Roboczy tytuł: stancje [obyczaj]

1
Witam :) Zaczęłam pisać jakieś nowe dziwadło i nie wiem, czy jest sens się w to bawić. Proszę o brutalne opinie...







* * *



Prolog





żywot Dziecięcia i wpływy Rodzicielki na jego wychowanie i podejście do spraw lokalowych





żeby lepiej zrozumieć podejście niżej wymienionej (zapewne niejednokrotnie) pierwszej wariatki polskich uniwersytetów, zalecane jest przez opowiadacza tej historii nakreślić z grubsza jej żywot. Mocno z grubsza. Nie z grubsza zajęłoby przeciętnemu śmiertelnikowi co najmniej odnalezienie tego-tam utraconego czasu, a skończyłoby się czwartym stadium schizofrenii.

Jak miała się nazywać jako chłopiec, do dziś nie rozstrzygnięto. Rodzicielka tego stworzenia upiera się do dzisiaj, że nie przyjmowała do wiadomości ryzyka zrodzenia chłopca. Rodziciel stworzenia przez wiele lat opowiadał o Osjanie, któregoś dnia jednak przerzucił się na niedoszłego Osipa, ale że nikt nigdy nie traktował go poważnie, nie miał wiele do gadania. Tak czy siak prawie czterokilowego "wcześniaka" (urodził się bowiem w pół roku po ślubie wojskowego z licealistką...) nazwano - Blanka. Imię znaleziono w kalendarzu.

Dlaczego Blanka Blanką Pokręconą się stała, dywagowało wielu. Zrzucali to na młody wiek rodziców, na ich szybki rozwód, na Czarnobyl, na częste przeprowadzki, na jedynactwo, ale najczęściej - i ku temu wyjaśnieniu Blanidło było zawsze skłonne - na ciągłe uderzenia w głowę. łeb Andrzeja Kmicica, twardy i poobijany, był często posiniaczony i poorany bliznami. Kto próbował zliczyć upadki Blanki, natychmiast jej wszystkie dziwactwa na w/w upadki zrzucał.

Rodzice, przed szybkim rozwodem, zdążyli się prędko przeprowadzić do małej kawalerki. I potem znowu, do dwupokojowego mieszkanka. A potem dzieciątko odstawiło się dziadkom po kądzieli i rodzice w świat wyjechali.

Właściwie w świat wyjechała Rodzicielka. Od liczenia jej przeprowadzek można było dostać schizofrenii podobnie jak od rozlicznych prób zaprowadzenia porządku w upadkach Blanki, ona sama drapała się czasem po głowie i wzruszała ramionami zrezygnowana. Ostatnim ziemskim miejscem jej pobytu była mała wielkopolska wieś. Ziemskim, bowiem potem przeniosła się z przeprowadzek lądowych na przeprowadzki morskie, przyodziała kapelusz, krótkie spodenki, włożyła na szyję najnowszego Nikona i zaczęła wpisywać w rubryce "zawód wykonywany": "marynarz, fotograf".

I na tę wieś przeprowadziła się w końcu Blanka. Tam pomieszkiwała trzy lata, kursując pomiędzy Wielkopolską a Słupskiem, nie przejawiając specjalnych zadatków na wojażera takiego jak szanowna Rodzicielka.

(Mówimy: Rodzicielka, bowiem rodziciel wyjechał w świat również, ale za to tak skutecznie, że rzadko kiedy odzywał się na urodziny dziecięcia.)

Dziecię rosło, uderzało się w głowę i dziwaczało. Czas było pójść na studia.

I wówczas wyszły na jaw wszystkie skrywane do tej pory geny Rodzicielki: dziecię obrało sobie Uniwersytet Gdański. Ale nie zamierzało mieszkać w Gdańsku. Ani nigdzie w Trójmieście.

Dziecię zamieszkało ponownie w Słupsku i średnio sześć godzin dziennie spędzało w środkach lokomocji. Poznało Gdańsk, nauczyło się niemieckiego i znienawidziło niemiecki.

Któregoś dnia przed świętami Wielkanocnymi dziecię spakowało się i pojechało zwyczajnie na uczelnię. A z uczelni postanowiło jechać wprost do Wielkopolski - z małą przesiadką w Poznaniu.

I tutaj właśnie zaczyna się ta opowieść.



Rozdział pierwszy

Filologia klasyczna?

No to dziecię załadowało się do pociągu, wioząc dla Rodzicielki ostatni tom "Harry'ego Pottera" (bowiem nie chciało się Rodzicielce czytać po angielsku) i, ponieważ życzenie marynarza na lądzie staje się święte, pół zgrzewki żółtych cameli - których we wsi marynarza nie znali. Co z tego, że dziecię nie toleruje papierosów i często odsyła z kwitkiem absztyfikanta tylko dlatego, że przyłapie go z papierosem. Nie, nie. życzenie marynarza jest święte.

Dziecię jechało grzecznie pociągiem, próbując czytać jakąś z pozoru ambitną książkę. Pociąg podskakiwał, a dziecię pilnowało, by przypadkiem jaka walizka na dziecię nie spadła. Walizki lubiły na nie spadać. Walizki, ludzie, gałęzie drzew i stropy sufitów. Dziecię musiało się pilnować.

Z Gdańska do Opalenicy (skąd należało jeszcze dostać się na wieś) nie miało dziecię wielu połączeń. Znalazło pociąg do Wrocławia, z którego w tempie strusia pędziwiatra musiało się przesiadać na następny pociąg.

Trochę się denerwowało. Dziecię nie lubiło przesiadek, schody były śliskie i strome, ludzie pchali się we wszystkie strony i potrącali innych. Jakkolwiek by się dziecię nie starało, ktoś mógł je zawsze potrącić na schodach, a potem spadało, w dół, i przewracało ludzi jak kostki domina.

Kiedyś spadło w Wejherowie. Zjechało pięknie z piętnastu stopni, ale poza siniakami nic mu się nie stało. Bardziej nadwerężeni zostali inni podróżni, a także ich bagaże. Na szczęście dziecię nie wiozło ze sobą nic kruchego.

Podziękowało niebiosom również dnia następnego, gdy w autobusie gdańskim straciło równowagę na zakręcie, przefrunęło przez pół autobusu i uderzyło głową w kasownik. Kasownikowi nic poważniejszego się nie stało. Dziecię przez długi czas wyglądało jak ofiara przemocy domowej.

Do przesiadki w Poznaniu było jednak daleko, dziecię dopiero dojeżdżało do Gniezna.

Tutaj też zdarzało mu się weekendowo pomieszkiwać. Ot, tak, przyjeżdżali szkołą, chodzili na wykłady (po kiego grzyba, do dzisiaj się dziecię zastanawia, ale to imponująco brzmiało) - i sobie pomieszkiwali. Dziecię trochę znało Gniezno. Co więcej, dziecię miało tam jedną ze swoich Mart. Bo dziecię przyjaźniło się prawie wyłącznie z Martami.

Zadzwoniło dziecię do Marty Opalenickiej (dla odróżnienia od Marty Gdańskiej, które to najczęściej przewijały się w opowieściach). Poszczebiotało, pomachało przez okno w stronę akademików.

- No, ja będę w Opalenicy dopiero w środę, Blanko - jęknęła Marta Opalenicka. - Dlaczego nie powiedziałaś wcześniej, że jedziesz przez Gniezno?! Wyszłabym na stację do ciebie!

- Ej, no, stoimy dwie minuty... Co to da? Pozdrów Adę! Pa!

Dziecię się rozłączyło.

Ale te dwie minuty gnieźnieńskie trochę się przeciągały. Sensu po Martę dzwonić nie ma, co tam, dziecię przeżyje samo, tym bardziej, że obok jakiś student fotografii zaczyna wyjaśniać dziecięciu, co zmienia w zdjęciu czas naświetlania, a dziecię grzecznie udaje, że nie ma o tym pojęcia. Student również uspokaja dziecię, że zdąży ono bezsprzecznie na przesiadkę, co więcej, student pomoże w przesiadce, poniesie walizki, coby dziecię się nie przemęczało.

Dwie minuty gnieźnieńskie przeistoczyły się jednak w dziesięć minut. Dziecię zagryzło wargi. W Poznaniu miało osiem minut na przesiadkę. Trzeba uśmiechnąć się do jakiegoś konduktora, aby tamten pociąg zatrzymali. Inaczej nie może być.

Dziesięć minut przeciągało się jednak nieubłaganie, z sąsiednich przedziałów dochodziły jakieś krzyki. Dziecię zadzwoniło do Rodzicielki.

- Sprawdź, kiedy mam następny pociąg do Opalenicy. Jest jakieś opóźnienie...

I wówczas dziecię spostrzegło karetkę. I drugą karetkę. I radiowóz.

- Co do...

- Blanuś? Co się dzieje?

- Coś niedobrego.

Prędko "Blanuś" dowiedziała się, co zacz.

Dwa przedziały dalej pewien pan zdecydował, że jest szczęśliwy i zadowolony z życia, i nic mu więcej nie trzeba. I że przeniesie się na tamten świat w pociągu.

