiej! – zawołał przez ramię, po czym rzuciwszy jeszcze raz okiem na Zawadzkiego, dodał: – Zbladł straszliwie!
- Co żeś mu powiedział?! – Apostoł wyrósł nagle tuż obok Rufusa. Całą swoją postacią przypominał bardziej idealne wyobrażenie wściekłego Zeusa, niż dobrotliwego papieża.
- Powiedział...? – zająknął się anioł. – Czemu ja? Przecież gadaliśmy jedynie, wymieniliśmy parę słów, on pytał o Szefa i czym się właściwie zajmujemy, a ja wspomniałem tylko o tym, że...
Rudzielec mówił coraz wolniej, pozostawiając coraz dłuższe przerwy między wyrazami, a na grzbiecie jego nosa, dokładnie pomiędzy brwiami rosła coraz wyrazistsza bruzda. Nagle zamilkł, wytrzeszczył błękitne oczy w wyrazie zrozumienie i z cichym plaśnięciem zatkał usta dłonią.
- Przepraszam... – wymamrotał przez zaciśnięte palce tonem tak płaczliwie wysokim, że ciężko było rozróżnić poszczególne dźwięki.
- Pacanie! – zagrzmiał Piotr, chwytając w garście pozostałe nad uszami srebrno-szare kępki włosów. – Pacanie! Na Rany Chrystusa, czyś ty, chłopcze, Kodeks w ogóle czytał?! – Nagłym ruchem schwycił anioła za szatę na chudej piersi. - O czym mu powiedziałeś, no?! O czym?! – Głuchy, bulgoczący warkot, jaki wydobywał się z ust starca przywodził na myśl kombinację oszalałego wilka i pirata. – Może o naszych agentach?! O tym, że cały czas tracimy poparcie?! O fabrykowaniu cudów, co?! Na jaki ciekawy pomysł wpadłeś tym razem, ofermo? Hę?!
Apostoł dygotał cały w niespotykanej furii. Dysząc ciężko przez zaciśnięte zęby, wpatrywał się z pasją w anioła.
Delikatnym, niezauważalnym niemal ruchem Rufus otarł malutkie kropelki piotrowej śliny osiadłe na twarzy. Wychylił się nieznacznie i drżącą ręką wskazał na Franka, którego bezwładny upadek amortyzowany był właśnie przez sprężystą warstwę puchu.
- Zemdlał.
---
Ciąg dalszy będzie.
