"Trochę szacunku dla zmarłych"

1
Trochę szacunku dla zmarłych

***


- Trochę szacunku dla zmarłych! Mógłbyś chociaż udawać, że ci jej brakuje! - tak krzyczała moja matka w środę rano, kiedy z uśmiechem na ustach, w jaskrawej koszuli wkroczyłem do kuchni.

- Ależ brakuje - odpowiedziałem niewyraźnie, ponieważ akurat konsumowałem w pośpiechu śniadanie. - Tylko Zosia na pewno nie chciałaby, żebym chodził pogrążony w żałobie. To, że zrezygnuję z życia towarzyskiego i będę chodził smętnie ubrany nie przywróci jej do życia.

- Ale tak nie można - ton jej głosu był taki sam, jak kiedyś, kiedy tłumaczyła mi, że robię coś złego, czego nie powinienem robić.

- Kto tak stwierdził? - zapytałem coraz bardziej poirytowany.

- To powszechny sposób okazywania…

- To powszechny sposób obnoszenia się ze swoją tragedią - nie dałem jej dokończyć. - Zośka powiedziałaby ci to samo. Brakuje mi jej, owszem. Tęsknię za nią, a jakże. Ale żałoba na zewnątrz jest bezcelowa. Nie będę dopasowywał się do powszechnie przyjętych norm, których, powiedzmy szczerze, nie jestem w stanie zaakceptować. Do zobaczenia wieczorem. Nie wracam na obiad.

Machnęła tylko zrezygnowana ręką i zabrała się za zmywanie. Tak było każdego ranka, od kiedy moją siostrę potrącił pijany skurwysyn. Matka nie dawała mi spokoju tylko dlatego, że nie zmieniłem swojego trybu życia i sposobu ubierania się. Jakby miało to jakiś wpływ na los Zosi.

Podobne myśli towarzyszyły mi przez całą drogę do szkoły, czyli przez jakieś siedemnaście minut i czterdzieści sześć sekund szybkiego marszu. Wiem, bo kiedyś sprawdzałem ze stoperem w ręku, ile czasu zajmuje mi przejście tego odcinka. Kiedy przekroczyłem próg szkoły, kłótnie z matką odeszły w niepamięć. Zaczęła się walka z konformizmem i deindywidualizacją, poplecznikami których byli sami nauczyciele. Na ich czele zaś stał dyrektor w wyblakłym garniturze, z logo szkoły przypiętym w klapie marynarki zardzewiałą agrafką.

Kiedy dostrzegł mnie w końcu w szarej masie umundurowanych uczniów, niezwłocznie ruszył w moją stronę rozpychając przy tym uczniów z werwą nastolatka. Westchnąłem tak samo jak miałem to we zwyczaju od momentu, w którym po raz pierwszy odbyłem starcie z dyrektorem, to jest od pierwszego dnia w szkole i przywołałem na usta uprzejmy uśmiech. Znowu kolejna nić do przędzy pozorów, jaką się otaczamy, pomyślałem.

- Gdzie Twój mundurek chłopcze? - zapytał niski człowieczek, który w końcu dotarł do mnie z drugiego końca korytarza.

- Już tłumaczyłem panu dyrektorowi, co sądzę o mundurkach. Deindywidualizują - powiedziałem bez uczucia, jakbym mu opowiadał po raz setny ten sam, mało zabawny, dowcip. - W końcu wylecisz z tej szkoły - zagroził dyrektor, co zabrzmiało trochę groteskowo w jego ustach.

- Niestety myli się pan, mój ojciec praktycznie utrzymuje tę szkołę, więc nie sądzę, by odważyłby się pan chociaż na publiczne upomnienie, a co dopiero na wyrzucenie ze szkoły - powiedziałem chłodno mimo całej świadomości, iż mój rozmówca doskonale o tym wie.