Jego sprawa. Serce stanęło, ludzie wrzasnęli piskliwie i zatrzymali pociąg. Pytanie dziecięcia było jedno: czy ta cała ekipa reanimacyjna musiała reanimować go w pociągu? Ach, nie, przepraszam.

- Chcą mu umożliwić kontynuowanie podróży do Wrocławia - wyjaśniła panu studentowi, przerywając mu bezlitośnie wykład o niuansach stosowania światła odbitego. Uświadomić go, że pół życia spędziła w ciemni fotograficznej?

Stało się jasne, że dziecię nie zdąży na przesiadkę do Poznania. Pytanie, czy w ogóle do Poznania dojedzie, czy nie będzie musiało znowu odezwać się do Marty Opalenickiej, a właściwie stanąć na progu pokoju jej i Ady i oznajmić, że ma zamiar u niej przenocować.

Na takich myślach minęła dziecięciu kolejna godzina.

Gdzieś tam w tle dziecię usłyszało monotonny głos:

- Pociąg osobowy z Gniezna do Poznania...

- To nie nasz - uspokoił wspaniałomyślnie student fotografii. - Nasz jest pośpieszny.

- Wiem - syknęło dziecię.



- ...odjedzie z toru...

Dziecię poderwało się z miejsca, uderzając głową w półkę na bagaże. Jak to zrobiło, nie zastanawiało się już.

Szybki rzut okiem w lustro, nieduże rozcięcie, zagoi się. Plecak na ramię.

- Miłego! - zakrzyknęło w pośpiechu do współpasażerów.

Przebijając się pomiędzy podróżnymi (zwykle na widok rozcięcia na czole rozstępowali się, dobrzy ludzie...), posłyszało gdzieś okrzyk "STAć, POLICJA!".

Dziecię spojrzało w tamtą stronę - ktoś uciekał z pociągu. ściślej: starsza para.

- MUSIMY WSZYSTKICH ZATRZYMAć DO WYJAśNIENIA! - zagrzmiał jakiś pan w niebieściutkim stroju.

- To jacyś z przedziału tego umarlaka - powiedział do swojego kolegi jakiś wojskowy nieopodal. - Kiedyś miałem to samo, tej. Wzięli wszystkich na komendę i trzymali do rana, ej.

Pojawił się przede mną obraz Marty Opalenickiej, wbiegającej na komendę z okrzykiem wściekłości na ustach. Dziwnym trafem ujrzałam Martę Opalenicką w najbardziej demonicznej odmianie, w czarnym stroju, z ćwiekami, swastykami, polakierowanymi na czarno paznokciami i dziwnym szarawym makijażu. Taką odmianę Marty widziałam tylko raz, ale obraz ten utkwiłby w pamięci każdemu.

Oj, biedni byliby ci komendanci. Nawet jeśli Marta Opalenicka by nie podołała, sto kilometrów stąd był na urlopie marynarz, który... no cóż, ileś lat moja Rodzicielka była fotoreporterem. To chyba mówi samo za siebie.

Dziecię zdążyło się już przyzwyczaić, że fotoreporterzy nie są normalnym gatunkiem człowieka. Biegali z aparatami większymi od siebie, zapominali o odjeżdżającym pociągu i robili zdjęcia pijanemu rowerzyście, który potrącił dziecko. Po co ratować dziecko? Trzeba zrobić zdjęcia.

Rodzicielka dziecięcia aż tak spaczoną nigdy nie była, aczkolwiek wiele potrafiła zrobić dla dobrego zdjęcia.

Kiedyś dziecię przeglądało jakąś starą gazetę, która trafiła do stosu na podpałkę. Połowa artykułów podpisana była znanymi jej skądinąd inicjałami PBM - reszta "Karolina Sawa". Kiedyś złożono reklamacje, że większość artykułów w jakiejś tam gazecie pisze PBM. Wtedy narodziła się Karolina Sawa.

Dziecię zakrztusiło się. Spojrzało na zdjęcie. Na tytuł. Ponownie na zdjęcie. I na podpis u dołu pięciostronicowego artykułu.

Kilka głębokich oddechów, kolejna kawa, tym razem mocniejsza - żeby się uspokoić. Dziecię jeszcze raz przeczytało tytuł artykułu.



PRAWO PIęśCI



Drobny druczek artykułu o mężu katującym żonę, dzieci, sąsiadów, psa, kota i garnki (no bo ta zupa za słona była!) okalał piękne zdjęcie dzieciątka, przytulającego swojego ulubionego białego misia. Dzieciątko miało zaklajstrowane prawe oko, na to nałożone okulary.

Zmarszczyłam brwi i przeanalizowałam układ blizn na czole (w okolicy oka lewego, na które dzieciątko ma wzrok minus osiem i przesuwaną ciągle, ale niewykreślaną z kalendarza operację) - wywnioskowałam: lat cztery.

Dopisek:

Dla dzieci z maltretowanych rodzin czasami tylko pluszowy niedźwiadek jest miły.



Innym razem znalazłam artykuł o złodziejach samochodów i zdjęcie znanego mi skądinąd blondyna przy srebrnym saxo Rodzicielki. Obejrzałam, przeanalizowałam. No dobrze. Niby miał na oczach czarny pasek.

Tak to oficjalnie zmieniła fach swojego n-tego męża, pana dziekana.



Jeszcze raz podziękowałam Opatrzności, że nie wsiadłam do jednego przedziału ze ś.p. współpasażerem, i nie grozi mi ani wizja Marty wbiegającej na komendę i wygłaszającej, co na ten temat myśli, ani też o wiele gorsza wizja mojej Rodzicielki.

Albo, o zgrozo, ich obydwu. Nie zdążyły się bowiem jeszcze poznać, ale ja już dobrze wiedziałam, jak to może się skończyć.

Wsiadłam do pociągu. Przysiadł się jakiś dziwny pan, który najpierw piętnaście minut przyglądał mi się uważnie (co mu się, u kuźwielca, nie podoba, że tak się dziwuje?! Kapelusz?! Jego problem!), a kiedy - najwidoczniej - moja poorana śladami po upadkach facjata zdała egzamin, postanowił pochwalić mi się zdobyciem biletów na jakiś tam mecz piłki nożnej.

- I właśnie po nie jadę, wie pani! No, odbieram je na dworcu. I miałem takie połączenie, że myk! i w dwadzieścia minut z powrotem do Inowrocławia...

Pociąg jechał w najlepsze. Było zimno, głośno, ktoś nieopodal palił papierosa. Dziecię siedziało w pierwszym wagonie (praktyka zdobyta w czasie dojazdów do Gdańska - pierwszy wagon trzęsie najmniej, poza tym zawsze jest dobrze ogrzewany, coby konduktorzy nie zmarzli).

Właśnie. Konduktorzy.

Pociąg osobowy ma to do siebie, że jest w nim zimno, brudno, telepie się jak głupi - ale przy tym wszystkim jeździ punktualnie - niemal jak niemieckie tramwaje. I jeździ punktualnie nawet, kiedy pobiją się konduktorzy w swojej budce.

O co się pobili, nie miało dziewczątko pojęcia, nie starało się nawet wnikać. ściskało ten "Cień wiatru", ignorowało dzwoniący jak oszalały telefon i pana naprzeciwko, który opowiadał, czym jest spalony.

- I'm singing in the rain! - meldował telefon bezlitośnie.

- Konduktorzy się biją. Chcą wzywać policję - wyszeptałam dramatycznym głosem do telefonu. Ręka mi się trzęsła.

- A o co?!

- Cholera ich wie! Biją się! Zbili szybę, jeden wyleciał do przedsionka!

Z drugiej strony fali elektromagnetycznej dało się słyszeć jakieś angielskie przekleństwo. Jak to dobrze, że dziecię nie rozumie angielskich przekleństw. A zresztą woli nasze, rodzime.

Konduktorzy, jak to przedstawiciele męskiego gatunku człowieka, pobili się - to zaraz się pogodzili. To jest wspaniałe. Pożrą się, dadzą sobie po mordzie i spokój. Wielka przyjaźń.

Dziewczątko skrzywiło się z niesmakiem. Właśnie pożarło się z koleżanką. Po tym, gdy usłyszało po raz setny: "Frau Maruszewska! Sagen Sie bitte Ihre Freundin, dass sie den Unterricht nachmachen soll!*" i przeistoczyło się we wzór taktu i kultury, zostało zbluzgane, wyzwane od chamów i kłamców. Wyłączyło telefon. Gdy włączyło rano, przywitało je równo siedemnaście SMS-ów z wyzwiskami. I tak przez tydzień.

Dziewczątko złożyło dłonie w podzięce Opatrzności (byle do Poznania! Rodzicielka już wyjechała odebrać swoje dziecię...) i już widzi oczami wyobraźni kominek, wino, wieczór książki i Michaela Buble w tle.

Ale nie dane było dziewczątku zbyt długo marzyć o błogim wylegiwaniu się na dwustuletniej kanapie (bowiem szanowny małżonek szanownej Rodzicielki historykiem sztuki się uczynił, a cały dom - muzeum rupieci).

Dziewczątko znowu poderwało się gwałtownie z miejsca i znowu, jakimś nadludzkim sposobem, uderzyło głową w półkę na bagaże. Gdzieś z tyłu znowu coś łupnęło. Popłynęła salwa przekleństw - tym razem jak najbardziej rodzimych - padło kilka moheropodobnych zarzutów i okrzyków, że trzeba podpisać Traktat Lizboński.

