Psia warta
Wyjazd
Norbert niecierpliwił się. Sterczał jak kołek otoczony przez morze kołków. Wszyscy ubrani w harcerskie mundury w kolorze khaki, wszyscy uginający się pod ogromnymi plecakami, wszyscy spoceni jak myszy, a mimo to podekscytowani perspektywą wyjazdu do lasu. Tylko Norbert sprawiał wrażenie zażenowanego tą sytuacją.
Obok stała jego matka i pękała z dumy. Nie wiedziała, że Norbert najchętniej wcisnąłby ją w zielony mundur na swoje miejsce i posłał hen w bór.
Harcerze i ich rodziny tłoczyli się wokół trzech Mercedesów D303. Panował zgiełk; młodzi druhowie w ekscytacji zastanawiali się, co czeka ich w Borach Tucholskich, wymieniali straszne opowieści zasłyszane od starszych kompanów i rozmyślali o zbliżających się przygodach. Norbert mógł wyrazić swój pogląd jednym zdaniem:
– Ech... całe szczęście, że to tylko miesiąc.
Stary, pękaty komendant wykrzyknął rozkaz. Otwarto luki bagażowe i stary mercedes z wolna zaczął połykać plecaki. Tłuszcza runęła do przodu, tylko jeden Norbert nie ruszył się z miejsca. Postanowił odczekać stosowne kilka chwil, mimo niecierpliwych ponagleń matki. Kilka chwil przerodziło się w kilkanaście, żeby w końcu zmusić świeżo upieczonego harcerza do półgodzinnego oczekiwania. Po tym czasie Norbert, stękając z wysiłku, zawlókł siedemdziesięciolitrowy plecak pod autobus.
Bagażnik był już przepełniony. Kierowca sprawiał wrażenie zdziwionego; podrapał się po bujnej czuprynie rodem z lat osiemdziesiątych, poprawił policyjne okulary i bezradnie wzruszył ramionami.
– Tam jest trochę miejsca – zauważyła matka, wskazując między bagażami lukę, do której zmieściłaby się może wychudzona świnka morska. – Niech pan tam spróbuje wcisnąć.
Facet podniósł plecak Norberta i wcisnął go do środka. Stęknął z wysiłku, ale próba się nie powiodła.
– No dalej, pomóż panu! – rozkazała matka.
Piętnastolatek ponowił próbę, z równie miernym skutkiem. Przypomniał sobie wierszyk o rzepce. Pocą się, sapią, stękają srogo. Wpychają, wpychają, lecz wepchnąć nie mogą! Jego matka patrzyła dziwnie, kiedy śmiał się pod nosem.
– Proszę pana, może wsadzimy go do drugiego autobusu? - zaproponował grzecznie.
Facet jeszcze parę razy spróbował wcisnąć bagaż Norberta, po czym skapitulował. W końcu zataszczył plecak do drugiego mercedesa.
– Dziękuję bardzo! – rzekła matka, a chłopak niemrawo jej zawtórował, po czym wrócili do drużyny. Norbert nigdy więcej nie zobaczył kierowcy.
XIII Warszawska Drużyna Harcerzy „Orzeł” była jedyną drużyną szczepu „Orzeł” i składała się z dwunastu, mniej lub bardziej, facetów. Przywódcą był drużynowy Franek – tak brzmiał pseudonim Jacka Brzostka, o czym wiedział mało kto z drużyny, ponieważ wszyscy zwracali się do niego Franek. Zajmował się właśnie przeliczaniem młodzieży, gdy obok zjawił się Norbert.
– Tu jesteś! W samą porę, wsiadamy do środka. Myślałem, że już zdezerterowałeś.
– Spoko, szefie, wyluzuj.
– Druhu! Masz się zwracać „druhu”. W mundurze jesteś!
Drzwi stanęły otworem. Franek raz jeszcze wszystkich przeliczył, kazał nie wchodzić, dopóki nie powie, a potem kazał wchodzić, tylko pojedynczo, ostrożnie, żeby nikt się nie zabił.
Norbert spojrzał na matkę; na jej twarzy bez przerwy malował się wyraz dumy, a teraz doszły do tego łzy szczęścia.
– Trzymaj się, mamo. Nie zapomnij wysyłać mentosów, bo zębów mył tam na pewno nie będę.
– Jestem taka dumna, synku! Na pewno cię odwiedzę! Zobaczymy się za dwa tygodnie!
Chłopiec odebrał od matki podręczny plecaczek i ustawił się w kolejce do autokaru. Minęło dobrych kilka chwil, zanim wgramolił się do środka.
Między dwoma rzędami foteli wiodło wąziutkie przejście, a do mercedesa waliła cała wataha. Norbert pospiesznie rzucił plecak na siedzenie w czwartym rzędzie i zajął miejsce. Za oknem kłębiły się zielone postacie. Pośród tłumu chłopak zobaczył matkę. Nagle – choć może mu się tylko zdawało – w jej oczach dostrzegł błysk przerażenia. Szybko odwrócił głowę.
Otworzył kieszeń plecaka. Żywił wielką nadzieję, że nie znajdzie tam mnóstwa chusteczek. Na szczęście w środku były tylko czipsy, paczka żelków i mnóstwo niczego. Wyciągnął żelki i wpakował sobie garść do ust.
