
"Papierowa dusza"
Każdy krok, każdy kolejny centymetr bliżej drzwi sprawiał, że odczuwało się większe podekscytowanie. Krótka droga po betonowych schodach, kroki o dwóch odgłosach. Jeden lekki - delikatne stąpanie dziecka, drugi mocny, stanowczy, nieco tępy, należący do wysokiego mężczyzny, trzymającego swoją córkę za rękę. Jeszcze trochę, chwila, ułamek sekundy i… można nacisnąć klamkę, otworzyć drzwi. Cudowne skrzypienie starych zawiasów. Puszcza się wtedy rękę rodzica i nie zwracając już na niego uwagi, wchodzi się do klasy pełnej rówieśników. Odgłosy zegara. Cichy szelest tykających wskazówek staje się nagle dudniącym waleniem . Każda sekunda dłuży się niemiłosiernie. Jeszcze kilka minut... kilka minut i wybije upragniona oktawa. Trzeba tylko chwileczkę poczekać, już blisko, jeszcze trochę. Tik-tak. Jest! Ósma! Starsza kobieta w okularach tylko wskazuje smukłymi dłońmi dużą półkę i już cisza panująca w niewielkiej sali wypełnionej dziećmi w granatowych mundurkach, zamienia się nagle w głośne brzmienie, niczym mieszanina instrumentów stopiona w jedną melodię. Wszystkie istotki wstają, podchodzą szybkim krokiem do półki, w trakcie szturchając się i pchając. Jest. Idealna książka. Treść jej jest nieistotna. Nieważne co jest w środku, jakie cierpienie układało litery, jakie historie w nich żyją, ważne, pomiędzy którymi kartkami leży zakładka. Wszyscy otwierają swoje książki. Siadają na drewnianych krzesłach, przy niskich ławkach. Gdyby przyjrzeć się dokładniej można by zauważyć coś co zapewne zdziwiłoby niejednego obserwatora. Wszystkie książki są identyczne. Jedne starsze, drugie nowsze, jedne w stanie idealnym, jeszcze inne wytarte, z pozaginanymi rogami, jednak wszystkie takie same, z brązowymi okładkami i dużym obrazkiem przedstawiającym jakiegoś chłopca. Każdy ma identyczną drogę do przebycia, jak maratończyk, tyle samo metrów… tyle samo stron. Zakładki zostają wyjęte i wszyscy zaczynają zjadać literki widniejące na papierze. Nie czytają, połykają je bez żadnej namiętności, bezceremonialnie, na sucho, co jakiś czas doprawiając szelestem kartek. Starsza kobieta poprawia okulary i co jakiś czas zerka obojętnym wzrokiem na książki i ich właścicieli. Już widzi zwycięzcę. Zawsze miała dobre oko do mistrzów i zawsze też twierdziła, że powinna zajmować się szukaniem młodych talentów, a nie marnować się w szkole. „Tak” – pomyślała – „ona zdecydowanie wygra”…
Kolejny maraton do przebycia, jeszcze trochę, chwila i będzie po wszystkim, podium już czeka, w świetle reflektorów.
Na mecie nie wolno się poddać…
Spojrzała kolejny raz na drobną dziewczynkę wbijającą swe stalowe spojrzenie w kartki książki. Patrzyła jak tamta zaciska w ręce brązową okładkę, połyka kolejne litery. Ma wypieki na twarzy. Jest już tak blisko zwycięstwa. Treść jest nieważna, w tym momencie już nawet nie wie co znaczą słowa pozlepiane w sensowne zdania, liczą się kartki, liczby, liczby, kartki i ten pędzący za nimi wzrok… Widok ten o dziwo nie wzrusza, nie powoduje przypływu pozytywnych emocji. Mrozi krew w żyłach, kłuje. Ten niewinny obrazek powoduje, że coś przestaje działać w idealny, niezmieniony wcześniej sposób, tak jakby z histerią, na siłę układać puzzle, mimo pogubienia kilku z nich.
Mimo najszczerszych chęci zapobiegnięcia temu, coś zaczyna kiełkować w sercu, które podpowiada, że widok ten nie przedstawia bezbronnych istotek z kartkami w rękach, a młodych zabójców wartości, kierujący się żądzą zwycięstwa. Pozbawionych chęci poznania uczuć, prosto z organizacji Hitlerjugend, wyszkolonych w idealnym patrzeniu na litery, prześwietlaniu kartek, przewracaniu ich i na końcu – wkładaniu zakładki pomiędzy kawałki papieru o jak najwyższych numerach…
Meta! Cichy odgłos zamykanej książki ogłosił zwycięzcę. Euforia. Wygrała. Na twarzy wymalował się uśmiech szczęścia i pogardy dla innych jednocześnie. Jest najlepsza, jest zwycięzcą.
Inni pobledli, oczy zrobiły się szklane, pozamykali swoje książki. Nadzieja umarła. Nie zdążyli być pierwszymi. Przegrali.
Znów cisza zamieniła się się w jedną symfonię, splecioną z melodii kilku instrumentów. Wszyscy rzucają się do półki odkładać identyczne książki. Patrzą na nie z niechęcią, nienawiścią, jakby parzyły ich w ręce. Teraz gdy już ktoś zdążył przeczytać ten plik kartek jako pierwszy można było odłożyć go na miejsce i nigdy już do niego nie wracać. Maraton przegrany. Jeszcze tylko ostatni ruch, szelest papieru, żeby włożyć zakładkę, pomiędzy kartki o jak najwyższych numerach. Tak dla bezpieczeństwa. Może jednak uda się stanąć na podium, chociaż na drugim lub trzecim miejscu. Nawet jeśli blask zwyciężczyni miałby przysłonić resztę. Wygrała. Nie czując żadnego słowa, które przeczytała, nie widząc ani jednej kropli łzy, z której zrodziła się książka. Wygrała prześwietlając kawałki papieru zadrukowanego czarnym tuszem, lecz nie posiadła papierowej duszy…
Zastrzegam sobie prawa do powyższego tekstu.