- To mafia! To żydy! Tusk to żydy! Mafia! - zakrzyknął ktoś z tyłu.

- Moher! Rede... Re... Reme...

Dziewczątko ostrożnie podkradło się na tył wagonu. Tym razem pobili się nie konduktorzy, ale wojskowi - PiS-owiec z PO-wcem, obydwaj mocno podchmieleni. Jadące z nimi przedstawicielki płci pięknej żywo im kibicowały.

Tak nagle, jak się zaczęło, wojskowi się uspokoili. Okazało się bowiem, że od lat kibicują tym samym klubom piłkarskim, Lechii czy Legii. Postanowili, że będą wychwalać jedno - a na drugie psioczyć.

Pociąg dojechał w końcu do Poznania, o dziwo, bez opóźnień. Myślałoby dziewczątko, że problemy na tym się skończą. Och, jak by było wspaniale.

Kibic z Inowrocławia postanowił umilić żywot Blanidłu na dłuższą metę. Dreptał za Blanidłem, które było:

a) złe

b) zmęczone

c) niewyspane (pobudka o piątej rano, żeby zdążyć do Gdańska na dziesiątą)

d) głodne

e) na głodzie kofeinowym

Bo trzeba szanownym Czytelnikom wiedzieć, że Blanacz może być zły, zmęczony, niewyspany, głodny - ale to się jeszcze przeżyje, bo dobre wychowanie wówczas czuwa nad Blanaczem. Gorzej, gdy Blanaczowi brakuje kofeiny. Nie trzeba długo go znać, by wiedzieć, że wtedy bez kija nie podchodź. A Blanacz ostatnią kawę wypił jakieś sześć godzin wcześniej, coca-cola skończyła się gdzieś w okolicy Laskowic Pomorskich, ponadto istniało ryzyko, że kolejna porcja kofeiny ukaże się na horyzoncie dopiero na wsi, dokąd jedzie się z dworca blisko półtorej godziny. Blanacz zagotował się w sobie. Zadzwoni do Rodzicielki, że idą na kawę. Bo inaczej nie da Rodzicielce cameli.

A ten amator piłki nożnej zawraca jeszcze głowę i inne części ciała! Zabić gościa i tyle. Może tak prawym sierpowym? Ale nie... weszli już na schody. Jeszcze rąbnie gościa, zachwieje się i co - znowu zleci na łeb? Nie, upadków i uderzeń w głowę należało się z całą uwagą wystrzegać.

Tak, to jest najpiękniejszy widok, jaki może ujrzeć wojażer na dworcu w Poznaniu. Futro z norek, ubłocone trampki, portki za dwieście euro (tak je nazywa szanowny ślubny szanownej Rodzicielki, od kiedy kupiła dżinsy na lotnisku - "to są te portki za dwieście euro"), wielkie okulary przeciwsłoneczne, wytarta czapka z napisem "Nikon". A w dłoni...

Nie, nie ma piękniejszego widoku.

- DAWAJ! - zakrzyknęło dziecię przez pół dworca. Kibic spojrzał na nie zaskoczony, ale dziecię czmychnęło w górę szybciej, niż zdążył się zorientować. I tyle było absztyfikanta.

Zgrzewka red bulli została opróżniona w ciągu godziny. Podobnie jak pierwsza paczka cameli.

Stara terenówka dojechała bezpiecznie na wieś. Dwa nałogowce kofeinowe, nie przejmując się zaleceniami lekarzy, opędzlowały dwie butelki wina przy kominku.

A kolejne puszki po red bullach lśniły samotnie, rzucone na tył samochodu.



Blanacz wstał wcześnie.

Dziwna sprawa. Zwykle może spać nawet do drugiej, potem tylko dzwoni szanowny ślubny etc. i tłumaczy cierpliwie, że słowo "wcześnie" w odniesieniu do godziny dziesiątej rano to gwałt na języku polskim.

Ale teraz Blanacz NAPRAWDę wstał wcześnie. Obudził się o ósmej i zasnąć nie mógł.

Za dużo red bulli, kuźwa - mruczy pod nosem, przewracając się na drugi bok. Blanacz spał z Rodzicielką. Zwykle po zawodach "która wypije więcej" (a trzeba wiedzieć, że marynarzowi nawet Blanacz, którego rodziciel jest Kaszubem, nie dorówna) nie miały siły ścielić dwóch łóżek i padały plackiem w sypialni.

Ale Blanacz zasnąć nie mógł. Poczytał trochę Pamuka. Nawet Pamuk go nie uśpił, a trzeba światu wiedzieć, że od wieków czyta "Nazywam się Czerwień", i rzeczona książka jest dla Blanacza najlepszym środkiem nasennym. Niestety, kończy się. Blanacz dobił do strony czterechsetnej.

Takoż Blanacz zwlókł się z łóżka i zszedł na dół. Pierwsze: kawa. Drugie: kawa. Trzecie: ciepło. Blanaczowi i jego Rodzicielce przestaje być zimno gdzieś koło temperatury powyżej 28°C.

Pijąc drugą kawę, nadrabiał zaległości w Internecie. Coś go naszło. Zaprosił na weekend koleżankę z pobliskiego miasteczka, nazywaną przez wszystkich Agiks.

Agiksa Blanacz poznał przez Internet. A właściwie: Agiks poznała Blanacza. Spotkały się raz w Poznaniu, potem utrzymywały regularny kontakt telefoniczny. Czas się spotkać - wielu okazji nie miały.

Budzenie Rodzicielki jest czynnością wielce skomplikowaną. Blanacz wie, że co by się nie działo, przed dziesiątą, no, najlepiej jedenastą - Rodzicielki budzić nie wolno. Budzić?

Istniał tylko jeden sposób, by wyrwać tę istotę z objęć Morfeusza.

Dwa kopce Kościuszki i jeszcze odrobina najmocniejszej kawy rozpuszczalnej, do tego dużo mleka, ani grama cukru. Najlepiej wstawić wodę na kolejną.

Pierwszą kawę Rodzicielka wypija przez sen. Na drugą otwiera dziób i zaczyna trafiać kofeiną tam, gdzie trzeba. Przy trzeciej usiądzie. Przy czwartej otworzy orzechowe oczęta. Po piątą zejdzie do kuchni.

- Aż tak nienawidzisz tych studiów? - zapytała Rodzicielka z głośnym ziewnięciem, popijając piątą kawę w kuchni.

- Brzydzę się nimi. Niemiecki jest nudny. To wszystko jest nudne, wkurzające, nie mogę na to patrzeć.

- Więc?

- Polonistyka?

Rodzicielka skrzywiła się.

- Ty wiesz, co ja bym chciała, żebyś studiowała. I gdzie.

- Wiem - uciął Blanacz, sięgając po kolejne jajko faszerowane. - Ale ja boję się greki. I nie lubię Homera. Usypia jeszcze lepiej niż Pamuk.

- Ale ty czujesz antyk! A ja ci mówię jako ekonomistka, teraz nikt nie chce na to iść, za jakiś czas...

- Tak, znam sprawę.

Jajka faszerowane Rodzicielki zawsze były tak samo znakomite. Warto było przejechać całą Polskę dla nich. Dla samych jajek spędziłabym noc w areszcie.

- Będziesz nauczycielką polskiego?

- Biedne dzieci.

Blanacz sięgnął po kolejne jajko faszerowane.

- Moja koleżanka Agiks przyjedzie w piątek.

- W Wielki Piątek?!

- Oni są ateistami. Im to tak samo wisi i powiewa jak nam.

Rodzicielka pokręciła głową z niesmakiem.

- Ja nadal nie wiem, kiedy wylatuję na kontrakt - przypomniała. - Ciągle mówią, że to nie jest emergency. Bo emergency to jest na dzisiaj. A to będzie jakoś niedługo.

Rozległ się przeraźliwy, zgrzytliwy dźwięk. Następnie posłyszałyśmy złowrogi okrzyk:

- Pick up the phone, my God...!

Rodzicielka sięgnęła po telefon.

Słodziutki głosik:

- Tak, misiu?



Agiks była słodkim stworzeniem. Chudziutka, wysokutka, ubrana w powyciągane swetry (jakieś to markowe coś), ściągała usta w ciup i mówiła aksamitnym głosikiem:

- Blanuuuuuś? - zaciągała po poznańsku.

Nie, nie po poznańsku. Agiks-ślązaczka nie zaciągała po poznańsku. Mieszkała w Wielkopolsce od siedmiu lat, ale nie zaciągała. Wręcz kpiła z nowych poznaniaków, którzy zawzięcie "tejowali".

- Blanuuuuuś? A macie może wodę mineralną... niegazowaną?

- Nie mamy - odpowiedziałam krótko, wrzucając jej plecak na tylne siedzenie samochodu. - Woda ze studni, gazowana i coca-cola. I mleko do kawy.

- Yhy... - mruknęła Agiks, wydymając usta w podkóweczkę. - A możemy podjechać do sklepu?

- Możemy? - zapytałam szanowną Rodzicielkę. Rodzicielka westchnęła demonstracyjnie i ruszyła.