– Siemasz! – huknęło mu coś koło ucha.
Odwrócił się gwałtownie; w przejściu, obok jego miejsca, stał Wit – prawdopodobnie jedyna spośród jadących na obóz osoba, z którą miał ochotę rozmawiać. Ubrany był w taki sam mundur jak Norbert.
– Cześć.
– Mogę się przysiąść?
– No siadaj! Już mam tego dość. Duszę się w tym ubranku. Orientujesz się, kiedy będziemy mogli je zdjąć?
– Teoretycznie, kiedy dojedziemy na miejsce. – Wit uśmiechnął się.
– Chyba kpisz!
– Spokojnie, wrzuć na luz. Przebierzemy się jakoś prowizorycznie zaraz po starcie. Przecież nikt nie będzie tego sprawdzał. – Norbert odetchnął z ulga, a kumpel klepnął go w ramię.
– No... to może żebyśmy nie zanudzili się na śmierć, opowiedz mi o tym wszystkim, co się na takim obozie dzieje, hę?
– Cóż... na ogół zaczyna się od otrzęsin. To znaczy, będziesz musiał zjadać zlewki, dać się zakopać pod ziemią, ktoś ci zrobi tatuaż z numerem drużyny rozgrzanym węglem...
– Daruj sobie. Słyszałem to już milion razy. Może coś nowego?
– No wiesz, w zasadzie to nic się tam nie dzieje. Obóz harcerski jest wyłącznie po to, żeby co ambitniejsi druhowie mogli zdobywać sprawności, a przy odrobinie szczęścia – stopnie. W kółko będą tylko gry i zabawy, w terenie, z mapą, a wszystko to pod czujnym okiem komendanta. Nic szczególnego.
– Tak myślałem. Ci wszyscy to pewnie po zdobyciu sprawności dobrego duszka mogliby umierać – rzucił Norbert, i obydwaj buchnęli śmiechem.
Na przodzie autokaru stanął Franek. Zaczął liczyć pasażerów, a gdy skończył, podniesionym głosem spytał:
– Wszyscy są? Trzynastki? Dwieściepiętnastki? Osiemdziesiątkitrójki? – Każdej z wymienionych drużyn towarzyszyło głośne: tak! – No dobra, są wszyscy. To co? Jedziemy!
Po chwili charknął rozrusznik i rozległo się głośne warczenie silnika. Mercedes stęknął i ruszył z mozołem, a wszyscy, jak jeden mąż, zaczęli machać przez okna.
– Wiesz co, Wit? Chyba nie mam siły podziwiać widoków. Walnę sobie w kimę.
– Prosz' cię bardzo.
Norbert wyciągnął z plecaka empetrójkę. Wetknął do uszu słuchawki i włączył odtwarzacz. Jazgot gitar wypędził z jego głowy wszelkie myśli.
***
– Norbert, czego słuchasz? – zapytał Wit, wyszarpując słuchawkę z ucha kolegi. – Hendrixa?– Nie, Hendrix już był. Teraz Pink Floyd.
– Ouu, jaki ty ambitny – zaszydził.
– A idź ty, ignorancie. – Norbert uderzył kumpla w ramię. – Znasz się na muzyce jak prezes Związku Głuchoniemych!
– Okej, niech ci będzie, ale teraz wstawaj. Mamy przystanek.
– Co? Już?
Dopiero teraz zauważył, że jego kolega nie ma na sobie koszuli od munduru, tylko granatowy T-shirt. Norbert rozejrzał się po autokarze; tylko on spośród kilkudziesięciu pasażerów siedział w krępującym uniformie. Wyjrzał przez okno. Mercedes zatrzymał się przy stacji benzynowej obok kilku innych autobusów. Harcerze z hukiem wypadali na zewnątrz.
– Idź do sklepu i poczekaj na mnie. Ja się szybko przebiorę i zaraz tam będę, okej?
– W porządalu.
Wit wstał i wyszedł. Norberta rozśmieszył jego chód; Wit był tykowaty – miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu – a do tego przeraźliwie chudy. Pałąkowate nogi zakończone ogromnymi, czarnymi glanami sprawiały, że wyglądał jak Pinokio. Do tego dochodziły krótkie, jasnozielone spodenki i koszulka ostentacyjnie wsadzona za pasek. Wit był najbardziej specyficznym człowiekiem, jakiego znał.
Norbert pospiesznie przebrał się w luźne ubranie i wyleciał na dwór. Świeże powietrze i chłodny wiatr uderzyły go przyjemnie po wyjściu z dusznego wnętrza. Chłopak przeciągnął się i skierował do sklepu. Marzył, żeby wypełnić usta torebką M&M'sów.
Oczywiście, jak należało się spodziewać, w środku byli już wszyscy. Wystarczyło to, żeby skutecznie zniechęcić chłopaka do wejścia. Na szczęście Wit widocznie zareagował tak samo, gdyż stał na zewnątrz i wyczekiwał przyjaciela.
– Chce ci się tam pchać? – zapytał Norbert dla pewności.
– Proponuję przeczekać to gdzieś z dala stąd. Na przykład tam. – Wit wskazał palcem w kierunku przeciwnym do szosy. Był tam duży trawnik.
