Wiele lat temu, pewnej cichej sierpniowej nocy zmarł ojciec dziadka Leona. Trzy dni później dom w wiosce nad rzeką wypełnili goście. Mroczni i milczący, patrzyli spod sufitu, zupełnie, jakby zamiast nóg mieli szczudła. Piotrek i ja, dwójka krasnali wśród olbrzymów, nie lubiliśmy ich czarnych okryć, wyrazu zastygłych nad świecami twarzy i niepojętych łez. Umykaliśmy im z rąk, nie mogąc doczekać się chwili, w której wrócą, skąd przyszli.
Nie znaliśmy pradziadka. Zmarł w szpitalu, a przedtem żył za daleko, by nas obchodzić. Pamiętam dziki strach, który kazał mi zamknąć oczy, kiedy uniesiona przez ojca zachwiałam się nad krawędzią otwartej trumny. Piotrek nazwał mnie później tchórzliwcem i uraczył sprawozdaniem tak przesadzonym w barwach, że przez kilka kolejnych nocy budziłam się w pościeli mokrej od potu i łez. Tamtego lata często śniłam też o zaklęciarce, a w noc, gdy przeraźliwym krzykiem postawiłam na nogi cały dom, odnalazł mnie we śnie sam Bubug.
Piotrek nigdy nie zachowywał się jak przystało na starszego brata. Wakacje spędzane u dziadka Leona nazywał czasem wolności i nie miał zamiaru zmarnować choćby minuty. Dlatego zawsze brakowało mu chwili, by powiadomić mnie, dokąd się wybiera, podać rękę przy wspinaczce na drzewo, czy wytrzeć krew ze zdartego o korę łokcia. Posłuszny rodzicom, pozwalał mi za sobą łazić i mimo że nazywał mnie smarkulą, straszył, jedząc pająki i udając topielców, bez szemrania słuchałam go we wszystkim.
Kiedy zaklęciarka zjawiła się w naszym domu, siedziałam pod kuchennym stołem, wypełniając powierzoną mi przez Piotrka misję. Jak wielu rzeczy tamtego lata skąpiono nam też słodyczy, więc zdobycie ich wymagało przemyślanego planu. Piotrek nie przewidział jednak wszystkiego. Przykryta obrusem, z dłonią przesuwającą się w górę kredensowych drzwiczek usłyszałam dźwięk, który towarzyszy moim wspomnieniom do dziś. Nierówne, głuche skrzypienie przestraszyło mnie wtedy bardziej niż widok zbliżającej się pary butów. Ich noski marszczyły się jak psie pyszczki, a brązową rękę wsuwającą pod obrus talerz z ciastkami obserwowałam już zza najdalszej stołowej nogi. Zaraz potem w pokoju obok ustały pieśni. "Zawołajcie ojca", dobiegł mnie głos mamy i nagle taty: "Nie, nie trzeba, pozwólcie jej. Proszę się odsunąć".
Bezpieczna za drzwiami sąsiedniego pokoju, przez dziurkę od klucza obserwowałam, jak wychodzi. Mignęły mi okryte wełnianą chustą plecy i przewieszona przez ramię torba. Przy klamrze bujała się wiązka do białości wyschniętego wrzosu.
Bardzo chciałam zobaczyć ją drugi raz, a Piotrkowi, który wszystko przegapił, jeszcze bardziej zależało na pierwszym. Niechętni pytaniom rodzice zbywali nas byle wymówką. Pewnego nudnego popołudnia rzuciłam od niechcenia, że może powinniśmy poszukać w wiosce. W odpowiedzi otrzymałam pobłażliwe spojrzenie Piotrkowych oczu i krótkie: "Już się rozglądałem, nikt nic nie wie". Miał sprawdzonych informatorów i jeśli oni nie mogli nic powiedzieć na temat zaklęciarki, uznał, że musiała mi się przyśnić.
Z nieoczekiwaną pomocą przyszedł nam stary znajomy dziadka Leona, Losza. Dni spędzał wśród sieci i wędek nad rzeką, ale nie pamiętam, by kiedykolwiek coś złapał. Lubiliśmy go podchodzić, gdy z nasuniętym na oczy kapeluszem drzemał w cieniu lasu. Wyskakiwaliśmy z dzikim wrzaskiem z krzaków, płosząc wszystko, co żywe wokół, a mimo to nigdy nas nie uciszał i nie sztorcował. W dodatku dymem z tytoniu potrafił napisać moje imię.
- I jak? - pytał za każdym razem, wskazując coraz bardziej przezroczystą "Julkę". - Umiałabyś lepiej?
- Jasne! - Szczerzyłam zęby i wyciągałam ręce do fajki, marząc, że kiedyś ją dostanę.
Tamtego dnia ryby swoim zwyczajem kiwały Loszę, kradnąc z haczyka przynętę lub ignorując ją przez długie godziny. Piotrek położył się na drewnianym mostku, ja usiadłam obok. Spuściłam nogi, palcami stóp próbując dosięgnąć wody, wciąż jednak brakowało mi kilku centymetrów. Losza poprawił wędkę i zerknął na nas spod kapelusza.
- Podobno odwiedziła was zaklęciarka? - rzucił.
Spojrzeliśmy po sobie w zdumieniu. Mimo że słyszeliśmy to słowo po raz pierwszy, od razu wiedzieliśmy, o kim mowa.
- Zaklęciarka - powtórzyłam. - A dlaczego tak?
- Bo nią jest. - Wzruszył ramionami Losza. - Mieszka za rzeką, ale nie radzę się do niej wybierać.
- A kto chce się do niej wybierać? - trochę za szybko wyrwał się Piotrek.
- Nie wiem. W każdym razie, gdyby przypadkiem znalazł się taki śmiałek, należałoby go wcześniej ostrzec.
- Przed czym? - zapytaliśmy jednocześnie.
- Przed Bubugiem, smyki. Jak myślicie, dlaczego nikt nigdy nie pływa środkiem rzeki?
- Bo żołnierze nie pozwalają - pospieszyłam z wyjaśnieniem od zawsze słyszanym wśród mieszkańców wioski.
- Czają się po drugiej stronie w krzakach - podchwycił Piotrek. - Z karabinami.
- żołnierzy nie ma już od bardzo dawna, smyki, i czy pamiętacie, żeby kiedykolwiek ktoś strzelał? - Pokręciliśmy zgodnie głowami. - No właśnie. - Losza z satysfakcją zagryzł cybuch fajki. - Naszej rzeki pilnuje coś o wiele groźniejszego.
- Bubug... - szepnęłam.
- Dokładnie, Juleczko. A wiecie, dlaczego zaklęciarka pływa sobie po rzece, jakby to była jej własna wanna?
- Dlaczego?
- Hm… - Zmrużył oczy i już wiedzieliśmy, co usłyszymy. - Opowiem, jak trochę podrośniecie.
Od tamtej pory każde popołudnie spędzaliśmy nad rzeką, przepatrując szary nurt oraz zarośnięty wierzbami brzeg po drugiej stronie. Bolały mnie oczy od ciągłego powstrzymywania się od mrugnięć i wszystkie mięśnie, które tężały za każdym razem, gdy z wody wyskakiwała ryba. Piotrek krążył po skarpie, coraz bardziej niecierpliwy, aż wreszcie pewnego szczególnie gorącego dnia zrzucił buty i zeskoczył na plażę.
- Piotrek! - zawołałam przestraszona.
- Cicho bądź - burknął, już bez koszulki stojąc po pas w wodzie. - Milion razy tu pływałem i nic się nie stało. Ty też.
- Ale nie na drugi brzeg!
- A jak inaczej go zwabię? - Przewrócił oczami. - Zresztą, na pewno nic tam nie ma - dodał zaraz, widząc, że zaczyna mi drżeć broda. - Losza wyciął nam numer, a my trzęsiemy się na brzegu jak dwie kury. Idę!
Zanurkował, by wypłynąć na powierzchnię kilka metrów dalej. Nie odrywałam oczu o jego ciemnej czupryny i błyskających w słońcu łokci. Po chwili był już na środku, w miejscu, gdzie sina smuga określała granice niebezpiecznie zapadniętego dna. Odwrócił się do mnie, pomachał ręką i zniknął.
Otworzyłam usta, nabrałam powietrza, ale nim zdążyłam wrzasnąć, zobaczyłam go znowu, spokojnie płynącego do brzegu.
- Zabiję cię! - krzyknęłam z całych sił. - Bubug nie będzie musiał, słyszysz?!
Zerknął przez ramię i dałabym głowę uciąć, że się śmiał. Zbliżył się do zanurzonych w wodzie gałęzi wierzb; otoczyły go splątane trawy i brązowe od wilgoci liście. Wdrapał się na skarpę, by przepaść w gąszczu.
Czekałam, uparcie powstrzymując łzy, więc kiedy po godzinie zjawił się Losza, musiałam wyglądać jak półtora nieszczęścia. Przestraszył się wtedy.