Zapadła niezręczna cisza, podczas której obserwowałem, jak twarz mojego rozmówcy zmienia barwę kolejno na białą, zielonkawą

a w końcu na czerwoną. Dyrektor sprawiał wrażenie, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale tylko rozdziawił usta i oddalił się bez słowa w stronę swojego gabinetu, a ja ruszyłem do klasy.

W połowie korytarza zmieniłem zdanie. Nigdy nie przepadałem za geografią, a szczególnie za lekcjami, podczas których istniało duże prawdopodobieństwo, że zostanę zapytany. Zrobiwszy zgrabny piruet zmieniłem swój kierunek i podążyłem do stolika dyżurnego, przy którym siedziała znajoma dziewczyna. Z uśmiechem na ustach mijałem kolejnych uczniów, którzy na mój widok uśmiechali się pod nosem. Czerpałem z tego dziwną satysfakcję.

- Ludzie śmieją się z Ciebie ukradkiem - zauważyła Kaśka, kiedy usiadłem obok niej sięgając po dziennik wizyt.

- Takie było zamierzenie - wzruszyłem ramionami.

- Nie przeszkadza Ci to?

Znowu nielogiczne pytanie. Ludzie maja chyba skłonność do zadawania takich pytań. Zmusiłem się do uprzejmej odpowiedzi, w końcu miałem zamiar spędzić z nią całe czterdzieści pięć minut.

- Skoro takie było zamierzenie, to nie może mi to przeszkadzać.

- Fakt - zmieszała się, to dobrze o niej świadczy.

Cisza.

- Jak dyżur? - zadałem najbardziej banalne pytanie jakie przyszło mi do głowy, w celu nawiązania jakiejkolwiek konwersacji.

- Nudy. Nikogo ciekawego do naszej szkoły jeszcze nie przywiało - przyjrzała mi się uważniej. - Zazwyczaj ze mną nie rozmawiasz.

- Nie chcę się narzucać. Ale uznałem, że teraz, kiedy siedzisz sama, umilę Ci trochę ból egzystencji przy stoliku dyżurnego.

- Doceniam, ale nawet nie wiem jak masz na imię.

- Anzelm – Anzelm. Starzy nazwali mnie Anzelm. Co oni sobie do cholery myśleli?

- Ładnie - uśmiechnęła się, chyba nieszczerze, ale pod maską pozorów ciężko było mi odgadnąć.

- Czy ja wiem? - wzruszyłem ramionami.- Moje imię kojarzy mi się z ukrzyżowanym bobrem.

- Z czym? - w jej oczach widziałem niedowierzanie i chyba niepokój.

- Nie przesłyszałaś się. Dla większości osób jest to niezrozumiałe, właściwie dla mnie też. Sądzę, że to skojarzenie wynika z mojej nieświadomości.

Najwidoczniej nie wiedziała, co odpowiedzieć, bo tylko mruknęła coś pod nosem i wróciła do przepisywania zeszytu, które to zajęcie przerwałem jej swoim przybyciem. Po chwili, podczas której zdążyłem pięć razy przeczytać wiszące na ścianie ogłoszenie odezwała się:

- Zaproponuj jakiś temat do rozmowy.

- Może kamień nazębny australijskiej populacji bobrów? - powiedziałem całkiem poważnie.

- Znowu bobry.

- Tak wiem.

- Jesteś rozczochrany - powiedziała patrząc na moją głowę, na której rzeczywiście panował chaos. Długie na około osiem centymetrów włosy sterczały pod różnymi kątami.

- Tak, wiem, że jestem rozczochrany. Znowu stwierdzasz coś oczywistego. To trochę denerwujące. Uważaj z tym, bo skończysz na starość jak moja ciocia. Przyjeżdża i wyrywa mnie z zajęć, żeby mi pokazać, że trawa jest zielona. Powaga.