Za obopólną zgodą udali się właśnie w tym kierunku. Usiedli na krótko przystrzyżonej trawie, odwróciwszy się tyłem do stacji, autokarów i drogi. Przed ich oczami ukazał się całkiem nie najgorszy widok; daleko ciągnące się pola pod ogromem błękitnego nieba. Norbert rozłożył się na plecach. Milczeli.
– Czy to nie denerwujące, że matka zmusza cię, żebyś wyjechał na obóz harcerski, podczas gdy ty musisz uczestniczyć w tym biernie, mimo że najchętniej siedziałbyś w domu, grając na komputerze? – zagadnął Wit, a jego przyjaciel parsknął śmiechem.
– Wiesz, że czasami lepiej się zamknąć? Najlepszy przyjacielu... – odrzekł z przekąsem, a potem się zamyślił.
– Słyszałeś o tym, że niedawno umarł najstarszy polski żołnierz? Koleś nazywał się Stanisław Wytech i miał sto pięć lat. Walczył w dwóch wojnach światowych. Widziałem jego zdjęcie w internecie, strasznie sympatyczny dziadek, aż trudno uwierzyć, że kiedyś latał ze Stenem... wiesz, może jestem dziwny, ale czuję jakiś taki dziwny szacunek do tego typu ludzi. Nie wiem jak ty, ale ja nie potrafiłbym rozwalać kogokolwiek w imię polskości. Swoją drogą, zaskakująca rzecz. Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, że w gruncie rzeczy, gdybyś urodził się kilkaset kilometrów wte albo wewte, to nie istniałoby dla ciebie coś takiego jak polskość, przynajmniej w takim znaczeniu...
– Wiesz, to nie do końca jest tak, że ja nie chcę jechać na ten obóz – rzucił Norbert, kompletnie ignorując słowotok przyjaciela.
– Laura?
– Co?
– Chodzi ci o Laurę, hę? Gdyby nie ona, w życiu nie zgodziłbyś się na ten wyjazd, co? – Wit uśmiechnął się pod nosem.
– O czym ty... O czym ty w ogóle gadasz?
– Oj nie wstydź się. – Wit entuzjastycznie deptał przyjacielowi po odcisku. – Widziałem przecież, jak patrzyłeś na nią wtedy, u Lecha. Zupełnie jakby to była co najmniej jakaś bogini, albo nie wiedzieć kto jeszcze.
Impreza u Lecha była miejscem pierwszego kontaktu Norberta z alkoholem, natomiast Laura była dziewczyną z tej samej szkoły. I faktycznie, od pewnego czasu nie potrafił oderwać od niej wzroku, kiedy tylko przechodziła. Stan uległ diametralnemu pogorszeniu właśnie na tej imprezie, gdy w głowie Norberta szumiały dwa piwa. Wtedy wydawało mu się, że Laura jest współczesnym wcieleniem Afrodyty i mimo że mógłby za nią skoczyć w ogień, to nie potrafił w jej obecności otworzyć ust.
Ale Norbert nigdy nie rozmawiał z nikim na ten temat. Nawet z Witem. Czy to aż tak widać?
– Niech ci będzie. Ale już się zamknij, okej?
– I pojechałeś na obóz harcerski tylko po to, żeby dobrać się do jakiejś dziewczyny?!
Miarka się przebrała. Norbert wstał i runął na kumpla. Złapał go za nogę i spróbował unieruchomić, podczas gdy Wit bez przerwy pokładał się ze śmiechu. Korzystając z bezbronności przeciwnika, Norbert przerzucił go na plecy i założył coś, co w jego wyobrażeniu było chwytem Nelsona. Niestety jego zdolności zapaśnicze były na tak niskim poziomie, że przyjaciel prawie nie zauważył jego wygibasów i nie przestawał się chichrać. Po kilku próbach Norbert leżał zdyszany i gapił się w niebo.
– No dobra, poddaję się. Ale jak jeszcze raz coś powiesz na ten temat, to cię zniszczę, rozumiesz?
– Ha, ha! Już to widzę. Umieram ze strachu!
Wit również położył się na wznak i obaj leżeli tak w milczeniu. Lekki wiatr ratował ich przed palącym słońcem, a skoszona trawa przyjemnie kłuła w plecy. Mogliby tak spędzić całą resztę wakacji.
– Ej, chyba czas wstawać, zmieniać świat – zasugerował Norbert.
– Faktycznie. Pewnie już piętnaście razy Franek wszystkich policzył, ale czegoś mu brakuje. – Wit zachichotał.
Zwlekli się z mozołem i ruszyli w kierunku dymiących autokarów. Idąc obok sklepu, Norbert przypomniał sobie o konieczności nabycia M&M'sów. Wit nie zaprotestował.
W środku nie było już nikogo oprócz jednej sprzedawczyni i jakiegoś typa w czarnej skórze. Za nimi cicho trzasnęły drzwi. Stanęli w kolejce za mężczyzną. Natychmiast poczuli nieprzyjemny zapach gościa.
– Wino prosz... – zabełkotał klient.
– Proszę spojrzeć tam – odrzekła kasjerka, wskazując palcem zieloną tabliczkę z napisem „Nieletnim oraz osobom nietrzeźwym alkoholu nie sprzedajemy”. Nie nawiązywała kontaktu wzrokowego z mężczyzną.
– Wino – powtórzył niecierpliwie.
– Jest pan nietrzeźwy. Proszę wyjść.
Norbert poczuł ukłucie niepokoju. Facet wyraźnie był pijany.
– Wino – wychrypiał, opierając się ręką o ladę. – Wino, kurwa!
W oczach ekspedientki dało się zauważyć przerażenie. Wydawało się, że facet nie kontroluje swoich poczynań. Norbert i Wit milczeli.
– Proszę wyjść. Inaczej zawołam ochronę.
Pijak pięścią grzmotnął w ladę. Mamrotał coś wściekle pod nosem. Norbert nie mógł się ruszyć z miejsca. Zawsze w takich sytuacjach stał i nie wiedział, co robić.
Kobieta za kasą spojrzała na pijaka, a potem ponad jego ramieniem rzuciła Norbertowi rozpaczliwe spojrzenie. Serce podskoczyło mu do gardła.
– Chodź, Wit. Spadamy – wyszeptał.
Przyjaciel nie odpowiedział. Odepchnął go tylko lekko, po czym powoli podszedł do faceta. Ku przerażeniu Norberta klepnął go w ramię.
– Przepraszam. Czy mógłby pan wyjść ze sklepu? Ta pani chyba jasno zwróciła panu uwagę, że jest pan nietrzeźwy i sprzedanie panu alkoholu byłoby naruszeniem prawa.
Kiedy pijak obracał się powoli na pięcie, Norbert był przekonany, że zdzieli Wita pięścią w twarz. Jednak gdy tylko spojrzał za siebie, w twarz stojącej przed nim wysokiej postaci, w oczach pijaka na kilka krótkich chwil pojawiła się trwoga. Stał tak przez kilka sekund, nie wiedząc, co zrobić, po czym niechętnie ruszył w kierunku wyjścia.
– Chuj ci w dupę! – rzucił nienawistnie do sprzedawczyni.
Zapadła głucha cisza. Tylko drzwi lekko zaskrzypiały.
Wit podszedł do kasy i uśmiechnął się.
– Dziękuję ci... – zaczęła kobieta. – Ochroniarze... oni są tu tylko po to, żeby być. Właściwie tylko jeden. I jak zwykle go tu nie ma...
– W porządku, nic się nie stało – odrzekł chłopak. – Poproszę dwie największe paczki M&M'sów.
***
– Wit... – szepnął Norbert.Siedzieli w autokarze. Od dłuższego czasu żaden się nie odzywał. Przebywanie w dusznym pojeździe przez kilka godzin otumaniło wszystkich do szczętu.
Wit miał usta pełne M&M'sów. Wydał niezrozumiały odgłos, który w miarę przypominał „hę?”.
– Wtedy, w tym sklepie... nie miałem pojęcia, co robić. Kompletnie mnie zamurowało.
Przyjaciel w końcu przełknął orzeszki.
– I co?
– Zawsze tak mam. Zawsze w stresującej sytuacji zachowuję się jak idiota. Nie wiem dlaczego, po prostu nagle cały drętwieję.
– Nie martw się. Każdy tak ma. Pomyśl, co by było, gdyby każdy przechodzień rzucał się na wszystkich pijaczków czy złodziejaszków.
– No tak, ale... ale ty...
– Ja? Ja jestem dziwny. Może po prostu o tym nie rozmawiajmy.
Skonfudowany Norbert odwrócił się i wlepił wzrok w okno. Autokar wjechał w las.
***
– No, druhenki i druhowie! Jesteśmy na miejscu – oznajmił Franek.Z mercedesa wychodzili ostatni pasażerowie i wyciągali plecaki z luku bagażowego. Ponad setka obozowiczów już była na zewnątrz. Za nimi stało kilka autokarów oraz wiła się droga, zaś przed nimi był tylko las. Usłana zeschniętymi igłami dróżka prowadziła w głąb boru, gdzie nikła w gęstwinie.
Franek po raz ostatni policzył harcerzy ze swojego autokaru, a gdy okazało się, że nikogo nie brakuje, dał znak, by grupa podążyła za nim. Norbert, osiągając się, wszedł do lasu. Natychmiast otoczył go intensywny zapach sosen i świerków, a do uszu doleciał świergot ptaków. Gęsty las prawie natychmiast wszystko przesłonił.
Norbert zwrócił głowę w kierunku autokarów, które ledwo już prześwitywały między drzewami, i z trudem powstrzymał się, żeby do nich pomachać. Stary mercedes był ostatnim śladem cywilizacji, z którym chłopak miał się zetknąć w najbliższym czasie.
– Żegnaj, człowieku rozumny. Powrót do korzeni, homo habilis czy coś – rzucił Norbert, zbliżywszy się do przyjaciela.
– Daj wreszcie spokój – odrzekł Wit. – Spędzisz tu kolejne cztery tygodnie i musisz się z tym pogodzić. Jeżeli nie odnajdziesz w sobie wewnętrznej energii, karma nigdy się do ciebie nie odwróci – dodał z głupawym uśmiechem.
– Łamiesz mi serce.
– Sam się prosisz. Poczekaj, pójdę spytać Franka, gdzie się rozbijemy. O ile go znam, miejsce na nasz obóz wybrał na największym zadupiu.
Wit – z zadziwiającą żwawością jak na kogoś z wypchanym siedemdziesięciolitrowym plecakiem na ramionach – podbiegł do drużynowego i klepnął go w plecy. Zamienił z nim kilka słów i wrócił.
– I co?
– Tak jak się spodziewałem. „Nie znasz dnia ani godziny”. Zawsze tak mówią, nieważne, o co pytam.
Norbert parsknął śmiechem.
***
– Stop! – zarządził drużynowy. – Jesteśmy na miejscu. Rzucajcie plecaki na kupę i przebierajcie się.Znajdowali się na lekkim wzniesieniu, wystarczającym, żeby pomieścić może dziesięć namiotów. Z jednej strony ziemia lekko się wznosiła, zaś z trzech pozostałych – delikatnie opadała. Wszędzie rosły rzadko drzewa, a przy dróżce leżała sterta żerdzi i desek.
Norbert, uwolniony od ciężkiego plecaka, natychmiast poczuł się swobodniej.
Franek oznajmił, że zanim rozpoczną prace nad obozem, zjedzą obiad w stołówce. Norbert wziął to za miłe złego początki. Coś mu mówiło, że ma rację. Nie wiedział, jak bardzo.
Pionierka
Drużyna „Orzeł” słynęła z wielkiej pomysłowości przy budowaniu obozów. Tego przynajmniej dowiedział się Norbert od Wita, który był na poprzednim wyjeździe. Jak opowiadał jego przyjaciel, kadrówka została skonstruowana na kształt wraku samolotu; złączono długie żerdzie pod kątem trzydziestu stopni, krótsze zbito tak, żeby przypominały stery. Stojak na menażki był drewnianym napisem „HELP”, choć nie dało się nic na nim ustawić, a z kolei za bramę robiła litera „O” w wielkim wyrazie „LOST”. Co prawda Norbert nie bardzo chciał w to wierzyć i tylko pukał się w czoło, ale Wit obiecał mu, że gdy tylko wrócą do miasta, natychmiast pokaże mu zdjęcia.
Zaczęło się od zwykłego cięcia żerdzi. Dwaj przyjaciele siedzieli po dwóch stronach drąga, a każdy z nich trzymał jedną końcówkę piły. Nogami zaparli się o kawał drewna i cięli raz w jedną, raz w drugą stronę.
– Ile będzie trwała ta pionierka?
– Teoretycznie mamy ją ukończyć w tydzień, ale pewnie nie zdążymy. Strzelam, że osiem, dziewięć dni. Nie przejmuj się, kiedy Franek będzie się wydzierał, że mamy opóźnienia. Zawsze tak jest.
– A potem będziemy musieli to wszystko rozwalić?
– Ale najpierw musimy to zbudować – zaśmiał się Wit.
Norbert zauważył, że tną już ziemię, i delikatnie zasygnalizował to przyjacielowi. Oni dwaj w najlepsze cięli żerdzie, podczas gdy reszta rozstawiała duże, dziesięcioosobowe namioty. Ich obóz przeznaczony był dla dwóch drużyn: dla „Orła” i 215 drużyny o jakiejś głupawo brzmiącej nazwie, której nawet nie chciało się zapamiętać. Włącznie z kadrą miał liczyć około sześćdziesięciu osób. Norbert przeprowadził przybliżoną kalkulację i wyszło, że dla samego namiotu jego zastępu będzie musiał odmierzyć i uciąć około sześćdziesięciu żerdzi. Westchnął i otarł pot z czoła.
***
Po dwóch dniach obóz zaczął nabierać kształtów. Norbert, z pomocą Rysia z drugiego zastępu, nakładem katorżniczej pracy zmontował najistotniejszy element każdego miejsca zamieszkanego przez ludzi – latrynę.Rysio miał lekkiego rozbieżnego zeza, krzywe nogi i prawdopodobnie równe zero przyjaciół. W jego obecności każdy odnosił wrażenie, jakby obcował z socjopatą. Na ogół rówieśnicy naśmiewali się z Rysia. Nikt nie potrafił – czy może nie miał ochoty – traktować go poważnie.
– Jak ja ich wszystkich nie znoszę – rzucił pewnego razu do Norberta, gdy zbijali żerdzie na deskę klozetową. – Ciągle się ze mnie śmieją. Tylko ty się nie śmiejesz. Ty ich też nie lubisz, co?
Z jednej strony Rysiu miał rację. Norbert faktycznie nie śmiał się z niego, ale tylko z litości. A może po prostu się bał, że gdyby choć raz zaśmiał się z tego zezowatego chłopaka, mógłby kiedyś obudzić się z siekierą między żebrami? Jednak Rysiu mylił się, mówiąc, że Norbert też „ich” nie lubi. Norbert nie lubił tylko czuć na sobie wzroku Rysia. Słyszał kilka historii o masakrach w szkołach. Na ogół zaczynało się od odrzucenia przez rówieśników.
– Masz rację, Rysiu... Nie! Przestań! Nie mostówą! Zabijesz się!
Krótka znajomość z Rysiem szczęśliwie zakończyła się dla Norberta, gdy zmontowali wychodek.
***
Trzeciego dnia Franek zwołał wszystkie zastępy przed namioty i dał dwie minuty na przebranie się w stroje kąpielowe. Wiadomość ta spotkała się z wielkim entuzjazmem i wszyscy byli gotowi długo przed czasem.– Hej, chłopaki – krzyknął Wit do zastępu Norberta, którego był przywódcą. – Biegniemy nad jezioro. Trzeba rozgrzać trochę Franka, bo nam zaraz zejdzie ze starości.
– Ale... – nieśmiało odezwał się Jędrek, najmłodszy i najmniejszy harcerz. Kręcone, rude włosy opadały mu na przykryte grubymi okularami oczy.
– To jest rozkaz, szeregowy! – powiedział Wit tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Jako że oprócz Jędrka nikt z sześcioosobowego zastępu „Haasta” nie miał żadnych obiekcji, cała szóstka ochoczo rzuciła się do biegu. Z początku drużynowy nie rozumiał, o co chodzi, ale kiedy drugi zastęp również popędził leśną ścieżką, natychmiast się zreflektował i ryknął:
– Stop! Wszyscy stop! – W tej chwili Norbert, cały czas biegnąc, odwrócił się w jego stronę i z szerokim uśmiechem na twarzy pomachał bezczelnie. – Albo nie! Wszyscy dwadzieścia!
Nikt nie pofatygował się, żeby chociaż spojrzeć za siebie, i obydwa zastępy pięć minut później leżały na plaży.
Norbert, dysząc ze zmęczenia, usiadł obok Wita.
– Ty... ale on nic nam nie zrobi?
– Oczywiście, że zrobi. Pięćdziesiąt pompek, o ile go znam. Ale pomyśl, czy bylibyśmy szczęśliwymi ludźmi, dając się ciemiężyć temu tyranowi?
– Kurde, ty debilu! Przez ciebie będę musiał się męczyć!
– W porządku, jakby coś, zwalcie wszystko na mnie. Nie będzie mógł się przyczepić, ostatecznie macie wykonywać moje rozkazy, nieważne, jak bardzo są głupie.
– Aha. Czyli gdybym zamordował Rysia, a potem z ręką na sercu przysiągł, że mi kazałeś, to trafiłbyś do pierdla?
– Wtedy to na pewno, bo zarżnąłbym cię gołymi rękami.
Nagle spomiędzy drzew wypadł na plażę Franek. Jak należało się spodziewać, był cały czerwony na twarzy, a w dłoniach wcale nie trzymał łakoci.
– Haasta! Do mnie!
Dwaj przyjaciele podnieśli się leniwie i podeszli do drużynowego. Za nimi podążyła reszta z marsowymi minami.
– Wszyscy dwadzieścia!
– Ale to przez nich! – chórem oznajmiła pozostała czwórka z zastępu, wskazując Norberta i Wita.
– Taak?!
– Tajest – mruknął Norbert, wbijając wzrok w ziemię.
Franek wydał z siebie kilka okrzyków na kształt „Co wy sobie myślicie?!”, a następnie rozkazał dwóm przyjaciołom zrobić pięćdziesiąt pompek. Reszcie pozwolił wejść do jeziora.
Norberta opuściły siły po piętnastu i osunął się na brzuch, wtulając twarz w piasek.
– Spójrz – usłyszał.
Podniósł wzrok przed siebie i zobaczył ją. Stała nad taflą jeziora i z gracją sprawdzała temperaturę wody. Miała na sobie jednoczęściowy strój kąpielowy, który uwydatniał jej nastoletnią figurę; długie nogi, płaski brzuch oraz niezbyt duże piersi. Laura.
Wewnątrz Norberta zatrzepotały motyle. Przez dwa poprzednie dni na obozie nawet jej nie spostrzegł, mimo że wiedział, że jedzie z nimi. A teraz, kiedy zobaczył te długie, czarne włosy spływające na łopatki i charakterystyczny aparat na zęby, nieco się zmieszał.
Wit patrzył na przyjaciela z rozbawieniem, ale także z odrobiną zdziwienia.
– No, co jest? Pompujemy, szeregowy! – zachichotał.
Norbert zacisnął szczęki i dwadzieścia razy z rzędy ugiął i wyprostował ramiona. Nie odrywał wzroku od ziemi.
– Zagadaj do niej – rzucił Wit. – Nie masz nic do stracenia. W sumie nie może być gorzej, bo teraz i tak nie zwraca na ciebie uwagi.
– Zamknij się – wycedził Norbert, choć wiedział, że pójdzie za radą kolegi.
Chwilę potem wstał i zrobił kilka kroków w stronę dziewczyny. W połowie drogi zawahał się i już miał zacząć zawracać, kiedy Wit bezczelnie pchnął go w plecy. Chłopak poleciał do przodu i o mało nie wpadł na Laurę.
– Cześć – wydukał, łapiąc równowagę i myśląc: kurwa mać!
Dziewczyna zwróciła wzrok na jego twarz i chłopak miał okazję spojrzeć jej w oczy. Duże, piwne, najpiękniejsze na świecie oczy. Takie, że miał ochotę w nich utonąć. Jeszcze większą ochotę miał stamtąd zniknąć.
– Hej! – odpowiedziała, a na jej twarzy wykwitł niepewny uśmiech.
– No... no właśnie, wpadłem tylko powiedzieć cześć... no, mam kogoś do zamordowania...
– No cześć, o czym gadacie? – rozległ się głos, a obok prawego ramienia Norberta wyrosła postać Wita. Szczerzył się najbardziej szyderczo, jak potrafił.
– Cześć, Wit! – uśmiechnęła się dziewczyna. – Chłopaki, popłyniemy za boje? Tam jest więcej miejsca.
Przyjaciele skrzywili się.
– Wiesz co... chyba wystarczająco bolą mnie już ręce.
***
Wychodząc z wody, trójka mokrych nastolatków zauważyła nadchodzącą grupę z innego obozu. Kiedy Norbert wycierał się ręcznikiem, dostrzegł coś szczególnego. Na wszystkich twarzach – harcerzy, ale też kadry – malował się smutek. Smutek i coś jeszcze... przestrach.– Ej, co im się stało? – rzucił Norbert, ocierając mokre włosy. – Nie wyglądają najlepiej.
– Ty, faktycznie. Hej, Laura – zawołał Wit do dziewczyny, która właśnie oddalała się do swoich koleżanek. – Znasz kogoś z tego obozu?
Dziewczyna odpowiedziała potwierdzająco. Wit poprosił ją, żeby ich temu komuś przedstawiła, po czym cała trójka zbliżyła się do drugiej grupy.
Wśród tych ludzi atmosfera była już strasznie przygnębiająca. Wydawało się, że w powietrzu wisi elektryczność. Każda osoba wbijała wzrok w ziemię. Powstawał nieprzyjemny kontrast z jasnymi, plażowymi kąpielówkami.
– Hej, Andżelika!
Na te słowa odwróciła się niewysoka dziewczyna o płomiennorudych włosach i twarzy gęsto upstrzonej piegami. Kiedy zobaczyła Wita oraz Norberta, w jej oczach zapłonął strach. Czysty, niczym niepohamowany strach. Wbiła wzrok w piasek.
– Co się stało? – zapytał dryblas.
Andżelika stanęła w miejscu i sprawiała wrażenie, jakby toczyła wewnętrzną walkę. Przez minutę nie odzywała się. Stojąca obok Laura była zaniepokojona; nerwowo zaciskała palce.
– No powiedz! – prawie wypiszczała, zupełnie jakby dziwny nastrój przeszedł na nią z rudej dziewczyny. Norbert odczuł to samo; zdenerwowanie wpełzające na niego z tych wszystkich przerażonych ludzi stojących wokół.
– Chodźcie – powiedziała Andżelika ochrypłym głosem. Norbertowi przestało wydawać się to błahe. Ładunek emocjonalny zawarty w tym jednym słowie sprawił, że chłopak przestał czuć się pewnie.
Czworo harcerzy odeszło kilka metrów na bok, gdzie nie było nikogo.
Ruda dziewczyna podniosła wzrok. Jej niebieskie tęczówki drżały, przykryte błyszczącymi łzami.
– Marta... – Rozdygotany głos wybrzmiał w ogólnej ciszy. – Marta z mojego obozu... coś jej się stało.
Dreszcz przeszedł po plecach Norberta. Chłopak powiódł wzrokiem po twarzach Laury i Wita. Obydwojgu lekko rozwarły się wargi. Stali w bezruchu.
– Marta... – nagle wypaliła Laura z wyrazem chaotycznego zastanowienia w oczach. – Marta Lewandowska! Znam ją... o Boże! Co... co, jak to?!
– Co jej się stało? – stanowczo wysunął się Wit. On jeden sprawiał wrażenie choć trochę opanowanego.
Na twarzy Andżeliki odmalowały się jakieś niemożliwe do opisania emocje. Zmieszana dziewczyna, wbijając wzrok w ziemię, nie wiedziała, co powiedzieć. Wyglądała, jakby targano ją za włosy, choć nikt nawet jej nie poganiał. Norbert obgryzał paznokcie, zastanawiając się zaciekle, o co chodzi. W jego żołądku narastało przerażenie.
– Ja... nie jestem do końca pewna... Po prostu się obudziłam... to znaczy, obudziła mnie Agnieszka, a w jej oczach było coś takiego... Nie potrafię tego opisać! Coś dzikiego, strasznego... I powiedziała, że coś się stało Marcie, a ja nie miałam pojęcia, co robić... o Boże! – Dziewczyna zaczęła szlochać.
Wtedy nawet w oczach Wita dał się dostrzec błysk strachu. Dryblas podszedł do Norberta i odciągnął go kilka metrów w bok. Gdy zaczął mówić, w jego głosie wybrzmiało dziwne połączenie troski z obawą.
– Posłuchaj, Norbert. Wiem, to nagłe i być może zabrzmi głupio...
– Hej, hej, stop! Nie kończ. Wiem, o co ci chodzi, i uważam, że to niesamowicie głupie. Pewnie szła przez las i wpadła w dziurę, co najwyżej złamała nogę... nawet nie wiemy, czy to coś poważnego. – Jego głos nie zabrzmiał ani trochę pewnie.
Wit westchnął.
– Proszę, zaufaj mi. I proszę, nie mów o tym nikomu z kadry. W ogóle nikomu o tym nie mów... Jutro w nocy nasz zastęp trzyma wartę. Wybierzemy się do ich obozu.
– Ale... przecież to bez sensu! Dowiedzą się! Kto wie, jaką będziemy mieli karę?! Nie wystarczy ci, że robimy pompki za jakieś durne wygłupy?!
– Zaufasz mi? – zapytał Wit, a w jego głosie Norbert usłyszał, że możliwe są tylko dwie odpowiedzi.
Zmieszał się. Chwilę później odpowiedział jednak:
– No... no dobra...
W tej samej chwili znad brzegu dobiegł ich głos Franka:
– No dobra, trzynastki i dwieściepiętnastki! Wracamy do obozu. Zbiórka! Sto dwadzieścia jedeen! Sto dwadzieścia...
***
Tego dnia budowa nie szła najlepiej. Norbert kilkakrotnie próbował zbić dwie żerdzie na swoją pryczę, lecz za każdym razem wyginał gwóźdź albo ktoś mu przerywał. Głowę zaprzątały mu wydarzenia znad jeziora. Lecz nie tylko on sprawiał wrażenie, jakby nie mógł się skupić. Każdy, komu zadawał jakieś pytanie, odpowiadał półgębkiem albo nie odpowiadał w ogóle. W ciągu kilku godzin po powrocie z kąpieli prace nie posunęły się ani trochę.Chłopak otarł pot z czoła i podniósł się znad miejsca pracy. Kroki skierował ku mozolnie powstającej kadrówce, gdzie Franek siedział na drewnianym pieńku z twarzą ukrytą pod dłońmi. Półdługie, czarne loki zalewały mu głowę. Kiedy chłopak zbliżył się do drużynowego, ten zwrócił twarz w jego stronę, odsłaniając zmęczone, przekrwione oczy.
– Franek.
– Co jest, Norbercik? – Głos Franka zabrzmiał głucho i beznamiętnie.
– Muszę... muszę zadać ci pytanie.
Na te słowa drużynowy odwrócił wzrok. Nie odezwał się.
– Co się stało z tamtą dziewczyną? Ja... Na pewno wiesz. Widziałem, jak rozmawiałeś z komendantką tamtego obozu.
– Posłuchaj, Norbert... Nie powinno cię to interesować. Po prostu... po prostu nie powinno. A teraz wracaj do swojego namiotu.
– Ale...
– Spadaj do namiotu!
***
W nocy Norbert nie mógł spać. Wiercił się w śpiworze z zamkniętymi oczami, ale wszelkie bodźce z zewnątrz odbierał jakby podwójnie. Co chwilę do jego uszu dochodziło pohukiwanie puszczyka, a cienkie okrycie nie mogło uchronić go przed nocnym mrozem.Jednak co najbardziej go martwiło, to Marta Lewandowska. Nieznajoma, z którą coś się stało, jednak nikt nie chciał przed nim ujawnić co. Choć starał się odrzucić te myśli, powracały do niego bez przerwy. Przed oczami stawała mu rozpaczliwie wołająca o pomoc dziewczyna. W wyobraźni malował mu się Franek z przekrwionymi gałkami ocznymi. Norbert po raz pierwszy widział go w takim stanie.
Podniósł się z pryczy. Szybko spojrzał po twarzach kolegów. Wszyscy mieli zamknięte oczy. Sięgnął po latarkę i wyszedł przed namiot.
Księżyc skrył się za chmurami, przez co w obozie panował nieprzenikniony mrok. Tylko lekka poświata przebijała się przez szare obłoki. Norbert postawił kilka nerwowych kroków. Nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Szukał jej tak rozpaczliwie, a ona rozmazywała mu się za każdym razem, kiedy sądził, że wreszcie ją złapał.
Mruknął beznadziejnie. Następnie postawił kilka kroków i poświecił latarką na bramę, gdzie ktoś trzymał wartę.
Nie było nikogo.
– Kurwa – powiedział Norbert bezdźwięcznie. Chwilę później dodał cicho: – J... jest tam ktoś?
Nikt nie odpowiedział. Chłopak przełknął głośno ślinę. Hamował krzyk.
Spokojnie. Nic się nie stało. Po prostu... po prostu poszedł się odlać.
Norbert powtórzył wołanie. Bez skutku.
Odpowiedz wreszcie!
Po raz trzeci. Znowu nic. Gdzieś w oddali coś otarło się o korę drzewa.
– H... halo?
Chłopak poczuł na plecach strużkę potu. Bał się.
Nastąpił trzask łamanych gałęzi. Norbert odwrócił się raptownie w tamtą stronę i poświecił latarką.
– Auu... nie świeć mi tym po oczach!
– Rysiu? Ale...
– Proszę cię, zgaś to!
– Kurwa mać, Rysiu! Wystraszyłeś mnie!
– Kto ci każe łazić w nocy po obozie?! I zgaś tą latarkę! Świecisz mi po oczach.