- Co się stało, Juleczko? - Klęknął, rzucając wędki w trawę, i rozpłakaną na dobre, otoczył mnie ramionami i zapachem tytoniu. Długo trwało, nim zrozumiał, co mamroczę. - Wiercipięta. - westchnął.
- Już po nim, tak?
- Nie martw się. - Rozczochrał mi włosy. - Wydaje mi się, czy od wczoraj trochę urosłaś?
- Wydaje ci się - bąknęłam, wiedząc, że na pewno nie, bo sprawdzałam rano, jak zawsze.
- Chodź, usiądziemy pod tamtą wierzbą. Coś ci opowiem.
...
Zaklęciarka była kiedyś taką samą małą dziewczynką jak ty, Juleczko. Miała młodszego brata, podobno strasznego łobuziaka, takiego, co go wszędzie pełno i zawsze słychać.
Pewnego wieczora, gdy wybrali się nad rzekę zbierać małże, maluch przepadł bez śladu. Zaklęciarka szukała go godzinami, aż zrobiło się całkiem ciemno. Przetrząsnęła nadrzeczne wierzby, potem rosnące w pobliżu leszczyny, wreszcie wróciła na brzeg. Zza chmur wyjrzał księżyc i w jego blasku zobaczyła w rzece coś dziwnego - połyskliwy kształt, niewiele mniejszy od pasma plaży, na którym stała. Cofnęła się, przestraszona, w zarośla i wtedy usłyszała głos dziecka.
Malec stał na łasze piasku, otoczony tysiącem migotliwych iskier. świetliki były zresztą wszędzie - na drzewach, w trawie, niektóre odbijały się w wodzie, błyskając tuż nad jej powierzchnią. Chłopczyk zanosił się śmiechem i wyciągał do nich ręce. Siostra zawołała go po imieniu, ale nie zwrócił na nią uwagi. Zamiast tego pomknął w stronę spinającego brzegi mostu i dudniąc piętami, wbiegł na sam środek. świetliki obsiadły poręcze, wskazując mu drogę.
Zaklęciarka krzyczała z całych sił, ale nim dopadła nurtu, most rozpadł się w rój światełek. Zaczęła płynąć. Nagle pojawiły się silne fale, rzeka poszła gwałtownie w górę i spadła, wyrzucając dziewczynkę z powrotem na plażę. Kiedy mała, krztusząc się i parskając, podniosła głowę, zobaczyła coś, co bardzo ją przeraziło.
Tak, Juleczko, to właśnie był Bubug. Leżał do połowy zanurzony w wodzie, ogromny jak autobus. światło księżyca odbijało się w łuskach wielkości talerzy oraz w kulistych oczach bez powiek. Potężne skrzela pracowały, unosząc się i opadając, a wydmuchiwane powietrze rozwiewało mokre włosy zaklęciarki. Dziewczynka nie znalazła w sobie dość sił, by uciec, siedziała więc tylko na piasku, próbując utrzymać w piersi wyrywające się na zewnątrz serce.
- Strasznie swędzą mnie płetwy - zahuczał Bubug, machnąwszy dla przykładu lewą.
Zaklęciarka otworzyła w zdumieniu buzię.
- Zamiast się dziwić, podrapałabyś mnie. I jeszcze po grzbiecie. Przyczepiło mi się tam pełno szczeżuj.
Mała nie ruszała się z miejsca, ledwie zdolna oddychać.
- Masz wodę w uszach? - Bubug kłapnął paszczą.
- N-nie - wyrwało się wreszcie dziewczynce. - Muszę dostać się na drugi brzeg, tam jest mój brat...
- No to po nim.
- Zaczekaj! - Podniosła się szybko. - Uwolnię cię od małż, jeśli potem pozwolisz mi przejść obok.
Bubug zamyślił się, mrucząc w głąb siebie basowo.
- Dobrze - zgodził się wreszcie. - Puszczę cię, powinnaś jednak wiedzieć, że świetliki nie oddadzą ci brata, a najpewniej tobie też nie pozwolą wrócić.
Dziewczynka podeszła bliżej i pokonując lęk, wdrapała się na olbrzyma po jednym z jego długich wąsów. Czuła pod dłońmi zimne, ostre łuski, ale zacisnęła zęby i nie przerywała wspinaczki. Dopiero na szczycie grzbietu, oparta o płetwę wysoką jak ściana domu, pozwoliła sobie na chwilę odpoczynku.
- Są? - zagrzmiało wokół.
- Są! - odkrzyknęła, sięgając po najbliższą skorupę. Małża wysunęła się spod łuski, by z pluskiem przepaść w ciemnej toni.
- Mogłabyś trochę uważać - dobiegło z dołu. - Chlapnęłaś mi wodą prosto w oko.
- Przepraszam.
Kiedy uprzątnęła wszystko, co było do uprzątnięcia, Bubug wtoczył się do rzeki z głębokim westchnieniem ulgi.
- Dalej radzisz sobie sama - mruknął, zatrzymując się pośrodku. Cętki źrenic powędrowały w górę i dziewczynka zdziwiła się, widząc w nich niepokój.
- Ty boisz się świetlików - stwierdziła wreszcie z uśmiechem. - Boisz się tych maleństw, olbrzymie?
Bubug uciekł spojrzeniem, nadymając w oburzeniu skrzela.
- Nie mogę podpłynąć zbyt blisko brzegu, bo jest zarośnięty - tłumaczył nieporadnie. - Mógłbym się zaplątać w szuwary. Zresztą to twoja misja ratunkowa, ja się nie wtrącam.
Machnął ogonem, nurkując bez zapowiedzi. Mała w ostatniej chwili puściła płetwę i popchnięta wzburzoną falą, znalazła się tuż przy skarpie. Wdrapała się na nią, po czym obejrzała na rzekę, ale jej powierzchnię marszczył już tylko wiatr. Wyżęła przemoczoną sukienkę oraz włosy, zacisnęła piąstki, wreszcie ruszyła przed siebie.
Niewielu wie, co wydarzyło się w lesie. Mieszkańców wioski obudził niespodziewany hałas. Przestraszeni, wylegli z domów, a gdy dotarli na miejsce, zastali przedziwny widok. Mnóstwo starych, olbrzymich drzew na drugim brzegu leżało po koronę zanurzonych w wodzie. W mroku jaśniały ich potrzaskane pnie.
Na skarpie znaleziono trójkę dzieci. Braciszek zaklęciarki spał w najlepsze, wtulony w bok siostry, w pobliżu kulił się obcy chłopak. Mała przeżyła tamtą noc tylko dlatego, że natychmiast się nią zajęto. Krew płynąca z odjętej nad kolanem nogi wsiąkła w piach tak głęboko, że do dziś nic na nim nie rośnie.
...
2
Widziałam kilka kłopotliwych przecinków, ale tekst jest tak dobry, że właściwie nie chciało mi się ich wypunktowywać.
Chciałam doczytać do końca.
Końca widzę nie ma, bo to fragment, ale fragment całkiem smaczny.
Bardzo dobry początek, potem na rzecz akcji trochę mniej wycyzelowanych zdań takich jak to:
Podobało mi się, właściwie zostawiłabym (poza paroma przecinkami) bez żadnych zmian. Z zakończeniem - o ile by nie obniżyło gwałtownie lotów - nadawałoby się do druku i nie przyniosło wstydu w najlepszych na forum
Chciałam doczytać do końca.
Końca widzę nie ma, bo to fragment, ale fragment całkiem smaczny.
Bardzo dobry początek, potem na rzecz akcji trochę mniej wycyzelowanych zdań takich jak to:
widok zbliżającej się pary butów. Ich noski marszczyły się jak psie pyszczki
Podobało mi się, właściwie zostawiłabym (poza paroma przecinkami) bez żadnych zmian. Z zakończeniem - o ile by nie obniżyło gwałtownie lotów - nadawałoby się do druku i nie przyniosło wstydu w najlepszych na forum

w podskokach poprzez las, do Babci spieszy Kapturek
uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek
Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat
uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek
Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat
3
Naprawdę, bajeczna opowieść. To lubię - zaczytać się bez pamięci. Malownicze, ciepłe, magiczne... wszystkie znane mi komplementy pouciekały z głowy, więc zakończę krótko:
świetny kawałek, gratulacje!
świetny kawałek, gratulacje!

"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens
4
Okay, ale co dokładnie z tymi zdaniami jest nie tak?zuzanna pisze:potem na rzecz akcji trochę mniej wycyzelowanych zdań takich jak to:
widok zbliżającej się pary butów. Ich noski marszczyły się jak psie pyszczki
Bardzo mi miło, że się Wam Bubug spodobał, dziękuję za uwagi :)
p.s. rozumiem, że dalszego ciągu w tym temacie już wrzucić nie mogę?