Biało-czarna vitara zajechała pod sklep. Sklep, jak się okazało, chwilę wcześniej został zamknięty.

- Y... no, to trudno... - westchnęła Agiks.



Agiks spędziła w Rudnikach dni dwa, słownie: dwa. Wryła się wszystkim głęboko w pamięć. Do snu utulały nas odgłosy wytrząsania wody gazowanej w celu otrzymania wody niegazowej, witało nas pełne obrzydzenia spojrzenie za okno i pytanie:

- Y... czy na wsi zawsze jest tak brudno?

- Jest zima - przypomniałam skwapliwie.

- Y... - skonstatowała dziewczynka.

Agiks odkryła nasz salon (pełen starych rupieci), a właściwie jedyny Nie-Stary-Rupieć - fotel bujany.

- Nie bujaj się, Aguś - upomniałam cicho.

- Ja nie mam fotela bujanego w domu! - zawołała, huśtając się mocno.

- Możesz spaść...

- Nie, nie sądzę... - powiedziała po chwili namysłu. - Tutaj są zabezpieczenia.

Blanacz spoglądał tylko z bólem w sercu na świeżo wypastowaną podłogę, na której fotel bujany pozostawiał długie, jasne ślady.

Blanacz i jego Rodzicielka byli jaroszami, takoż i nie zwracali uwagi na niejaroszowość niektórych. Gdy jednak Agiks po raz kolejny westchnęła demonstracyjnie na widok zielonej papki na talerzu, Rodzicielka szanowna zrozumiała aluzję. Zatelefonowała zatem do znajomej i jeszcze tego samego dnia Agiks została poczęstowana bigosem.

Agiks przewróciła kawałek kiełbasy końcówką widelca i wydęła usteczka.

- Jak smakuje? - zapytała moja Rodzicielka nerwowo.

- Trochę niedogotowany... - stwierdziła Agiks.

Rodzicielka wyciągnęła ostatnią paczkę cameli i zapaliła. Agiks skrzywiła się.

- Mogłaby pani nie palić przy mnie? Ja bardzo nie lubię dymu.

Rodzicielka spojrzała na nią beznamiętnym wzrokiem, wstała i wyszła na taras.

- Y... ci palacze... - westchnęła Agiks. - Nie dają żyć ludziom.

Podłubała trochę w bigosie.

- Nie wiem, jak wy możecie to pić - powiedziała nieoczekiwanie, mierząc butelkę coca-coli pełnym pogardy spojrzeniem. - To sama chemia. Wiesz, że to odrdzewia?

- Dla kofeiny wypiję nawet kwas solny - powiedziałam, kończąc kubek kawy.

- Y... Jak ty możesz pić tę kawę? - usłyszałam chwilę później. - Po niej ja dostaję strasznych palpitacji serca... to nie to, co moja!

- Twoja to bezkofeinowa lura, Aguś.

Agiksowi było jednak mało.

- Y... wiesz... tak przez ciekawość... jak ty często myjesz te włosy? - zapytała mnie drugiego wieczora. - Nie zauważyłam jakoś, byś je tu myła...

Bo trzeba czytelnikom wiedzieć, że Blanacz włosy miał zawsze długie. Długie - w porywach do kolan. I gęste. I to jest jedyna rzecz w wyglądzie, z której Blanacz zawsze był dumny. No, poza nogami. Ale o nogach nie wypada wspominać, kiedy przy dużej wilgotności się kuleje, a włosy się przecież nie zmieniają.

- Nie odczuwam potrzeby mycia ich codziennie. Ani nawet co dwa dni. Pokaż mi lepiej zdjęcia swojego rodzeństwa! Twoja siostra jest aktorką?

Wieczorem Blanacz i Agiks rozmawiały na piętrze; niedaleko przemknęła postać Rodzicielki w negliżu, prześlizgującej się z łazienki do sypialni.

- Dobranoc! - zawołała pospiesznie i schowała się za drzwiami.

- Y... moja jedna współlokatorka też tak nie wstydziła się chodzić przy ludziach w stringach... - nadmieniła Agiks. - Ble...

- Daj spokój - rzucił Blanacz, dając Agiksowi buziaka. - Dobranoc!

Niedziela Wielkanocna rozpoczęła się dla nas wcześniej niż zwykle. Z pokoju na końcu korytarza dobiegało głośne, przeciągłe chrapanie.

- Prawie kolega Winny... - wymamrotała ziewając moja Rodzicielka. - Zrób kawę...

Kolega Winny był przyjacielem szanownej Rodzicielki. Zawsze przed jego przyjazdem na "Hacjendę" (jak nazywał ten uroczy domek na wsi, pełen much, myszy i jakichś bliżej niezidentyfikowanych szczypawek sfruwających z sufitów) stawałyśmy przed dylematem: gdzie położyć spać kolegę Winnego?

- Pokój z kranem? - sugerowałam najpierw. Pokój z kranem był pokojem gościnnym, byłą kuchnią, gdzie w prehistorii ze ściany wyrastał samotny, niedziałający kran. Kranu nie ma od lat - nazwa została.

Pokój z kranem leżał naprzeciwko sypialni, co gorsza - zamiast jednej ściany miał bar.

- Odpada - odrzekła prędko Rodzicielka.

- Gabinet?

Rodzicielka spoglądała na mnie tylko spode łba. Gabinet oddzielała od sypialni jedynie meblościanka.

- Twój pokój - sugerowała wówczas Rodzicielka.

- Drzwi harmonijkowe, będzie za głośno - upomniałam.

- Salon?

- Echo.

Namyślałyśmy się wówczas głęboko.

- Kotłownia?

- Tak, na podpałce i ze szczurami! - drwiłam zawsze.

Wówczas zapadała decyzja: kolega Winny spać będzie w budynku gospodarczym. Ze szczurami i bez ogrzewania.

Zwykle jednak wizyta kolegi Winnego kończyła się wtłoczeniem kolegi Winnego na pierwsze łóżko w domu (padało na pokój z kranem), a koleżanki Rodzicielki - na łóżko w sypialni. Wszyscy poza Blanaczem spali jak zabici. Jedynie rano należało zejść do salonu i podliczyć puste butelki po winie. I włączyć radio, coby zagłuszyć chrapanie dobiegające z pokoju na piętrze.

- Ona mi nawet nie powiedziała dzisiaj "dzień dobry" - powiedziała Rodzicielka, gdy Agiks brała kąpiel. Nie, nie kąpiel. Prysznic, bo kąpiel jest niehigieniczna, o czym nie omieszkała obecnych kilkakrotnie poinformować. - Mam nadzieję, że ona nie będzie nas za często odwiedzać...

Blanacz westchnął głęboko.

- Nie przyszło mi do głowy, że ona się tak zachowa.

Blanacz spojrzał w stronę schodów. Przeprowadzka i utrata kontaktu z przyjaciółmi z Opalenicy. Usłyszenie od ex przyjaciółki "jesteś nudna". Awantura o obecności na uczelni i siedemnaście SMS-ów z wyzwiskami kilka dni wcześniej. Przed pół roku kilka sporów i znowu o kilka osób mniej.

Nie, nie. Blanacz zagryzie zęby i zacznie od wychowywania siebie samego. I ćwiczenia cierpliwości, tak. Bo o mniejsze głupoty kłócił się z ludźmi.

- A tak w ogóle... to rzucam germanistykę, spróbuję na klasycznej. Zresztą nie mogę już patrzeć na niemiecki.

- A co ty zrobisz po klasycznej? - usłyszałam z korytarza słodziutki głosik Agiksa. Nota bene, pani magister psychologii, pracującą w firmie ojca na stanowisku "przynieś, podaj, pozamiataj".

Rozdział drugi

"Na nowennę"

Rodzicielka szanowna wróciła z kontaktu.

Był to wrzesień 2008 roku, roku pełnego - jak zawsze - ekscesów politycznych, roku odkrycia "Joźina z baźin", roku, w którym po serii nudnych i niegodnych zapamiętania filmów udających komedie wreszcie nakręcono "Mamma mia!".

Blanacz jednak przegapił większość z tego roku. "Mamma mia!" pokochał, "Joźina" pokochał, ale już politykę oglądał jednym okiem i - nie pokochał. Nie poszedł do filharmonii, gdy Tusk w najlepsze opowiadał słupszczanom o korzyściach elementów tarczy antyrakietowej w Redzikowie, nie emocjonował się również nowościami na rynku księgarskim.

Blanacz pisał.

Gdy Rodzicielka wróciła z kontraktu, Blanacz był tak zaaferowany pisaniem książki, że nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co dzieje się wokół. Rodzicielka i Szanowny Mąż Szanownej Rodzicielki musieli uciec się do szantażu, by wymóc na Blanaczu skupienie.

- Kawy nie dostaniesz! Mów, co z twoim mieszkaniem!

- A, nic nie znalazłam. Gdzie nie dzwonię, mówią, że zajęte. Trzeba kupić gazetę - odparł Blanacz beztrosko, pochylając się z powrotem nad komputerem i otwartym plikiem o romantycznej nazwie "Kuźwielec pokręcony!".

- Za tydzień zaczynasz studia - upomniał szanowny Małżonek, siląc się na spokój. Fajka w jego zębach zadrżała niebezpiecznie.