- Nie sądzę żebym doszła do takiego stanu, zazwyczaj robię to z premedytacją, sprawdzając ile osób wyłamie się ze schematu. Na razie dwie, reszta odpowiada "wiem, że...." Są przy tym zdenerwowani, chyba dlatego, że odnoszą wrażenie, iż ich wiedza jest kwestionowana.

- Taki upierdliwy ekscentryzm, właściwie.

- Jakoś nie pasuje mi to określenie.

- Jeśli robisz to z premedytacja, to znaczy, że czynisz to elementem swojej codziennej maski. Dodatkowa dziwność tego punktu czyni go zauważalnym.

- Owszem, ale czy mamy do czynienia z ekscentryzmem? Ja się nie sprzeciwiam powszechnie przyjętym zasadom, tylko czasem od nich odbiegam z ciekawości.

- Poszukiwaczka.

- Lepiej, ale gorzej brzmi. To jest zwykły eksperyment, poza tym ekscentryzm nie jest zjawiskiem negatywnym, chociaż to zależy od tego, czego dotyczy.

- Morrison nazwałby to sprawdzaniem granic rzeczywistości, ale jesteś za mało prowokacyjna. Do tego określenia trzeba drzeć się na ludzi, upijać do trupa, mieć zadarcia z policją i machać fiutkiem dookoła, na wszystko, co się rusza. Niestety, nie masz fiutka.

- We wszystko wpleciesz coś, co ma skłonić do uśmiechu i wywołać efekt komiczny.

- Element mojej maski.

- Czyli ten mały brak w anatomii mnie wyklucza po prostu jak widać, poza tym zaspokojenie ciekawości nie jest warte wymienionych przez Ciebie rzeczy, chyba, że są one naturalne dla danej osoby.

- Czuje się zagrożony. Kontynuujesz element, który był tylko prostackim elementem komicznym. Będę musiał uważać z tobą na słowa- uśmiechnąłem się z sympatią. Pożałowałem, że nigdy nie rozmawiałem z tą dziewczyną dłużej. Może też myśli lateralnie, a to już umożliwiłoby nam w jakiś sposób kontakt. Jednak zanim zdążyłem się nad tym dłużej zastanowić zadzwonił dzwonek, co zmusiło mnie do opuszczenia przytulnego krzesła obok dyżurnej.

- Spadam na biologię moją ukochaną. Do pogadania.

- Pa - Kaśka wyglądała na trochę zawiedzioną, aż mi się cieplej na sercu zrobiło.

Dzięki rutynie towarzyszącej mi przez większość pobytu w szkole mogłem ze spokojem oddać się własnym myślom i robieniu z siebie idioty. Część osób patrzyła na mnie z niesmakiem mając w pamięci niedawną śmierć Zosi, inni śmiali się, jeszcze inni omijali mnie poirytowani szerokim łukiem, a może tylko seledynowa koszula ich odpychała. Postanowiłem przemyśleć to na polskim, który trwał już od kilku dobrych minut, niestety bez mojego udziału. Przyśpieszyłem więc, nie chcąc dłużej katować profesorki swoją nieobecnością, chociaż dla niej byłaby ona pewnie błogosławieństwem.


***
Próba. Kiedy gram, szybuję ponad rzeczywistością. Wyższy poziom wtajemniczenia. Tylko ja i gitara. Ekstaza. A potem ból powrotu na ziemię.


***


Śnieg skrzypiał mi pod butami. Wpatrując się w roziskrzony w świetle księżyca biały puch, zestawiałem jego piękno z odpychającym odgłosem, jaki wydawał, kiedy stawiałem na nim swoje glany. W głowie tworzył mi się zarodek nowej, surrealistycznej piosenki. Skupiony na jego rozwoju odciąłem się od otoczenia. Rozproszył mnie dobiegający z boku odgłos rzygania. Spojrzałem zdenerwowany w stronę, z której dobiegał. Na pokrytej lodem ławce siedział menel, z głową miedzy kolanami. W ręku, jak najcenniejszy skarb, trzymał butelkę taniego wina. Jego siła napędowa. Lekarstwo na nieudane życie. Rozgrzewające minimum. Minąłem go zły, że zwrócił moje myśli na swoje przyziemne ścierwo pozbawiając w ten sposób weny.

Znowu dom. Matka nie miała racji mówiąc, że traktuję go jak hotel. Dom był moją twierdzą. W szczególności pokój, za którym zawsze tęskniłem. Otworzyłem lodówkę z nadzieja znalezienia czegoś apetycznego do jedzenia, jednak jak zwykle musiałem zadowolić się resztkami niezbyt zachęcająco wyglądających artykułów spożywczych. Zrobiwszy sobie kanapkę, którą większość ludzi uznałaby za niezjadliwą poszedłem na górę. Po niezbyt długiej chwili, mając w pamięci antyczne brednie o świecie wspólnym dla czuwających, a własnym dla śpiących, zasnąłem.

Ranek. Jak co dzień. Nic nowego. Już od rana ten dzień zalatywał rutyną, podobnie jak każdy kolejny. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że moje odczucia są błędne.

Poranna, standardowa kłótnia z matką, ech życie, życie. Wyfrunąłem z domu zrywając kajdany złożone z narzekań rodzicielki i pobiegłem w stronę przystanku autobusowego, bo na marsz jakoś za zimno było.


***


- Słyszy mnie pan? Halo, mówię do pana.

Jakiś biały stwór z mieczem świetlnym w dłoni zadawał ból moim oczom. A nie, pomyliłem się. To tylko lekarz z małą latareczką świecił mi po oczach. I tutaj przyszła chwila zastanowienia. Lekarz, białe światło, pozycja leżąca, ból. Nasuwało się tylko jedno logiczne wytłumaczenie- jestem w szpitalu. Gdy tylko o tym pomyślałem jakiś człowiek uznał, ze trzeba mnie w tym przekonaniu utwierdzić.

- Jest pan w szpitalu. Pana matka już tu jedzie - próbowałem uśmiechnąć się do osoby, która mi to powiedziała, a której płci nie byłem w stanie rozróżnić z powodu mgły przysłaniającej mi oczy. Wszystko dlatego, że straciłem okulary. Bądź, co bądź, uśmiech chyba mi nie wyszedł, bo pielęgniarka, poznałem po głosie, zaproponowała mi coś przeciwbólowego. Zdziwiłem się, że do tej pory nic takiego nie otrzymałem. Zanim jednak kobieta zdecydowała się naszpikować mnie morfiną czy czymś o podobnym działaniu, doszła do wniosku, że i tak zaraz mam operację, więc nie warto.

Kiedy wieziono mnie na salę operacyjną słyszałem, jak jeden lekarz mówił do drugiego, że tylko idiota wybiega na ulice prosto pod pędzące auto. Tak, byłem idiotą.


***


Ciemność. Światło. Ból. Sen. Ot i cztery etapy mojego pobytu w szpitalu. Potem odzyskałem świadomość. Matki przy łóżku nie zastałem już trzeciego dnia. Chyba nie była w stanie znieść mojego widoku. Sam ledwie byłem w stanie spojrzeć w lusterko. Z niegdyś przystojnej twarzy zostały mi tylko oczy, a właściwie jedno, bo drugiego nie było widać pod opuchlizną. Duże, niebieskie oczy. Topiłem w nich każdego, kogo zaszczyciłem dłuższym spojrzeniem.

Najpierw starałem się zorientować w swojej lokalizacji. Okazało się, że niezbyt przytulną salkę dzielę z ofiarą ekstremalnych sportów, a konkretnie wspinaczki wysokopiętrowej, po schodach dla zaawansowanych. Jak wytłumaczyła mi jedna z pielęgniarek, człowiek ten poturbował się, kiedy zawaliły się pod nim schody w rozsypującej się kamienicy, w której mieszkał. Cóż, wypadki chodzą po ludziach. Po mnie też jak widać przeszły i żyję. Chociaż z tym życiem nie jestem do końca pewny. Lekarze wyraźnie coś ukrywają przede mną, pielęgniarki obnoszą przy mnie te swoje sztuczne uśmiechy i myślą, że tego nie dostrzegam. Coraz ktoś wysnuwa propozycję kolejnej operacji, na którą i tak się pewnie nie doczekam.

Po tygodniu poczułem, że jestem w stanie podjąć wysiłek związany z sondą na temat swojego stanu. Po wciśnięciu lekarzom kitu typu: „mam prawo wiedzieć”, „nie ukrywajcie przede mną niczego”, „najgorsza prawda jest lepsza od kłamstwa” zostałem zasypany potokiem fachowych bzdur, z których zrozumiałem tylko tyle, że w przeciągu kilku dni wykituję. Oczywiście istniała nadzieja związana z jakąś tam operacją, ale było to tylko złudne widmo. Bardziej od krojenia na stole potrzebowałem cudu, ale ze swoim nastawieniem do Boga, a raczej jego przedstawicieli na ziemi, chyba nie mogłem na niego liczyć.

Matka odwiedzała mnie rzadko, od czasu do czasu zapewniając, że wszystko będzie dobrze. Na pytanie, dlaczego się oszukuje, rozpłakała się. Wyzwała mnie od idiotów i imbecylów i powiedziała, że więcej do mnie nie przyjdzie, jeśli nie umiem tego docenić. Dziwna reakcja, ale uznałem, że to nawet lepiej. Zaoszczędzi sobie bólu. Straciła córkę, straci syna. Zostanie jej mąż, który jest pracocholikiem i nie ma czasu nawet odwiedzić umierającego syna.

Dni spędzałem na rozmowach z współlokatorem. Szczególnie jedna zapadła mi w pamięć.

- Witaj Marcinie, mój ulubiony połamańcu - przywitałem go któregoś ohydnego poranka, kiedy już otworzył oczy.

- Kim ty, do cholery, jesteś?

- Anzelm, ten upierdliwy z ohydnym krawatem. Trzeba jakoś elegancko wkroczyć w pośmiertne życie.

- Kojarzę. Zapomniałeś dodać, że rozczochrany.

- I tak ciągle mi na łeb patrzysz. Muszę dodawać?

- Bo ciągle intryguje mnie twoja fryzura. To dlatego, że za każdym razem poziom nieładu mnie zaskakuje.

- Moja głowa żyje własnym życiem. Sinusoida entropii.

- Że co? Jesteś irytujący. Ty i te twoje teksty- Marcin rzeczywiście wyglądał na zirytowanego. Ludzie zazwyczaj stają się oschli i wrogo nastawieni, kiedy odkrywają, że rozmawiają z kimś, kto z łatwością może zrobić z nich idiotów.

-Zażądaj, żeby Cię przenieśli do innej sali- miałem już gotową odpowiedź. Spodziewałem się takiej reakcji.

- Przynajmniej nie nudzisz, a to już coś.

- Auuu…czyżbym usłyszał cos na kształt komplementu?

- Tylko nie wbijaj się w pychę. I tak już jesteś zarozumiały.

- Wychodzę z założenia, że jeśli robisz z siebie idiotę, bądź w tym pewny siebie.

- Inaczej byłbyś żałosny. A dlaczego robisz z siebie idiotę, że tak zapytam z ciekawości?

- Bo wszyscy wokół mnie są szarzy i głupi z natury, nie z udawania. To znaczy większość.

- To tylko ludzie.

- Ja uważam, że to niska poprzeczka, jak na zwierzęta stojące obecnie na szczycie drabiny pokarmowej.

- Sądzisz, że jeśli wszyscy robiliby z siebie idiotów, to ta poprzeczka byłaby wyższa? Ale zrobić z siebie prawdziwego idiotę to też sztuka.

- Widzisz? Jestem artystą więc.

- Hiperbola. Niepospolicie zdolny człowiek w aspekcie idiotyzmu najwyżej.

- Tak serio, to chodzi o to, że robienie z siebie idioty wymaga kawałka odwagi. A jej jest akurat mało teraz.

Marcin pokiwał głową ze zrozumieniem, ale wątpię, czy zrozumiał. Moje myślenie zbyt zboczyły ze schematycznych torów, aby mógł je pojąć zwyczajny człowiek. Nie miałem jednak ochoty rozważać wpływu motywów społecznych na ontogenezę człowieka, ani też toku myślenia przeciętnego osobnika. Byłem zmęczony i obolały. Ale moje zmęczenie nie brało się tylko ze stanu fizycznego. Byłem zmęczony mentalnie i psychicznie, choć miałem dopiero dziewiętnaście lat. Poszedłem spać. To najlepsze lekarstwo na wszystko zaraz po muzyce i whisky. Niestety nie miałem ani tego, ani tego.

Wieczorem czułem się jeszcze gorzej. Środki przeciwbólowe działały nie tak jak powinny, a może to tylko ja tak to odbierałem. Matka przyprowadziła mi księdza. Sama nie chciała ze mną rozmawiać. Sądzę, że nie miała dość siły. Myślę też, że potem będzie tego żałować.

Nie kryłem swojej niechęci do księży. W Boga wierzyłem, ale system ziemski mi się nie podobał. Co ja mogę poradzić? Sami sobie księża winni, że zniechęcili mnie do siebie. Gdyby nie robili dzieci na prawo i lewo, nie upijali się winem mszalnym ani nie defraudowali pieniędzy parafian, a do tego gadali z sensem, to może byłoby inaczej. Ale ten ksiądz był inny. A może taki sam, tylko pozory stwarzał. Maska na twarzy każdego człowieka, którą tworzymy przez selekcję myśli, na takie, które można wyrazić i te, które trzeba zachować dla siebie oraz poprzez tworzenie znośnego dla innych wizerunku naszej osobowości, uniemożliwiała mi określenie tego. W każdym razie nie zaczął mi nawijać o pokucie, żalu za grzechy, itd. Zadał mi pytanie, na które powinienem sobie odpowiedzieć przed śmiercią.

- Czym dla ciebie było życie i czym jest śmierć synu? - głos duchownego był ciepły ale brzmiała w nim jakaś stanowczość zmuszająca do udzielenia odpowiedzi.

Nie odpowiedziałem od razu. Ani nawet po chwili. Zastanawiałem się długo, a on czekał z cierpliwością, z jaką mrówka buduje mrowisko.

- Pytając o życie ma na myśli ksiądz zapewne życie ziemskie. Lecz dla mnie życie ma szersze znaczenie. Nazywam nim całą swoją egzystencję, która najprawdopodobniej będzie trwać wieki, niezależnie, w jakiej postaci. Natomiast pobyt na ziemi jest dla mnie jedynie pewnym etapem, lub, ujmę to konkretnie, egzaminem. Egzaminem indywidualnym bez możliwości poprawy. Egzaminem z dużą ilością ściąg, z których jednak trzeba umieć umiejętnie korzystać. Egzaminem bardzo ważnym, od którego zależy nasza przyszłość. Śmierć natomiast? Śmierć to dzwonek na przerwę. Znak, że czas upłynął i trzeba poddać się rozliczeniu. Gdzieś tam na górze czeka egzaminator z czerwonym długopisem, gotowy do sprawdzania i podjęcia decyzji o naszym dalszym losie.

Ksiądz długo milczał. Nie wiem, czy znalazł w mojej interpretacji sprzeczności z poglądami kościoła. W każdym razie nie negował tego, co powiedziałem. Wyspowiadał, namaścił, dał odpowiednią duchową odprawę na tamten świat. Wtedy poszedłem w stronę światła, jak to mówią.


***


- Jak tam opis osobowości z punktu widzenia ziemskiego? Gotowy?

- Tak sądzę Święty Piotrze - odpowiedziałem do brodatego mężczyzny promieniującego blaskiem niebios oddając mu swoje wypociny.

Przeczytał kilka pierwszych zdań i zrobił zrezygnowaną minę.

- Jaki na ziemi, taki i w niebie. Większość ludzi ogranicza się do zwykłej charakterystyki, wymienienia cech, a ty nam tutaj opowiadanko serwujesz.

- Taka natura. Jaką Bóg obdarzył, takiej teraz plony zbiera.

- Ech, nie filozofuj mi tutaj, bo ci przyślę jakiegoś prawdziwego filozofa i ci się odechce - uśmiechnął się święty grożąc mi palcem, podobnie jak mój były dyrektor w liceum.- Przynajmniej przyjemna lektura dla Szefa będzie, chociaż On to i tak wszystko wie. No ale tak już się przyjęło, że ludzie piszą. Taki eksperyment chyba. Jakby On i tak nie wiedział, co napiszą- mrugnął do mnie i wyszedł przez białe drzwi. Ja natomiast zająłem się obserwowaniem matki, która właśnie kładła kwiaty na moim grobie. Była ubrana w fioletową spódnicę i szary płaszcz.

- Trochę szacunku dla zmarłego - usłyszałem jej słowa, wypowiadane tym razem z uśmiechem.

Matka zrobiła z siebie idiotkę na mój sposób, na moją ukochaną modłę. Zakładając fioletową spódnicę, założyła moją maskę. [quote][/quote][/b]

3
Podobało mi się. Bohater niepokorny, kilka całkiem dobrych zdań.

Do poprawki parę rzeczy (druga korekta na spokojnie załatwi sprawę).

Niezła puenta.

Zastanawiam, się, czy nie można tego jeszcze skrócić, ściaśnić :) chyba by wyszlo na dobre formie.

Zuz
w podskokach poprzez las, do Babci spieszy Kapturek

uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek

Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat

4
Trochę to takie "nie poskładane". Dialogi zaczynają się w tych samych linijkach i takie tam bzdurki. Dialogi - jak dla mnie - sztywne, ale uzasadnione, i tym się bronią. Tok myślenia bohatera, no cóż, daleki od mojego, ale opowiadanie spięłaś jedną klamrą, która sprawiła, że po dobrnięciu do kropki uśmiechnąłem się. A co do warsztatu - druga część (od wydarzeń w szpitalu) zdecydowanie lepsza: bardziej płynna, składna i ciekawsza.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

5
Przeczytałem opowiadanie i widzę że styl jest Twoją mocna stroną, melodyjny, gładko się czyta. Ale dialogi. Kto rozmawia w taki sposób? Może rozmowy EMO w głębokiej depresji, zawierają 90% tematów filozoficzno-egzystencjalnych. Twoi bohaterowie porozumiewając się, wplatają w swój bełkot bardzo mądre słowa. Przykład: "Jeśli robisz to z premedytacja, to znaczy, że czynisz to elementem swojej codziennej maski. Dodatkowa dziwność tego punktu czyni go zauważalnym." Efekt jest taki, że pięć minut trzeba myśleć o jakim punkcie mowa, a i tak nie ma gwarancji że się coś wymyśli.

"Coraz ktoś wysnuwa propozycję..." albo "jeśli robisz z siebie idiotę, bądź w tym pewny siebie" - baaardzoooo ciężko czyta się coś takiego.

"- Hiperbola. Niepospolicie zdolny człowiek w aspekcie idiotyzmu najwyżej." - mówi niezbyt rozgarnięty pacjent.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron