Zabiłeś mnie [kryminał] 3 z 3

1
No cześć. To już ostatnia część naszych przygód z Karolem, a więc wielki finał! Jeżeli komuś udało się dotrzeć aż tu - wielkie dzięki i gratulacje. Jeżeli nie czytałeś poprzednich części, nie zwlekaj!

Część 1
Część 2

Przed lekturą sprawdź swoją odporność na debilizm - w wypadku niskiej odporności, nie czytaj pod żadnym pozorem!

Zabiłeś mnie
Część 3 z 3

   „Poprzeczna VIII”.
   Karol patrzył na niebieską tabliczkę z nazwą ulicy, a powieki ciążyły mu w nieprawdopodobny sposób. Wszystko, co widział, było rozmazane, jakby zmęczony wzrok nie mógł już dłużej wytrzymać i poddawał się.
   Mężczyzna nie zmrużył oka od trzydziestu godzin. Nie tylko oczy odmawiały posłuszeństwa – wszystkie części ciała przypominały galaretowate żelki. Z tyłu stóp czuł wielkie, piekące pęcherze. Szedł bez przerwy całą noc. Przedzierał się przez las, z daleka od ulicy, i nie zatrzymał się ani na chwilę. Dopiero teraz przeszedł przez tory kolejowe i wyszedł na asfalt.
   „Poprzeczna VIII”.
   Tuż obok niedużej uliczki, za rachitycznym ogrodzeniem, stał zrujnowany dom. Przypominał pozostałość po pożarze; na szarych ścianach – ani wewnątrz, ani na zewnątrz – nie było farby, w oknie została tylko odrobina kitu trzymająca dwa, trzy odłamki szkła – pozostałość po szybie. Budynek kształtem przypominał sześcian. Przez okno nie było widać żadnych mebli, tylko gołe ściany. Nic więcej. Dookoła domu rosły gęste krzewy i drzewa, a po ścianie pięła się sucha winorośl.
   Karol czuł, że nie uda mu się iść dalej. Wydawało mu się, że jeśli postawi choćby jeszcze jeden krok, padnie i już się nie podniesie. Wciąż taszczył plecak, choć nie pozostało już w nim nic, co mogłoby się przydać, z wyjątkiem kilku ubrań. Prowiant już się skończył.
   Mężczyzna odsunął siatkę i wszedł przez dziurę w ogrodzeniu. Gdy schodził na nieco niżej położony grunt, poczuł skurcz w udzie i runął na ziemię. Wrzasnął z bólu i złapał się za nogę. Po chwili stracił dech i nie był już nawet w stanie krzyczeć. Po policzkach popłynęły mu łzy. Leżał na trawie, pogrążony w bezradności, i płakał. Nawet kiedy ból ustał, on nie potrafił się podnieść – nie znajdował w sobie motywacji, by to zrobić. Właściwie dlaczego miałby wstawać? Wszystko i tak było bez sensu, a on nie miał na to najmniejszego wpływu. Cały świat dążył do własnego unicestwienia – i nikt nie mógł nawet kiwnąć pieprzonym palcem, żeby temu zapobiec.
   Bo i po co?
   Karol podniósł się z ziemi. Nie bez trudu. Nie spał od ponad doby, a do tego kiepsko sypiał przez całe tygodnie, i nie miał nic w ustach od kilku godzin. Mógł wściekać się na swoje ciało, ale nie miał prawa wymagać zbyt wiele. Podszedł do drzwi – czy raczej do wnęki, w której jeszcze jakiś czas temu powinny być drzwi – i wgramolił się do środka po trzech niskich stopniach.
   Panował tam ciężki, duszny zapach pomimo dwóch okien – jedno otwarte było na ogródek i ukazywało tylko drzewo i liście, ale drugie wychodziło na ulicę. Pomieszczenie było przestronne – wystarczyłoby dla kilkuosobowej rodziny. Karol nie chciał wchodzić na piętro. Pewnie i tak nie znalazłby siły.
   Wziął plecak do rąk i otworzył główną kieszeń. Wyciągnął grubą, polarową bluzę i zwinął ją w kłębek. Resztę ubrań wysypał na podłogę. To będzie musiało wystarczyć mu za posłanie. Ze stęknięciem położył się na materacu z odzieży i oparł głowę na zwiniętej bluzie. Spojrzał na sufit. Stary, szary, opuszczony sufit.
   I wtedy jedna rzeczy wydała mu się prawdziwsza od wszystkiego innego na świecie.
   To on był mordercą.
   Musiał nim być. Jak mógł w ogóle żywić jakieś wątpliwości? Gdyby zechciał, mógłby wymienić co najmniej kilkanaście dowodów przeciw niemu – telefon odnaleziony na miejscu zbrodni czy choćby ta kretyńska piłeczka – ale żadnego świadczącego, że to jednak nie on. Jeśli to on wytoczyłby proces przeciw samemu sobie, z pewnością by go wygrał.
   I zaczął się nienawidzić. Poczuł wobec siebie wstręt – uczucie, którym nie darzył jeszcze nikogo wcześniej. Nie miał przed sobą lustra, ale oczami wyobraźni widział ohydną, zmęczoną twarz przykrytą kilkudniowym zarostem – twarz mordercy. Jęknął przeciągle. Zamknął oczy.
   Musiał zasnąć.
   (nie!)
   Co?
   (nie! Ty idioto, myśl! Mordowałeś niewinnych ludzi. Utopiłeś nienarodzone dziecko w wannie. I czerpałeś z tego przyjemność. A teraz zadaj sobie jedno, kurwa, pytanie! Czy ścigałeś morderców przez lata po to, żeby mogli spokojnie spać?! To nie ludzie, Karol, to zabójcy. Nie mają prawa żyć)
   Ale…
   (koniec. Zrób, co uznasz za słuszne)
   Otworzył oczy. Jego wzrok natychmiast spoczął w miejscu łączenia trzech ścian. Była tam szara, rozłożysta pajęczyna. Kiedy przyjrzał się dokładniej, dostrzegł także mieszkańca. Wielki, włochaty pająk wisiał na sieci i dwoma odnóżami oprawiał zwierzynę. Gotował się do uczty. Mała, niewinna mucha nie zdawała sobie sprawy, że nie ma już nadziei, i rozpaczliwie próbowała wyrwać się ze stalowej pajęczyny.
   Niewiele się różnimy, brachu – pomyślał Karol.
   Kiedy Karol miał trzynaście lat i wracał pociągiem z obozu sportowego, Tomek, jeden z jego kolegów, wysnuł interesującą teorię (prawdopodobnie zrobił to tylko po to, żeby wyszydzić z Karola). Zauważył, że mężczyzna interesuje się przynajmniej jedną z trzech rzeczy. Po pierwsze, piłką nożną, po drugie – samochodami – i wreszcie: dziewczynami. Tomek doskonale wiedział, że Karol nie odpowie twierdząco na żadne z trzech pytań, i zanegował jego męskość. Chłopak zauważył z przekąsem, że te trzy czynniki są wskaźnikiem typowości, jednak nikt nie uchwycił jego rozumowania i pięcioosobowa grupa chłopców naśmiewała się z Karola aż do powrotu do domu.
   Karol przypomniał sobie tę scenkę, kiedy już doskonale wiedział, co decyduje, czy jest się mężczyzną. Nie piłka nożna, nie samochody, nawet nie dziewczyny. Leżąc tak samotnie, w opuszczonym domu, naśmiewał się z tego kilkunastoletniego wspomnienia, wiedząc, że przyszedł czas, żeby sprawdzić, czy jest mężczyzną.
   Zasnął. Sen nie trwał długo; rozpaczliwe podniecenie oprzytomniło Karola po kilku godzinach. Mężczyzna wstał z barłogu i zachwiał się na nogach. Ta odrobina snu przywróciła mu trochę sił, jednak wciąż znajdował się blisko skraju wyczerpania. Otrzepał się z kurzu i wyszedł na zewnątrz; słońce powoli chyliło się ku zachodowi, rzucając krwistoczerwoną poświatę na krajobraz. Dookoła nie było nikogo – tylko stary dom i kilka podobnych, zrujnowanych budynków. Trzydzieści metrów dalej ciągnęły się tory kolejowe – stare, zakurzone, zardzewiałe. Karolowi przypominały niekończące się gąsienice, pędzące donikąd, nie zdając sobie sprawy z niczego.
   Przeszedł przez ogrodzenie i wziął głęboki wdech. Powietrze było ciepłe i nieruchome, jakby cały świat zastygł w oczekiwaniu na wydarzenia, które miały nastąpić. Dobra pogoda, żeby umrzeć.
   Postawił krok – ostrożnie, jakby bał się, że zamiast asfaltu poczuje pod stopą nicość i spadnie w nią, z krzykiem na ustach, i będzie spadał, spadał, w próżnię, bez końca. Uśmiechnął się upiornie. Miał bladą twarz, a pod skórą płynęły gęsto cienkie, sine żyłki. Gdyby spojrzał w lustro, od razu nasunęłoby mu się z kojarzenie z Tomem Cruisem z „Wywiadu z wampirem” – choć nie był tak przystojny.
   Szedł dalej. Odtrącił stopą pustą puszkę. Chciał mieć przynajmniej czystą drogę do śmierci. Chyba zasługiwał chociaż na to. W końcu nie był złym człowiekiem – przez całe życie na to pracował. Wszystko legło w gruzach przez jakiś paranormalny przypadek. Czy to Bóg naznaczył go, żeby niósł śmierć? Żeby mordował niewinne istoty, które liczyły w życiu tylko na dużo pieniędzy, dobry seks i późną śmierć?
   Karol nie wierzył w Boga. Nawet gdyby wierzył, i tak prawdopodobnie nigdy nie miał go zobaczyć. Jeżeli w ogóle było coś jeszcze, to dla niego przeznaczona została przytulna izolatka dla psychopatów. Jeżeli było coś jeszcze, wszyscy inni trafią do nieskazitelnego Edenu, podczas gdy on będzie się smażył jak kotlet schabowy tylko dlatego, że nie miał kontroli nad swoim ciałem, że ktoś w górze wymyślił sobie, że to on stanie się zły. Jak jakiś pieprzony Hiob. Tylko że Hiob miał szansę. Karol nie.
   Był w odległości półtora metra od torów, gdy zatrzymał się. Raz jeszcze nabrał powietrza do płuc, jakby chciał nurkować. W pewnym sensie chciał, choć tym razem nie zamierzał się wynurzyć.
   Nagle odnalazł odpowiedź na wszystkie nurtujące go pytania. Nie. Nic nie miało sensu. Cały świat był jedną wielką pieprzoną ruletką, kołem fortuny, w którym Karol chciał wygrać „będziesz łapał przestępców”, ale wylosował opcję „sam będziesz przestępcą, czy tego chcesz, czy nie, ty mały, głupiutki sukinsynu”, a nagrodę wręczył mu szczerzący się prezenter, z oczami pod kapturem i kosą w dłoni. Cokolwiek by robił, czego by nie próbował, wszystko miało zawieść. Przypomniało mu się kalwinistyczne hasło „predestynacja”. Piękne słowo, predestynacja. Takie prawdziwe.
   Przeciągnął się i ziewnął. Życie było męczące, ale w sumie piękne. Co za strata.
   Wszedł na tory. Obejrzał się dookoła siebie. Chciałby raz jeszcze spojrzeć w zielone oczy dziewczyny, z którą spędził najprzyjemniejszą w życiu noc. Raz jeszcze wziąć ją w ramiona, usłyszeć z jej ust delikatne słowo i delektować się jego dźwiękiem – znaczenie nie grało roli.
   Lepiej skończyć coś z godnością niż ciągnąć aż do upokarzającego upadku.
   Położył się na torach. Zimne szyny nieprzyjemnie przylegały do karku i pośladków, a nieoszlifowane deski godziły go w plecy dziesiątkami odstających drzazg. Ciało Karola było w kiepskim stanie. Który to stan nie miał się poprawić, gdy po głowie i jądrach przejedzie mu kilkaset ton rozpędzonego żelastwa.
   Co to ludzie powiadają o ostatnich chwilach przed śmiercią? Aha… że widzi się obrazy z całego życia. Ciekawe.
   Obrazy te jakoś się nie pojawiały, więc Karol postanowił umilić sobie oczekiwanie i samemu je przywołać.
   Niemowlęctwo. Nie pamiętał z tego okresu nic, tylko to, co opowiadali mu rodzice. Był ruchliwym dzieckiem i, jak się domyślał, strasznie upierdliwym. Nauczył się chodzić wcześniej od innych i od tego czasu nie dawał spokoju rodzicom. Jednak ten czas nie sprawiał mu wielkiej radości, gdy do tego powracał.
   Miał siedem lat. Wtedy po raz pierwszy pojechał na rowerze. Był z nim jego ojciec, były punkowiec, który mimo rzekomego instynktu ojcowskiego niezbyt przejmował się, czy jego dziecko jedzie bezpiecznie, czy skręca na ulicę, nie panując nad kierownicą. Skończyło się szczęśliwie, bo Karol zdołał przejechać na drugą stronę jezdni – akurat nie jechał żaden samochód. Nawiązali porozumienie, że nie powiedzą nic matce, a raczej ojciec po prostu mu rozkazał. Chłopiec był przerażony i nigdy nie pisnął o tym ani słowa. Nikomu.
   Gdy miał piętnaście lat, po raz pierwszy palił trawkę. Wydawało mu się to niezwykle ekscytujące, gdy kolega z podstawówki zaprosił go do siebie i uczynił z tego rytuał. Karol najpierw czuł się śpiący, mózg pracował na jałowym biegu, a potem włączyli kasetę Modern Talking (Karol nigdy nie dowiedział się, skąd kumpel ją miał). Utwór „Cherry, cherry lady” słuchany pod wpływem marihuany stanowił najbardziej psychodeliczne trzy minuty, jakie Karol przeżył. Nigdy więcej nie spróbował trawki.
   Po raz pierwszy całował się z dziewczyną w wieku siedemnastu lat. Miała na imię Monika i kilkanaście kilogramów nadwagi. Ani nie pociągała Karola, ani też nie czuł wobec niej niczego głębszego. W ogóle nie odczuwał jakiejś wielkiej presji, żeby budować życie seksualne, i robił to dlatego, że nalegała. Fascynowały go jej włosy. Miała długie blond warkocze i przypominała Galijkę. Była to jednorazowa przygoda i dziewczyna obraziła się, gdy Karol zaczął zbywać ją jednym zdaniem.
   Teraz, leżąc na torach, uśmiechał się, wspominając.
   Nagle jednak jego uśmiech zrzedł. Mężczyzna usłyszał odległy, wysoki gwizd nadjeżdżającego pociągu. Po całym ciele spłynął mu pot, jednak nie ruszał się z miejsca.
   Więc to już teraz.
   Wszystkie zmysły teraz mu się wyostrzyły, jakby całe ciało reagowało na to, co miało nastąpić. Chmury na ciemniejącym niebie płynęły niczym myśli, powoli, niespiesznie. Nie było po co się śpieszyć. Każdy, prędzej czy później, skończy tak samo. Pod ziemią.
   Dźwięk pędzącego pociągu zbliżył się, nasilił. Przypominał Karolowi świst czajnika. W innej sytuacji mógłby nawet zacząć go irytować.
   Nagle mężczyzna poczuł wielką ochotę na mleko.
   – Poproszę o szklankę mleka. To moje ostatnie życzenie – oświadczył pustym torom, po czym wybuchnął nerwowym śmiechem.
   Był przerażony. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo się bał, i strach ogarnął całe jego ciało. Poczuł pot na wewnętrznej stronie dłoni, jego oddech przyspieszył. Serce zaczęło bić jak szalone, jakby chciało wypełnić swoje zadanie, zanim nadejdzie nieuniknione.
   Zanim nadjedzie pociąg. Nieunikniony pociąg. He, he. Przezabawne.
   Dokładnie w tym samym momencie, kiedy wewnątrz jego czaszki rozległa się ta myśl, pojawiły się także wspomnienia. Tym razem stało się to samoczynnie, niezależnie od woli Karola. Odległe o lata, dekady obrazy wróciły z bolesną ostrością.
   Miał siedem lat. Po raz pierwszy jechał na rowerze, a ojciec przyglądał się temu z obojętnością. W pewnym momencie chłopiec stracił kontrolę i wyjechał na ulicę. Płakał, beczał jak dziewczynka, pedałując bez ustanku. Czuł, że za chwilę wszystko się skończy, że za chwilę będzie leżał na szybie jakiejś ciężarówki, rozpłaszczony i martwy. Zasłonił oczy rękami. Jednak nic się nie wydarzyło. Gdy otworzył oczy, był po przeciwnej stronie ulicy i wciąż jechał. Wtedy krzyknął z radości i spadł boleśnie na ziemię – rower się przewrócił. Karol leżał na asfalcie i płakał – na pół z radości, na pół z bólu (spadając, otarł sobie kolano). Wiedział, że jest po wszystkim, że jest bezpieczny i nic nie może mu się stać. Wtedy przyszedł jego ojciec i wszystko się zmieniło. Mężczyzna zaczął wrzeszczeć na syna, wymachiwać rękami i wciąż powtarzać jedno straszliwe zdanie: „co ty sobie myślisz, gówniarzu?!” Uderzył chłopca. Walnął go otwartą dłonią w twarz, a dzieciak stał tak, nie wiedząc, co złego zrobił, i płakał.
   (…erwo…)
   Miał siedemnaście lat. Stał podczas przerwy na korytarzu szkolnym i patrzył na nią; miała długie, czarne włosy i była śliczna. Lena. Patrzył na nią i usiłował powstrzymać łzy, które i tak płynęły po policzkach. Odchodziła w drugą stronę, nie oglądając się nawet. Przed chwilą wymieniła z Karolem dwa zdania. Dwa zdania, które wystarczyły, żeby siedemnastoletni chłopak stał w bezruchu i bezwiednie płakał. Powtarzał sobie, że to nic, że są inne dziewczyny, i choć bardzo starał się w to uwierzyć, to beczał jak dziecko.
   (czer…)
   – No nadjedź już, ty pierdolona kupo złomu!
   A potem pojawił się niejasny, okrągły kształt. Spowijała go mgła i mrok, tak że nie dało się rozpoznać, co to jest. Jednak Karol wiedział. Wysilał resztki sił, żeby rozjaśnić ten kształt, aż ciemność zaczęła się rozrzedzać, ukazując fakturę przedmiotu. Tylko kolor wciąż pozostawał trudny do rozpoznania. Karol sądził przez chwilę, że widzi, lecz nagle obraz rozmywał się.
   (czerwona)
   – Co? Co jest czerwone? – powiedział na głos. – Do cholery, co jest czerwone?!
   Ale już wiedział. Dokładnie wiedział, co jest czerwone, wiedział to z całą dokładnością i przekonaniem.
   Piłeczka antystresowa.
   Była czerwona. Jego piłeczka antystresowa była czerwona, nie zielona, jak ta, którą widział na komisariacie. Czerwona jak hollywoodzki dywan, jak rubin, jak majtki Super-Mana, jak krew…
   – Piłeczka była czerwona – powiedział, żeby w pełni pojąć sens tych słów, po czym zdał sobie z czegoś sprawę.
   Jeżeli nie zejdzie z torów, zginie.
   Pociąg był już niedaleko. Zostało ledwie kilka sekund, aż zderzy się z ciałem Karola – a ciało rozleci się na cztery strony świata.
   Wytężył wszystkie siły. Starał się nie myśleć o tym, jak długie nie spał i nie jadł. Nie miał innego wyjścia. Naprężył mięśnie w straszliwy sposób, aż poczuł, że za chwilę rozerwą się niczym rozciągnięta szmata. Podparł się ręką o szynę i wypchnął tułów. Nogami zaparł się o podłoże, przeorał kawałek ziemi i skoczył. Jego głowa znalazła się poza torami, czuł, że tułów również, tylko…
   ...stopy.
   Podciągnął nogi do brzucha dokładnie w tym momencie, kiedy ogromny, rozpędzony pociąg przejechał obok niego. Karol poczuł silny podmuch powietrza rozwiewający mu włosy i wrzasnął. Wrzasnął ze szczęścia, a jednocześnie płakał, gdy mijały go kolejne wagony, ze szczęścia, był szczęśliwy, bo udało mu się uniknąć śmierci, bo teraz wiedział, wiedział doskonale, że to nie on i że policzy się jeszcze z sukinsynem, który jest za to odpowiedzialny. Tarzał się po ziemi, śmiejąc się i płacząc, rozpryskując wokół siebie łzy. Rozluźnił się do tego stopnia, że po kolanie spłynęła mu ciepła struga.
   – Siemasz.
   Głos dobiegł zza jego pleców. Z pozoru był spokojny, neutralny, pozbawiony jakiejkolwiek barwy, ale Karol oduczył się oceniać po pozorach. W tym jednym słowie siedziała zaciekłość, nienawiść, szyderstwo i – tego Karol był pewien – szaleństwo. Głos był cichy, mógł dochodzić z odległości kilkunastu metrów, ale detektyw miał pewność, że skierowany został do niego.
   Odwrócił się. Słońce zaszło już za horyzont i na niebie unosiła się tylko lekka poświata. Miała czerwony kolor.
   Dotąd Karol widział go tylko na zdjęciach. Żadna fotografia nie byłaby w stanie oddać tego, co czuło się w jego obecności. Mężczyzna nie mógł mieć więcej niż trzydzieści pięć lat. Uśmiechał się. Burzyło to kompozycję jego twarzy: spierzchnięte usta wykrzywiały się nienaturalnie, jakby przechodził operację plastyczną. Miał co najwyżej metr sześćdziesiąt wzrostu, niebieskie oczy i rude włosy. Dużo włosów, mnóstwo rudych włosów. Karolowi przypominał lwa. Chodzącego na dwóch nogach, ubranego w podarte spodnie i luźną koszulkę, uśmiechniętego lwa. Szalonego.
   Karol włożył całą siłę woli, żeby się uśmiechnąć. Potrzebował jej dużo, żeby zrobić to przy tym człowieku.
   – Cześć, Herman. Miło mi cię widzieć… osobiście. Mało kto dostępuje tego zaszczytu. A już szczątkowy ułamek procenta wychodzi z tej znajomości żywy, mylę się?
   – No wiesz… każdy ma inne podejście do ludzi. Ja mam takie, jakie mam, nic na to nie poradzę. Słyszałem kiedyś pewną modlitwę, przytoczę ją z pamięci, chyba że masz coś przeciwko. „Boże, daj nam siłę, byśmy mogli zmieniać to, co zmienić możemy, oraz wytrwałość, byśmy mogli zaakceptować to, czego zmienić nie możemy”. Bóg był łaskawy i dał mi trochę wytrwałości. Radzę sobie ze sobą.
   – Mylisz się. Jesteś w błędzie jak cholera.
   – Ach, wy, stróże prawa… macie strasznie płaskie podejście do rzeczywistości. Czarno-białe, powiedziałbym, ktoś jest dobry, ktoś jest zły, nie ma innej opcji. Ja wolę postrzegać siebie jako rzemieślnika. Nie artystę, daruj, artyści to nieudacznicy, którzy tłumaczą swoje szaleństwo tym „artyzmem”. Ja jestem rzemieślnikiem – robię to, co potrafię, bo ktoś to musi robić. Jak bym się czuł, gdyby wyręczał mnie w tym jakiś nieudacznik? – Zaśmiał się.
   – Przestań pieprzyć. Jesteś psycholem. W ogóle nie powinno cię być.
   – A jednak jestem. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
   – Nie każdy może nazywać się człowiekiem. Nie decyduje o tym, ile masz kończyn i w jakim stopniu jesteś owłosiony, to tylko pozory. Mów, co chcesz, ale dla mnie pozostaniesz tylko mordercą.
   – Ach, Karol. Wydaje mi się, że ulegasz fałszywemu złudzeniu, że w ogóle mnie obchodzi, co myślisz. Jesteś dla mnie tym, czym dla stolarza jest nieheblowana deska. Jesteś tylko materiałem… materiałem potrzebnym, by wykonać dobrą robotę.
   – Dlaczego? Dlaczego ja?!
   – Dobre pytanie. W sumie nie zastanawiałem się nad tym, a być może powinienem… Powiedzmy, że byłeś łatwym celem. Dotarcie do ciebie, stworzenie iluzji, a wreszcie złamanie cię… to było dziecinnie proste. Zostałeś wylosowany, jak nagroda w loterii. Powinieneś wiedzieć, że masz cholerny fart. Mówię serio. To tak, jakbyś wylosował główną nagrodę.
   Karol powoli zaczął się podnosić. We wszystkich mięśniach czuł pulsujący ból. Zacisnął szczęki i pięści. Wpatrywał się bez ustanku w te szalone, niebieskie oczy.
   – Ty sukinsynu.
   – Aha, byłbym zapomniał. Jak ci się spędziło noc z… Kariną? Mam nadzieję, że upojnie, bo sporo się nad nią napracowałem.
   – Co?! Ona… ty… to ty ją nasłałeś?! Ty skurwielu!
   Herman wybuchnął teatralnym śmiechem.
   – A skądże! To ja nią byłem.
   W tej chwili w głowie Karola wydarzyło się coś niepokojącego; jakby mózg starał się zaprzeczyć informacjom dostarczonym z uszu, a w efekcie wybuchł na milion maluteńkich kawałeczków.
   Teraz śmiech mordercy przerodził się w histeryczny chichot.
   – Ha, ha! Kurde, żebyś widział swoją minę – mówił ze łzami w oczach. – Jaja sobie robię! Ja miałbym się przespać z tobą?! Ja? Ja pierniczę, żebyś widział swoją minę…
   – Daj sobie spokój. Powiedz wreszcie, dlaczego tu jesteś. Nie mam ochoty więcej zabawiać się w te twoje gierki.
   – Aha, czyli chcemy konkretów, co? No dobra, przyjemnie mi się z tobą gawędziło, ale klient nasz pan – w końcu ostatnią wolę wypadałoby wypełnić. Coś tam mamrotałeś o szklance mleka, ale takimi luksusami nie dysponuję. Do konkretów przynajmniej mogę przejść i zrobię to z miłą chęcią.
   Wyciągnął pistolet.
   – Co?...
   – To niezbyt rozsądne, żeby zostawiać broń w domu, gdy się wychodzi. Chociaż może rozsądek nie jest dobrym przewodnikiem przy popełnianiu samobójstwa. Pewnie już się domyśliłeś. Jestem tu po to, aby cię zabić. Pragnę zaznaczyć, że robię to z ogromnym żalem. Może i byłeś łatwy do zwyciężenia, ale nie zmienia to faktu, że sporo się napociłem nad wymyślaniem sposobu, żeby cię otumanić. Aż trudno uwierzyć, że udało mi się sprawić, że uwierzyłeś, że to ty zabijasz tych ludzi. Kobieta w ciąży… ładna była z niej babka. I całkiem heroiczna. Rzuciła się na mnie, wiesz, instynkt macierzyński, te sprawy… przyjemnie się ją zabijało…
   – Strzelaj.
   – Oj, daj spokój. Nie masz mi nic do powiedzenia? Jakieś ostatnie słowo czy coś…
   – Nie. Rozmawiam tylko z ludźmi. Strzelaj już, bo zaczynasz robić się nud…
   Strzelił.
   Po okolicy poniósł się donośny huk, gdy z lufy wyleciał niewielki, dziewięciomilimetrowy pocisk i przebił ciało Karola na wylot. Mężczyzna urwał w pół słowa i stanął. Przez ułamek sekundy wyglądał, jakby nie wiedział, co się dzieje, przypominał trzydziestoletniego noworodka. Stał w miejscu, patrząc na Hermana, a potem do jego oczu napłynęła mgła, wzrok rozmył się, a oczy rozbiegły. Karol upadł na ziemię z cichym tąpnięciem.
   Po chwili ucichło echo wystrzału i przy torach kolejowych zaległa cisza. Niski, obdrapany mężczyzna stał z pistoletem w dłoni i patrzył na ciało leżące niczym przebita opona. Wyglądał jak żałobnik na pogrzebie, jeżeli nie liczyć ledwo dostrzegalnej iskierki w oku i pistoletu.
   Zrobiło się już zupełnie ciemno.
   Herman uśmiechnął się pod nosem i podszedł do ciała.
   Mruknął kilka słów, coś na kształt pożegnania, po czym pochylił się nad nieżywym Karolem. Rozchylił jego powieki i spojrzał głęboko w oczy. Oczy, w których jeszcze chwilę temu tliło się życie, a teraz zgasło jak świeca zdmuchnięta przez wiatr. Herman czuł podniecenie. To dlatego zabijał. Dlatego że za każdym razem, kiedy odbierał komuś życie, odczuwał to wspaniałe poczucie spełnienia. To było lepsze niż orgazm. Lepsze niż cokolwiek innego na świecie.
   Zbliżył twarz do policzka Karola. Wysunął język i przejechał nim po zastygłej twarzy. Odłożył pistolet na ziemię i obiema dłońmi złapał ofiarę za włosy. Uczucie ekstazy eksplodowało w nim teraz niczym feeria fajerwerków. Było to uczucie silniejsze od wszystkich poprzednich. Było specjalne.
   I w tej chwili Karol otworzył oczy.
   – Moje ostatnie słowa: poćwicz celność.
   Huk wystrzału raz jeszcze poniósł się obok torów kolejowych. Kilka ptaków odleciało z pobliskich drzew.
   Bezwładne ciało opadło na ziemię. Niski, rudy człowieczek zastygł w wyrazie niezrozumienia, z szeroko rozwartymi oczami i ustami. Miał leżeć tak jeszcze przez najbliższe dni.
   Karol wstał i otrzepał się z kurzu.
   – Zabiłeś mnie. A ja zabiłem ciebie. No to co… jesteśmy kwita?

   Koniec

2
Co się zaczęło trzeba i skończyć - zaczęłam czytać Twoje opowiadanie i oto dotarłam do jego kresu ;)

Pora na parę słów opinii.

Najpierw sprawy prozaiczne - błędy. Poza ciągłym "karolowaniem" nie dostrzegłam nic szczególnie drażniącego. Pojawiło się kilka bardziej lub mniej koślawych zdań, kilka słów jakoś dziwnie użytych, ale za dobrze mi się czytało, żebym miała chęć przerywać sobie lekturę i coś wypisywać.

Teraz sprawy kluczowe - fabuła.
Zakończenie jest dobre. Jako że nie jestem zbyt oczytana w kryminałach to nawet mnie zaskoczyło. Spodziewałam się, że to nie Karol jest mordercą, ale trochę inaczej sobie wszystko wyobrażałam.
Fajnym pomysłem było włączenie tych reminiscencji z dzieciństwa - dodają smaku.
Jedną wątpliwość niestety mam:
1) po co Herman tak się wysilał konkretnie w sprawie Karola? Wszystkich innych zabijał dość łopatologicznie, a tutaj taka intryga... Wiadomo - świr może na różne sposoby chcieć się zabawić, ale jakoś mi to nie podeszło.

Podobały mi się dialogi pomiędzy Hermanem a Karolem - zwłaszcza to:
 – Oj, daj spokój. Nie masz mi nic do powiedzenia? Jakieś ostatnie słowo czy coś…
   – Nie. Rozmawiam tylko z ludźmi.
Ogólnie fajnie wykreowane postaci.

Ostatnia scena dobra. Lubię takie zakończenia. Uczepię się tylko jednego - ten świr widział już trochę zwłok, mordował mnóstwo ludzi... A nie zauważył, ze Karol udaje - nawet podnosząc mu powieki (oczy jednak jakoś by zareagowały chociażby na światło).

A teraz jeszcze parę słów odnośnie całego opowiadania.
Spodobało mi się. Kawałek przyjemnego kryminału dla zabicia czasu. :) Masz fajny, czytelny styl, potrafisz zbudować fabułę i wciągnąć czytelnika (a przynajmniej średnio wymagającą czytelniczkę ;) ). Brakuje jeszcze jakiejś świeżości, wyjątkowości pomysłu - czegoś, co by sprawiło, że twoje opowiadanie na długo zapadnie w pamięć. Ale na wszystko przyjdzie pora.

Dobra robota!

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

3
Bin pisze:nie zmrużył oka od trzydziestu godzin. Nie tylko oczy odmawiały
Bin pisze: I wtedy jedna rzeczy wydała mu się
- "rzecz".
Bin pisze:Otworzył oczy. Jego wzrok natychmiast spoczął w miejscu łączenia trzech ścian. Była tam szara, rozłożysta pajęczyna. Kiedy przyjrzał się dokładniej, dostrzegł także mieszkańca.
- czy to ten sam człowiek, który był tak wycieńczony, że wzrok odmawiał mu posłuszeństwa ("wszystko co widział było rozmazane")?
Bin pisze:(prawdopodobnie zrobił to tylko po to, żeby wyszydzić z Karola).
- "szydzić z Karola" lub "wyszydzić Karola".
Bin pisze:jednak wciąż znajdował się blisko skraju wyczerpania.
- po prostu "znajdował się na skraju wyczerpania".
Bin pisze:Jak jakiś pieprzony Hiob. Tylko że Hiob miał szansę. Karol nie.
- tak moim prywatynym zdaniem- Hiob nie dostał żadnej szansy, nie mógł w żaden sposób zapobiec tragedii jaka miała go spotkać. Kwestia do rozstrzygnięcia przez papę Rydza ;)
Bin pisze:Przypomniało mu się kalwinistyczne hasło „predestynacja”.
- to nie jest kalwinistyczne hasło, pojawiło się ono dużo wcześniej.
Bin pisze:– Przestań pieprzyć. Jesteś psycholem. W ogóle nie powinno cię być.
- nie wiem, jak odczytywać podkreślone zdanie. "Nie powinno cię być" w zanczeniu "nie powinieneś istnieć" czy "nie powinno cię być tu, w tym miejscu"?
Bin pisze:Niemowlęctwo. Nie pamiętał z tego okresu nic, tylko to, co opowiadali mu rodzice. Był ruchliwym dzieckiem i, jak się domyślał, strasznie upierdliwym. Nauczył się chodzić wcześniej od innych i od tego czasu nie dawał spokoju rodzicom. Jednak ten czas nie sprawiał mu wielkiej radości, gdy do tego powracał.
- ostatnie zdanie do wyrzucenia. Skoro nie pamiętał nic z okresu niemowlęctwa, to nie może powracać myślami do tego czasu.

Podsumowując: kiedy porównasz pierwszą część opowiadania z trzecią to zobaczysz, jak popadłeś z jednej skrajności w drugą, jeśli chodzi o narrację. Początkowo opisujesz w najdrobniejszych szczegółach każdą czynność - tutaj akcja i opisy są skrócone do minimum. Przydałoby się znaleźć jakiś złoty środek. Jak na tak krótkie opowiadanie czasem zbyt łopatologicznie tłumaczysz pewne rzeczy:
Bin pisze:  To on był mordercą.
   Musiał nim być. Jak mógł w ogóle żywić jakieś wątpliwości? Gdyby zechciał, mógłby wymienić co najmniej kilkanaście dowodów przeciw niemu – telefon odnaleziony na miejscu zbrodni czy choćby ta kretyńska piłeczka – ale żadnego świadczącego, że to jednak nie on.
- przesadnie analitycznego umysłu nie posiadam, ale akurat tyle udało mi się z tekstu wyłapać i powiązać ze sobą.

Pozdrawiam.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”