Rodziciele spojrzeli po sobie w milczeniu.



Rodzicielka w różowej wiatrówce, portkach za dwieście euro, czapce Nikona, wytartych trampkach i szaliku z jakiegoś zwierzaczka (jak na jarosza przystało) uśmiechała się słodko do pana w biurze kwater studenckich.

Drzwi zaskrzypiały nieprzyjemnie, do pomieszczenia weszły dwie starsze panie. Zmierzyły Rodzicielkę pogardliwym spojrzeniem, jeszcze bardziej pogardliwym spojrzeniem zmierzyły Blanacza.

- Dla niepalącej studentki... tak... - tłumaczyła cierpliwie Rodzicielka. - Gdzie ty masz tą uczelnię?

- Na Fredry - odpowiedział Blanacz cicho i dalej słuchał wywodów Rodzicielki. Jak rzadko kiedy zdecydowała się zrobić coś za Blanacza, takoż Blanacz bardzo chętnie z tego korzystał. Tym bardziej, że... Blanacz przełknął ślinę z trudem. Od przyszłego tygodnia będzie musiał gotować sam dla siebie. I prać. I sprzątać.

I...

Blanacz przełknął ślinę ponownie i wpatrzył się w swoje paznokcie.

- My mamy pokój! - zawołała jedna z nowo przybyłych; Rodzicielka odsunęła się szybko i zmierzyła nowo przybyłe morderczym spojrzeniem. - Trzysta pięćdziesiąt złotych. Na Osiedlu Lecha.

- A gdzie to u diabła jest?! - zawołała Rodzicielka, wydąwszy usta.

- Pani nie pali? - zwróciła się do mnie.

- Nie - odpowiedział Blanacz niepewnie. Blanaczowi ta pani się nie podobała. Przypominała świrniętą poetkę, którą Blanacz poznał w zeszłym roku, która ogłosiła całej blogowej społeczności, że Blanacza rodzicie porzucili, Blanacz jest w sekcie, a tak w ogóle, to ubiera się jak stara babcia i ma wyprany przez dziadków mózg - w wyniku czego Blanidło straciło kontakt ze wszystkimi blogowymi. Za wyjątkiem Agiksa.

- To dobrze! - uznała pani, uśmiechając się jak ropucha.

- Czy tam jest Internet...? - zapytała z wahaniem Rodzicielka.

- Nie ma - odpowiedziała Ropucha z uśmiechem. - Trzeba se laptopa kupić.

- Laptop już jest - syknęła Rodzicielka; jej oczy sypały iskry.

- Ale pani nie pali? - zapytała towarzyszka Ropuchy.

- Nie - powiedział Blanacz ponownie, zaciskając pięści.

Ropucha uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Zostawiła numer telefonu.

Również od pana w biurze Rodzicielka otrzymała listę numerów z adresami. Blanacz i Rodzicielka opuściły pospiesznie to miejsce.



Dom był pusty. Co więcej, u drzwi domu nie było dzwonka, a właściwie został wyrwany. Nieopodal stał inny samochód.

- Może to oni? - zasugerował Blanacz, przygryzając dolną wargę. - Minęła szósta. Miałyśmy tu być o szóstej.

Jak na zawołanie z sąsiedniego samochodu wyszedł Pryszcz.

Inaczej Blanacz nie mógłby go nazwać: to był Pryszcz. Młody chłopak z dziobami na twarzy, uśmiechający się jak głupi i idący w stronę vitary wolnym krokiem. Blanacz i Rodzicielka wyszły z samochodu.

- Hej! - zawołał Pryszcz. Rodzicielka spojrzała na Blanacza pełnym współczucia spojrzeniem. - Też się wprowadzasz? - zwrócił się Pryszcz do Blanacza.

- Na razie oglądam pokój - syknął Blanacz, mierząc go uważnie od stóp po sam czubek głowy.

- Bo ja się wprowadzam - powiedział, wypinając dumnie cherlawą pierś. Blanacz zrobił niewyraźną minę i pokiwał głową w milczeniu. - Spokojnie, nie denerwuj się! To nic strasznego, na pewno dostaniesz ten pokój. Ale nie wiedziałem, że będę miał współlokatorkę. To bardzo fajnie! Co studiujesz? Ja zaczynam anglistykę!

Rodzicielka otworzyła już usta, żeby rzucić wiązanką angielskich przekleństw (zawsze miała na to ochotę, gdy słyszała piękne słowo: "anglistyka"), ale na szczęście podjechał samochód właścicieli.

Wprowadzono wszystkich do domu.

Tak, bezsprzecznie Wokulski miał powody, by nie ożenić się z panią Stawską. Może nie był to zapach kalafiorów, ale zawsze. Coś jak stara, przekwaszona kapusta. Ciemno, duszno, śmierdząco. I chyba, ogólnie rzecz ujmując, brudno.

- To będzie raźniej! - perorował Pryszcz, podskakując z radości. - Będziemy sąsiadami! Co studiujesz? Na UAM? Czy na jakiejś prywatnej?

Rodzicielka wyglądała, jakby miała zaraz wybuchnąć śmiechem - Blanacz przełknął ślinę głośno. Ich oczom ukazał się dość duży pokój w stanie ewidentnego remontu.

- A ja będę mieszkał tutaj! - zawołał Pryszcz, wskazując sąsiedni pokój, duży i jasny. - Nie denerwujesz się już, prawda? Jak ci na imię?

- Od kiedy chce tu pani zamieszkać? - zwróciła się do mnie skwaszona właścicielka.

- W poniedziałek mam inaugurację - odpaliłam.

- A we wtorek ja z mężem wyjeżdżamy, więc nie może zostać u nas, pod Opalenicą - dodała Rodzicielka.

- Ale to niemożliwe! Ten pokój nie będzie gotowy do poniedziałku! - zawołała właścicielka, jakby cały świat się jej zawalił.

- W biurze kwater podano nam pani namiary - syknęła Rodzicielka. Jej oczka rzucały iskry, udzieliłam jej kuksańca. Brakuje tylko ataku szału pani redaktor.

- Dziękujemy bardzo, nie ma o czym mówić - rzuciłam szybko.

Gdy odjechałyśmy spod uroczego domku, Rodzicielka wykrzyczała wszystko, co myślała na ten temat - a co lepiej powinno zostać przemilczane.

- Ale przynajmniej uchroniłam cię przed nowym współlokatorem - powiedziała na koniec z wyraźnym westchnieniem ulgi w głosie. - Obiecaj mi tylko, że nie będziesz szukała mi zięcia na anglistyce.

Rodzicielka wykonała telefon do biura kwater i zapisała kilka tajnych informacji. Zadzwoniła pod kolejny numer; usłyszałam słabowity głos po drugiej stronie.

- Ale... ale ja nie mogę teraz z panią rozmawiać... ja... ja w ogóle nie mogę się z paniami spotkać...

Rodzicielka zaczerpnęła gwałtownie powietrza, aby się uspokoić.

- Bo ja jestem zaziębiona... i nie mogę teraz z panią rozmawiać, nie mogę teraz wynajmować pokoju... i w ogóle... ja jestem taaaaka zaziębiona!

Kichnęła do słuchawki.

Drugie podejście też się nie powiodło, studentki z mieszkania studenckiego na Wichrowym Wzgórzu nie odbierały telefonu.

Pod następnym numerem również odezwał się słabowity głosik.

- Ojej! A dlaczego dzwoni pani tak późno?! Ojej!

Spojrzałyśmy na zegarek; było w pół do siódmej.

- Ojej! A nie mogła pani wcześniej zadzwonić? Tak późno?

- Nie, proszę pani - odpaliła Rodzicielka moja jadowitym tonem. - Dostałam pani numer przed pięcioma minutami!

- Ojej... ale ja nie mogę teraz się z panią spotkać... bo ja idę na nowennę...

Trzask! Rodzicielka moja wpadła w szał. Zadzwoniła pod ostatni numer telefonu, na ulicę bodaj Gwiaździstą, gdzie umówiła się na następny dzień.

- Módl się, żeby się udało - syknęła. - A teraz jedziemy po kolegę Winnego.

- Przyjeżdża za dwie godziny, zaszyjmy się gdzieś - zasugerował Blanacz bojaźliwie. Gdy Rodzicielka jest zła, nie należy wychylać się za wysoko, bo można zostać skróconym o głowę.

Zajechałyśmy pod Dworzec Główny, na najdroższy parking w Poznaniu.

- Idź do budki i zapłać za dwie godziny - rzuciła Rodzicielka.

Takoż poszłam do budki, lecz na wpół głuchy pan w budce pieniędzy nie chciał.

- Jak będą panie wyjeżdżać! - zawołał. Wzruszyłam ramionami i wróciłam do vitary.

- Ma zagwozdkę - orzekła Rodzicielka pół godziny później, popalając papierosa. Pan z budki snuł się po parkingu i co jakiś czas stawał naprzeciwko vitary i przyglądał się nam podejrzliwie. - Sama pomyśl: siedzimy sobie bezstresowo na najdroższym parkingu w Poznaniu... nigdzie się nie spieszymy... Tylko ty co jakiś czas wychodzisz po red bulle.

- Nom - przyznałam, przeglądając nowy nabytek z księgarni na dworcu.

- Ja palę papierosa, ty czytasz...

- Nom - mruknęłam znad "Wirtualnego zauroczenia" Manuli Kalickiej.

- Co to w ogóle jest ta nowenna?

- Nie mam fiołkowego pojęcia.

- Mnie się z wiosną kojarzy - zasugerowała Rodzicielka. - To takie ładne słowo... Nowenna... Tak mógłby się nazywać kwiat.

- To chyba coś kościelnego - odparłam. - Trza Winnego spytać.

- Winny wie na ten temat dokładnie tyle co my.

Pan z budki podrapał się po łysinie; pokręcił głową zrezygnowany.

- Co to jest ta nowenna? - zaczęłam się zastanawiać.

- Nie wiem, skocz po dwa red bulle.

Otworzyłam drzwi vitary nieco gwałtowniej niż należy; pan z budki zawołał przestraszony:

- Ostrożnie! Bo się poobija!

Zadziwiająca konkluzja, wziąwszy pod uwagę, że vitara była poobijana z każdej możliwej strony. Jedną z ran zawdzięczała mnie, pozostałe - nikt się nie przyznawał. Ale że Rodzicielka była w morzu, nikt jej również nie podejrzewał.

- Jemu już nic nie zaszkodzi! - odparła moja Rodzicielka, uchylając drzwi ze swojej strony.

- A taki ładny, biały... jaki to samochód?

- Ten samochód nazywa się Nowenna! - zawołała szanowna Rodzicielka, przyprawiając pana z budki o stan przedzawałowy.

Dziesięć minut później wróciłam do Nowenny z dwiema puszkami red bulli.

- Nowenna to chyba jakaś msza wielkanocna! - zawołała Rodzicielka odkrywczo.

- Wielkanoc była pół roku temu - przypomniałam skwapliwie.

Otworzyłyśmy puszki wypełnione kofeiną z wyrazem uwielbienia na twarzach. Pan z budki podrapał się po głowie ponownie.

Kolega Winny nareszcie dojechał do stacji "Poznań Główny". Pan z budki wreszcie przyjął należność za prawie dwie godziny spędzone na parkingu. Podrapał się tylko po głowie i wzruszył ramionami.

- Co za ruch, fa...! - urwała w pół słowa Rodzicielka, rozglądając się wokół. - Nie da się wyjechać!

- Po co masz jechać do tyłu? - zapytał kolega Winny.

Zmarszczyłam brwi. Toż on nie widzi, że tylko tyłem da się wyjechać?

Pan z budki przyglądał nam się podejrzliwie.

- Do przodu!

Rodzicielka zmieniła bieg i ruszyła z werwą. Bezceremonialnie wjechała na krawężnik, przejechała przez chodnik i natychmiast znalazła się na sąsiednim miejscu parkingowym - zgrabnie omijając korek.

- Uroki posiadania terenówki - orzekli obydwoje, uśmiechając się złośliwie.

Jedynie pan z budki, daleko za nami, trzymał się kurczowo za serce, ciągle nie mogąc uwierzyć w to, co się stało.

- Co to jest nowenna, Pawełku? - zapytała szanowna Rodzicielka.

- A co ty mi takie pytania zadajesz?!? - oburzył się kolega Winny.



Ulica Gwiaździsta była ładna. W porównaniu z ulicą Kapuścianą, z głosem Nowenny, Zaziębionej i uroczym uśmiechem pani Ropuchy - był to ósmy cud świata. Mieszkanie znośne. Nawet te dwie, które pokój wynajmowały, nie były takie złe. Bardzo daleko od uczelni. Spory kawałek od tramwaju, i mało co tu jeździ. I raptem jeden supermarket z gatunku "dla ubogich", skąd przeciętny człowiek boi się zjeść cokolwiek. I zaśpiewały sobie ładną sumkę.

Ale co tam! Jest pokój, są cztery ściany i sufit, ba, nawet stół!

- Bierzemy - powiedziałam wówczas.

Tak oto na ulicy Gwiaździstej w mieście Poznań przybyła nowa lokatorka.

Rozdział trzeci

Ulica Gwiaździsta

Blanacz skulił się w kłębek pod przywiezioną z Rudnik kołdrą z wielbłądziej wełny. Zatrząsł się. Zasmarkał. Ponownie się zatrząsł.

Zaklął soczyście, siadając na łóżku. Pierwsza noc na Gwiaździstej nie wyglądała wcale różowo, z jakichś bliżej nieokreślonych przyczyn nie działało ogrzewanie. A trzeba czytelnikom wiedzieć, że Blanacz ma odporność bliską zeru. I nie lubi zimna. Bardzo nie lubi zimna.

Podłoga skrzypiała nieznośnie, wiatr zawodził w kominie (bowiem przy łóżku stał stary, kaflowy piec); w kuchni czuć było jakimś starym mięsiwem i stęchlizną. Blanacz pomacał rury odprowadzane z piecyka gazowego; były zimne.

- Scheisse - syknął Blanacz i napełnił kubek wodą przegotowaną. Z kubka uśmiechała się do niego królewna śnieżka ze swoim krasnoludkowym haremem. - Dobranoc, śnieżko.



Wyjątek z listu do starego znajomego:

Dziś minął właściwie pierwszy dzień konkretnych zajęć. Te konkretne zajęcia polegały na dowiedzeniu się, że pan profesor od historii jest w Rzymie, a na włoskim - zabawie w akcenty. Oto i moje konkretne zajęcia. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie wycudowała czegoś o d m i e n n e g o ...

Tak oto: na pierwszy rok chodzę tylko na zajęcia typu historia, wstęp do studiów i różne mądre i (chyba) nie bardzo potrzebne sprawy. łaciny uczę się z drugim rokiem i w pewnej części również z trzecim - zawędruję w środę na seminarium licencjackie... Przepisuję niektóre przedmioty z Gdańska, a żeby się nie nudzić, zapisałam się na dodatkową mitologię (na poczet drugiego roku) u pana Mateusza Stróżyńskiego, z którym miałam zajęcia przez trzy lata liceum, i do tego rozważam naukę sanskrytu.



Po zajęciach podreptałam na łacinę opisową na drugi rok. Nie rozpaczałam. Na drugim roku studiuje moja koleżanka z klasy Kasia, z którą co prawda średnio się lubiłyśmy, ale zawsze to jakaś przyjazna dusza z Opalenicy. Wzięła mnie pod swoje opiekuńcze skrzydełko skarbnika i przedstawiała wszystkim:

- Oto Blanka! My jesteśmy z jednej klasy w liceum, wiecie... tylko że ona jest inny człowiek. No, już w liceum tłumaczyła Cycerona, tej.

Na co jej towarzysze niedoli wybałuszali oczy i kłaniali się w pas przede mną.



Jestem pod ogromnym wrażeniem Collegium Maius. Byłam tam raz po maturze na krótko, pokierowana przez koleżankę pod same drzwi, a potem z dokumentami - pokierowana przez jakiegoś ziutka.

Teraz dorwałam takie małe, wyszczekane stworzonko z Gdańska imieniem Natalia i razem błądzimy po budynku. Budynku?! IFPiK zajmuje tylko trzecie piętro! Błądzimy, błądzimy i jeszcze raz błądzimy. Zadecydowałyśmy, że przy pierwszej okazji zdobędziemy plany architektoniczne, bo w życiu nigdzie nie trafimy na czas. Namierzyłam już ze cztery dziedzińce, ale równie dobrze może to być jeden z czterech różnych stron. Odkryłam ponadto schody na strych, niestety - wejście jest zatrzaskowe i nie mogłyśmy zwiedzić poddasza i wnętrza kopuły. A szkoda. Grunt, że gdy zgramoliłyśmy się z tych schodów, omal nie poskręcałyśmy sobie karków przez śliską podłogę.




Blanacz siedział w swoim pokoju, wpatrując się półprzytomnie w monitor, z którego uśmiechały się do niego dwa perskie koty i kundel rasy kundel. Zagryzł wargi. Kogo zna w Poznaniu?

Oj, zna, zna trochę ludzi. Połowa liceum Blanacza studiuje w Poznaniu. Ale do kogo Blanacz może polecieć z płaczem?

Zagryzł wargi mocniej, zaciskając palce na kubku z królewną śnieżką. Marta Opalenicka z Gniezna wyemigrowała do Niemiec. Magda S. wyemigrowała do Szwecji. Marysia studiuje dwa kierunki i nie ma czasu nawet dla siebie samej.

Kilka głębokich oddechów. Na liście kontaktów skype'a uśmiecha się słodko Agiks. Agiks, która dwa miesiące wcześniej przeprowadziła się do Poznania.

Tak. Trzeba zadzwonić.



Stancja? Zużywam za dużo wody, za dużo gazu, za dużo prądu, a tak w ogóle, to się bezwstydnie maluję, chodzę na balangi (bo niby dlaczego wracam do domu o 21?), źle się ubieram, a w mojej szafce w łazience 35-letnia pani właścicielka ujrzała "narzędzie szatana, zakazane niedawno przez księdza proboszcza" - mianowicie prozaiczne tampony, które są fe, be, nieprzyzwoite i nieczyste i niegodne cnotliwej panny. Nie powiedziałam jej na szczęście, co myślę o perspektywie siebie w roli cnotliwej panny. Na ścianach mojego pokoju wisi ogrom świętych obrazków. Jako że wracam późno w noc i siedzę wtedy głównie przed laptopem, nie zwracam na nie uwagi. Jedynie Agiks-ateistka, która zabalowała u mnie a ż do nieprzyzwoitej godziny 22, dostała palpitacji serca na widok szmirowatej Maryi z Dzieciątkiem.

Na domiar złego pierwszej nocy wymarzłam na kość. Budzę się rano, łzy płyną mi ciurkiem po twarzy. Dobrze, czas zwlec się z łóżka, zrobić jakieś śniadanie... Kanapki, herbata. I wtedy dopiero spojrzałam w lustro.

Na lewym oku wielki czop, który wyglądał jak zielona pinezka w postaci tęczówki, wbita w żółte, załzawione kurze jajo. Wszędzie ropa. Nieco mniejszy obrzęk miałam na oku prawym. Herbata i śniadanie momentalnie odeszły w zapomnienie, a ja pędem poleciałam do apteki, by dowiedzieć się, gdzie tu, kuźwielec, jest jakikolwiek lekarz - a że to nie alergia, bo co trzeba łykam, i że żadne świetliki mi na to nie pomogą, bo za dobrze znam się na ziołach, by tracić cenny czas - wiedziałam doskonale.

Z apteki w te pędy odesłano mnie do szpitala wojskowego. W szpitalu spojrzeli na mnie krótko i wskazali:

- Trzecie piętro.

No to drepcę grzecznie na to trzecie piętro. Na trzecim piętrze wiozą jakiego pana na tlenie z sali operacyjnej, a wokół niego trójka lekarzy. Usiadłam grzecznie za kolejką zaćm i kombatantów wojennych, którym szampon bądź mydło wpłynęło do oka, takoż lecą na ostry dyżur.

W końcu ktoś pojawił się w korytarzu. Przez fontannę łez i ropy dostrzegłam kobieca sylwetkę.

Kobieca sylwetka ominęła całą tę klientelę i powiedziała do mnie:

- Cała reszta czeka, pani na izbę!

No to zapłakana wampirzyca podreptała jakoś na izbę. Na izbie nie pytano jej o nic, tylko wkroplono coś tam i dopiero wtedy zaczęto dyskusję.

Co mi było - nie próbuję się nawet zastanawiać. Grunt, że po godzinie odróżniałam światło czerwone od zielonego, a w lustrze widziałam potwora, który ze mną nie miał nic wspólnego. Potwór ów poszedł na inaugurację.

Była to dla mnie okrutna lekcja pokory. Czerwone szramy przez pół policzków, łzy i ropa płynące ciurkiem po twarzy, wszystko różowe jak u najprzedniejszego knura. Przez cały, piękny dzień jedyny facet, jaki mnie zaczepił na ulicy, okazał się być świadkiem Jehowy. A potem - Monika. Moja urocza macocha.

Monika! Ostatnia osoba, jaką chciałabym zobaczyć gdziekolwiek, no, może poza jej konkubentem i swoim ex big love. Spędziłam dwa dni, kuźwielec, z Moniką i Lechem w Kacku, na złotym weselu dziadków po mieczu, gdzie Lechu zachowywał się po prostu skandalicznie (nie przywitał się, nie pożegnał, a w kościele poszedł z tą flamą na drugi koniec, zostawiwszy mnie samą - podobnie na przyjęciu).

I na świętym Marcinie, jednej z największych ulic miasta, gdy jak gdyby nigdy nic szłam do bankomatu - zawołała mnie MONIKA.

- A co, nie dasz mi buziaka? - spytała ze wstrętnym uśmieszkiem.

- Wybacz, Moniczko, zarażam - odpowiedziała wampirzyca z jeszcze wstrętniejszym uśmieszkiem.

Suche pytania o stancję, studia.

Kuźwielec!

Mieszka w Kaliszu, pracuje w całej Polsce! Pierwsza osoba, jaka spotkałam od przeprowadzki - pomijając Magdę Martyniuk, którą zauważyłam rano z tramwaju, a potem natychmiast zadzwoniłam do niej i zobligowałam do przynoszenia mi szczęścia!

Dzięki za takie szczęście...



Blanacz i Natalia czmychnęły czym prędzej w stronę ronda Kaponiera.

- A teraz zgadnij, kto to był! - zawołał przerażony Blanacz do poznanego dwie godziny wcześniej stworzonka. W momencie, gdy się poznały, rzuciły się sobie na szyję - to się nazywa miłość od pierwszego wejrzenia!

Naciolek zmarszczył brwi.

- Moja macocha. Nie ma to jak spotkanie z mamusią, prawda?

Naciolek otworzył usta ze zdumienia (co rzadko mu się zdarza, bowiem rzadko co Naciolka dziwi).

- Jak spotkanie z zupełnie obcą osobą - powiedział Naciolek. Albo jakoś podobnie, taki był w każdym razie sens. Jako że w dniu spotkania obydwie, i Blanacz, i Naciolek, wojowały z gorączką, nie ma pewności, że Blanacz dobrze słowa nowo poznanej gdańszczanki zapamiętał.



Kolejno - gotowanie.

Pierwszy głód to było dość bolesne doświadczenie. Nie miałam pojęcia, kiedy zgłodnieję, a gdy zgłodniałam w połowie załatwiania różnych spraw, byłam wściekła jak sto diabłów. Przeszłam wszystkie sklepy na starówce - aż znalazłam. Soczewica. Przy okazji soczewicy kupiłam pierogi z kapustą, a co.

Dojechałam do domu. Z woreczka soczewicy, który normalnie w Słupsku schodzi na jeden raz dla mnie i babci, miałam nie wiedzieć czemu, wielki gar c z e g o ś . Zjadłam to na obiad, ale na kolację nie miałam już ochoty. Wówczas okazało się, że na mojej stancji nie ma nie tylko pralki, ale i zamrażarki. Pierogi leżały samopas w lodówce.

Nazajutrz - zjadłyśmy dwie porcje soczewicy z Agiksem. I soczewica na śniadanie.

Uszczęśliwiona, że soczewicy nadszedł kres, wyciągnęłam ambitnie z lodówki woreczek pierogów - o godzinie 21, żeby sprawa była jasna, bo o jakiej to godzinie student wraca do domu? Ale pierogi się zaklajstrowały.

Nie wnikam, jakim cudem udało mi się to-to ugotować, w każdym razie była jedna wielka breja zakalca bez smaku. Mimo to, wygłodzona całym dniem, jadłam tę breję, aż mi się uszy trzęsły. Jutro na śniadanie - resztka chleba z resztką serka, o ile coś zostało. Pani właścicielka nie dość, że robi u mnie inspekcję porządkową, to jeszcze "częstuje się" moją strawą.



Bilans tygodnia - z pieniędzmi nie jest genialnie, ale mam co jeść i za co jeździć tramwajami.

Internet mam, po cholerę to nie wiem, bo dwa dni od podpisania umowy odkryłam, że w całym kampusie uczelnianym jest łącze radiowe.

Pierwszy głód zaspokojony w domu, a nie w pierwszej lepszej knajpie.

0,2 wiśniówki na pó

2
Pani kmiotek, wlepiam warna. Albo przeczytasz pani regulamin i umieścisz gatunek tekstu, albo zablokujemy/usuniemy temat z pani opowiadaniem...



Masz pani tydzień, zegarek już cyka...



Czy ta opinia jest wystarczająco brutalna?
(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

3
Upst, przepraszam... Jak edytować teksty? Nie mam takich uprawnień, kmiotek jestem :) To jakieś nibygawędy.



Gatunek tekstu podasz w następnym poście. O nibygawędach nie słyszałem, ale może podchodzi to pod obyczaj. Nie wiem, wymyśl coś <spogląda na zegarek> - Grey's abyssal intervention

5
a skończyłoby się czwartym stadium schizofrenii. (...)

Od liczenia jej przeprowadzek można było dostać schizofrenii
Nie chodzi o czyste powtórzenie, tylko żart, powtórzony dwa razy tego samego wieczoru - to o jeden raz za dużo.
porządku w upadkach Blanki, ona sama
Przykład zdania, gdzie zamiast przecinka kropka poprawiłaby (i tak dobrą) jakość: klarowność i dynamikę bez straty na logice i urodzie.
Rodzicielka, bowiem rodziciel
Stosunek emocjonalny widać, bo rodziciel jednak z małej. Nie błąd, ale wskazówka dla Czytelnika, co Autor ma na myśli :)
nauczyło się niemieckiego i znienawidziło niemiecki.
Fajne ale nieładne. Nie przez powtórzenia (które lubię, bo nadają rytm, są klamrą i akcentują to, co zaakcentowane być musi wedle Autora). Ale tu chyba coś z całym zdaniem trzeba by pokombinować, z powtórzeń nie rezygnując tylko zmieniając szyk. Chyba, żeby jednak nie bawić się w takie ozdobniki, gdy nie warta skórka za wyprawkę?

Prolog trochę przestylizowany, przedumany, żeby było śmiesznawo. Ponieważem plebs i zbyt dużo nie czytałam od razu mi przychodzi na myśl Chmielewska. A Chmielewska jest tylko jedna, co u niej jest zjadliwe u innych drażniące - ale - z literaturą jak z partiami politycznymi, podkradają sobie wyborców :)

Jednocześnie właściwie niewiele się z niego dowiadujemy. Niekorzystny jest stosunek liczby zdań do liczby informacji.
kwitkiem absztyfikanta tylko dlatego
Kocham archaizmy.
Dziecię jechało grzecznie pociągiem, próbując czytać jakąś z pozoru ambitną książkę. Pociąg podskakiwał, a dziecię pilnowało, by przypadkiem jaka walizka na dziecię nie spadła. Walizki lubiły na nie spadać. Walizki, ludzie, gałęzie drzew i stropy sufitów. Dziecię musiało się pilnować.

Z Gdańska do Opalenicy (skąd należało jeszcze dostać się na wieś) nie miało dziecię wielu połączeń. Znalazło pociąg do Wrocławia, z którego w tempie strusia pędziwiatra musiało się przesiadać na następny pociąg.

Trochę się denerwowało. Dziecię nie lubiło przesiadek, schody były śliskie i strome, ludzie pchali się we wszystkie strony i potrącali innych. Jakkolwiek by się dziecię nie starało, ktoś mógł je zawsze potrącić na schodach, a potem spadało, w dół, i przewracało ludzi jak kostki domina.

Kiedyś spadło w Wejherowie. Zjechało pięknie z piętnastu stopni, ale poza siniakami nic mu się nie stało. Bardziej nadwerężeni zostali inni podróżni, a także ich bagaże. Na szczęście dziecię nie wiozło ze sobą nic kruchego.
Ogólnie mi nie przeszkadza, czyta się całkiem gładko. Ale w dłuższym tekście nagromadzenie jednego słowa wywołuje drgania mózgu uniemożliwiające czytanie.

Dziecię, Rodzicielka - stylizacja zaczyna w większej masie być drażniąco manieryczna i infantylizująca. Poza tym, już nie takie kurna dziecię, dziewczę hoże poszło na UG, sto lat temu mogłaby być matką pięciorga dzieci! :)
- Blanuś? Co się dzieje?

- Coś niedobrego.

Prędko "Blanuś" dowiedziała się, co zacz.
Alleluja! W życiu się tak nie ucieszyłam, że Bohater ma imię.

- MUSIMY WSZYSTKICH ZATRZYMAć DO WYJAśNIENIA! - zagrzmiał jakiś pan w niebieściutkim stroju.

- To jacyś z przedziału tego umarlaka - powiedział do swojego kolegi jakiś wojskowy nieopodal.
Jakiś kulawy ten fragment...
Jeszcze raz podziękowałam Opatrzności, że nie wsiadłam do jednego przedziału ze ś.p. współpasażerem, i nie grozi mi ani wizja Marty wbiegającej na komendę i wygłaszającej, co na ten temat myśli, ani też o wiele gorsza wizja mojej Rodzicielki.

Albo, o zgrozo, ich obydwu. Nie zdążyły się bowiem jeszcze poznać, ale ja już dobrze wiedziałam, jak to może się skończyć.
O! Zmiana narracji. Już Autorka nie opowiada o jakimś nomen omen dziecięciu, tylko o sobie.
u kuźwielca
O. Mieści się w konwencji i stylistyce. Ale wolę staropolskie, krwiste i pełnoobraźliwe wulgaryzmy. Jeśli ktoś ma odwagę kląć, niech starczy odwagi do końca :) Ale tu pasuje. Dziecię po wielokrotnych urazach głowy użyje kuźwielca, nie kurwy czy poczciwej cholery, w ząbek jej mać czesanej.
O co się pobili, nie miało dziewczątko pojęcia, nie starało się nawet wnikać. ściskało ten "Cień wiatru", ignorowało dzwoniący jak oszalały telefon i pana naprzeciwko, który opowiadał, czym jest spalony.

- I'm singing in the rain! - meldował telefon bezlitośnie.

- Konduktorzy się biją. Chcą wzywać policję - wyszeptałam dramatycznym głosem do telefonu. Ręka mi się trzęsła.
Sens niby rozumiem, ale rozumem tego nie pojmuję, co się tu wydarzyło.
Z drugiej strony fali elektromagnetycznej
Przejrzałam Autorkę. Autorka chce mieć płacone od ilości znaków. Autorka na rekord idzie.
Jak to dobrze, że dziecię nie rozumie angielskich przekleństw. A zresztą woli nasze, rodzime.
Wiemy. Kuźwielec.
Konduktorzy, jak to przedstawiciele męskiego gatunku człowieka
Rekord, rekord... dopinguję Autorkę, choć meta jeszcze daleko!
i znowu, jakimś nadludzkim sposobem, uderzyło głową w półkę na bagaże
Hm...Dzieje się tu coś niepokojącego. Poinformowałaś Czytelnika, że bohaterka często doznaje urazów głowy. żeby to uwiarygodnić - pokazałaś kilkakrotnie, w następujących po sobie scenach, że tak jest istotnie. Ale zaczynasz przesadzać. To staje się karykaturalne i szkodzi Twojej bohaterce.
Jadące z nimi przedstawicielki płci pięknej żywo im kibicowały
Nie lubię takich zdań, niby kwieciste, okrągłe, mają być dowcipne a są banalne i wyświechtane do niemożliwości.

Autorko, może by to zdanie (jeśli się upierasz, że potrzebne) napisać inaczej, nie używając w ogóle użytych tu słów? Tak, dla ćwiczenia umysłu i warsztatu. Zwłaszcza, że dwa zdania potem znów używasz słowa kibicować.



Nie, tego dalej nie czytam. Historia jest przegadana. Jest całkiem spora grupa ludzi, jak przypuszczam, która lubi taki styl i chętnie to przeczyta, czego Ci życzę. Ale moim zdaniem tekst by zyskał, gdybyś skróciła go o 1/3.



A propos pociągu... czytałam tu na forum bardzo fajną, żywą, dowcipną i świetnie napisaną historię o podróży pociągiem.

Ponieważ jesteśmy tu, aby się wzajemnie od siebie uczyć - proszę niech czytelnicy sami porównają Twój pociąg i ten z opowiadania Peron 0 EarthIntruder (w zweryfikowanych). Historia jest inna, inny język, ale mi chodzi o coś innego - o umiejętność podejrzenia szczegółu, o doskonale, żywe postacie, o język. Ty patrzysz i nie widzisz, nadmiarem słów i utartymi zwrotami pokrywasz brak treści. Zagadujesz mnie jako Czytelnika na śmierć, usypiasz.



EarthIntruder zapadł mi w pamięć - choć czytałam to jakiś czas temu. To jest siła tekstu. Z twojego tekstu zostały mi tylko stukoczące echa słów: dziecię, dziecię, dziecię, uderzenie w głowę, dziecię, dziecię, dziecię...



Może ostra ta ocena. Dlaczego? Bo widzę, że chcesz, lubisz i możesz pisać. Nie głaskanie po główce Ci teraz potrzebne :)



Pozdrawiam
w podskokach poprzez las, do Babci spieszy Kapturek

uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek

Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat

6
Pisać umiesz, to widać. Jednak tekst mi się nie podobał i to bardzo. Nie byłem w stanie dobrnąć do końca. Zdania są zbyt wydumane i irytujące. Zbyt dużo przeskoków myślowych, zbyt dużych skrótów myślowych, co irytuje podwójnie. Może to się komuś podoba - nawet na pewno, bo w podobnym stylu pisane są niektóre polskie powieści - ale mnie to denerwuje. Może mój gust literacki jest prostacki, więc nie bierz tego do siebie :wink:



pozdrawiam
Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy (Cyceron)

7
Dziękuję za słowa krytyki. Jestem tutaj, bo w istocie mam dość głaskania po główce i owijania w bawełnę - trzeba czasem kubła zimnej wody :) żadne z Was nie doczytało do końca - to nie opowiada o pociągach, jedynie w pierwszym rozdziale opisuję pewną podróż - ale zamierzam tu znęcać się nad swoimi współlokatorami; właściwie piszę ten tekst nie po to, by ujrzał światło dzienne, ale by nie zwariować.

Jeszcze raz dziękuję :)

Bl.

8
Ja będę bardzo zwięzły w swoim komentarzu.

Nie czuję potrzeby na szersze rozwodzenie się.



W tekście najbardziej rzuciły mi się w oczy powtórzenia. To jest jedna z rzeczy, które najbardziej działają mi na nerwy w tekstach. Rozumiem niekiedy są zamierzone, ale czasem to nie wychodzi.

Sposób w jaki wszystko opisujesz jest senny, czasem wręcz nużący. Zazwyczaj się z tym spotykam w obyczajach, ale nie przepadam za tym.

Tekst jest długi i ciężko przez niego przebrnąć, bardzo ciężko. Może jak się lubi ten gatunek jest inaczej, nie wiem.

To, że nikt nie doczytał do końca coś znaczy. Wiele mówi.

To, że nie mam ochoty na szerszy komentarz też może coś mówić, ale to już inna sprawa.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron