[Uwielbiam mówić o przyszłości w liczbie mnogiej. Będziemy, zrobimy, poczujemy. Uwielbiam nią żyć, oddychać i marzyć o tym, że kiedyś się stanie. Że nadejdzie taki moment, w którym oboje będziemy mieć z tego samego powodu zimne dłonie. Że ja będę, nie zrobię tego kroku w tył tuż za rogiem i nie przygryzę wargi w odpowiedzi.][Uwielbiam płakać nieistniejącymi łzami. Prawie wypływają i gromadzą się w kącikach moich otwartych szeroko oczu – jakbym to w nie chciała schwytać myśli o tym, że język dano mi tylko po to by wszystko ukrywać, a uczucia żeby je łamać i wyrzucać za próg. Te moje drżące dłonie – wbrew wszystkiemu opalone i zawsze wplecione we włosy, których nawet teraz zapominam rozczesać. Moje usta rozwarte w niemym pytaniu zapytania i to łóżko na którym siedziałam tak dawno i tak nierealne – a jednak w jakiś sposób bardziej prawdziwie niż teraz.][ Taka ja. Taka niewinna. Taka nieporadna. Taka potargana – jakbyś przed chwilą tylko wyszedł nie trzaskając drzwiami, na pożegnanie głaszcząc mnie po głowie i chwytając za ramiona. To wszystko co mogłam mieć ucieka. Uciekło. I przed tym niczego nie było. Nie dałam ci niczego.] [Wiem, że jestem naiwna, tak jak różowe kubki z których codziennie piję kawę. Wiem, że powinnam przestać, że niektórych rzeczy już nie cofnę i nie mogę nauczyć się ich finału od nowa.] [ Ja i moja dziecinna rozkosz w pierwszej osobie liczby mnogiej – po co mi były te krótkie spódniczki uwidaczniające twardą mentalność, którą przecież wyszyłam z kłamstw było i będzie szybko i bez zastanowienia karmiąc nimi wszystkich?][Powinnam mówić i nauczyć się krzyczeć. Odrobina empatii z mojej strony byłaby milowym krokiem do przodu. Bo wtedy bawiłam się rąbkami sukni lalek Barbie, miałam te krokodyle łzy i satysfakcje z tego, że jestem. Miałam.]
Pamiętałaś jego zapach bo pozostał wszędzie – w pościeli, którą figlarnie zarzucałaś mu na głowę, książkach, które dotykał i przeglądał śmiejąc się, sentymencie, którego nie umiałaś wyrzucić, słowach nadal rozbrzmiewających i rozsadzających twój umysł od środka. Byłaś jego, a on był twój. Kochałaś wszystko, co mieliście razem, nawet te oczy – tak różne od twoich, bo on często zerkał w bok, nie mówiąc nic i myśląc tylko o tobie, a ty czytałaś te myśli, bo były wyryte na jego ustach, w oddechu, który łaskotał cię w szyję i dłoniach, tak delikatnych, że lepszych niż twoje. Wiele razy podczas bezsennych nocy, które nadeszły tuż po jego odejściu wstawałaś z niepościelonego łóżka i wyjmowałaś z szafek kubki i zdjęcia, które dostałaś od niego, i które w jakiś sposób były naznaczone jego obecnością. Tak jakby to wszystko zawierało ten lewy profil, który w twoich rzadkich snach przyjmował postać greckiego posągu i sztuki, której nie mogłaś pojąć. Chyba czułaś intensywność jego myśli, wiedziałaś, że on też nie śpi, że najprawdopodobniej układa sobie w głowie od nowa kawałki ciebie które rozsypał – że widzi jego twoje i wasze oczy, dotyka jego twoich i waszych ust, że całuje i jest od nowa.
Gdy byliście razem mogłaś wybiegać w trakcie lekcji rozrzucając wkoło notatki i zostawiając nauczycieli w stanie osłupienia. Zarzucać zmęczone pisaniem ręce na szyję(łaskocząc opuszkami palców w miejscu gdzie kończyły się cebulki jego najcieńszych włosów, a co tak bardzo go irytowało) i całować w usta mając wszystko gdzieś. Był twój. Wyższy niż większość jego znajomych, do tego stopnia, że często musiałaś wspinać się na palce, by powiedzieć lub wyszeptać cokolwiek. Kiedyś nawet dość naiwny, gdy odgarniał loki spływające ci na twarz i szeptał ‘nigdy, nigdy, nigdy’. I taki silny, twój, gdy otaczał cię ramieniem mrużąc oczy i odrzucając wszystkie troski, których zaznałaś, bo niestety tak wyszło. Taki pocieszny, gdy całował cię po raz pierwszy, w tym parku, wtedy, w tamtym miejscu pod drzewem i gdy odwrócił się i pobiegł chowając dłonie do kieszeni. Taki, któremu mówiłaś o wszystkim, bo chyba życie nie nauczyło go krzyczeć. Kochany – umiejący pokazać koniec barwnej tęczy i zawsze wybierający ciebie, a nie piwo ze znajomymi. On i czerwone róże, które kupował w każdą miesięcznice waszego poznania. On i jego pocałunki – pierwsze i ostatnie. I ty, która zawsze go zadawalałaś. Mógł przenosić cię na rękach przez próg, całować opuszki palców twojej mamy, robić herbatę, przynosić ją do pokoju i kłaść na biurku, wspinać się po schodach twoich marzeń, szukając w nich miejsca coraz wyżej i wyżej, aż w końcu ostatecznie zasiadając na szczycie. Mógł przychodzić do ciebie w nocy, zatapiać się w twojej kołdrze i zagrzebywać w łóżku, w którym przecież zawsze było dla niego miejsce i wtedy tylko przez sen bezwiednie wyszeptywałaś: - Jesteś. – A on całował cię w szyję i przytulał nucąc, bo wiedział, że boisz się ciemności.
Nie czułaś niczego, nawet wiatru, który przecież wiał tak silnie. Zastanawiałaś się, czy masz ochotę płakać czy może rozsypiesz się całkowicie, czy to twoja wina, że jesz tak mało cukru i skutkiem tego jesteś tak gorzka. Szłaś spuszczając głowę i zaciskając dłonie w pięści, w kieszeniach jesiennego płaszcza tak ładnie uwydatniającego błękit twoich oczu. To był pierwszy raz odkąd zobaczyłaś go od zerwania. Były tylko te oczy między wami, ta pustka, która zdawała się obejmować wszystko i wszystkich i gdy tak szłaś, mijając go w drzwiach, nie przeszkadzał ci nawet papieros, który trzymał w dłoni. Specjalnie zmrużyłaś oczy - zawsze miał słabość do twoich rzęs, i zwolniłaś kroku. Nie zauważyłaś, ze wypuścił puszkę pepsi na twój widok, że otworzył szerzej usta, że zamilkł i nie mówił już więcej. Potem nie było drogi, bo widziałaś tylko jego, stał obok w twoich myślach gdy przebiegałaś na czerwonym świetle przez ulicę i dawał ci spokój gdy płoszył cię perfidny dźwięk klaksonów. Może gdyby zaczął krzyczeć, przeklinać, że jesteś, że on widzi, że nie ma nic więcej: byłoby lepiej. Przestępowałaś coraz szybciej z nogi na nogę, przeklinając się, że nie masz makijażu, ani sukienki, którą kupił ci na urodziny, że jesteś tylko jeszcze bardziej bezbarwna niż zawsze, że to wszystko wydarzyło się naprawdę.
Nie żałowałam cię nigdy. Nigdy cię tak naprawdę nie widziałam – czasami tylko mignęły mi gdzieś twoje oczy wpatrzone w niebo za szklaną szybą, plecak przewieszony przez lewe ramię, pełen marzeń, bo zawsze miałaś taki zatroskany uśmiech, i włosy rozwiane na wietrze gdy mijałaś, śpiesząc się, róg który oddzielał i nadal oddziela tak wiele. Może się mylę, ale to zawsze twoją dłoń widziałam w jego dłoni – gdy w garści ściskałaś moje lęki dławiące i drapiące w gardło mocniej z każdym dniem. To twoje białe adidasy przestępowały przy jego ciemnych adidasach gdy próbowałam chować się przed deszczem za witryną sklepową. Was deszcz nie raził, nie mieliście parasoli; te wasze wilgotne twarze, krople spływające po splecionych palcach, przyklejające się do ciała ubrania – przecież nie miałam prawa wam zazdrościć. Przecież gdy siedzieliście w parku to ty siedziałaś mu na kolanach i mogłaś patrzeć i mówić i nawet chować dłonie do kieszeni jego spodni. Mogłaś dotykać dłonią jego czoła, mruczeć w odpowiedzi na dziwne pytania, całować go na oczach wszystkich, mieć nad nim władzę i trzymać uczucia na wodzy. Mogłaś patrzeć mu w oczy, obrażać się o to, że słońce wzeszło zbyt wcześnie, tulić go dniami i nocami – być słodką jak kakao.
Tylko zimno wewnątrz i na zewnątrz i wszędzie i te drzewa które pochylały się nisko i zdawały płakać wraz z tobą. Nie pamiętałaś jak to się stało, czy umówiliście się wcześniej czy to może on cię śledził, ale w pewnym momencie poczułaś ciepłą dłoń na ramieniu i zapach, który rozpoznawałaś wszędzie. Odwróciłaś się i spojrzałaś. Tak naprawdę spojrzałaś chcąc zapomnieć o rozsypce ostatnich dni. Myślałaś intensywnie – jakie to dziwne, że w trudnych chwilach logiczne myślenie nagle powraca i wszystko zaczyna układać się od nowa. On też patrzył. Widział te drżące łopatki, których chudości zawsze ci zazdrościłam i widział te oczy, których ja tak nie lubię. Pomyślał, jak wiele stracił, że stracił ciebie, że chyba nie ma już nic, że był bardzo głupi. Zadziwiające – byliście tak dojrzali, pozornie dojrzali, a jednak nie wiedzieliście co robić. Wyciągnął dłoń żeby pogładzić cię po policzku, ale coś w twoich oczach, a może oddechu go odstraszyło i schował ją z powrotem do kieszeni.
Stał i pewnie myślał o twoim dotyku i o tym jaka kiedyś byłaś mu bliska, a co on rozsypał jednym ruchem dłoni sięgającej nie do tych co trzeba majtek. Na pewno cię dostrzegał – zawsze przecież patrzył tak dokładnie; zauważał nowe kolczyki, smutki wyryte na dłoni, łzy, które jeszcze nie opadły i myśli, których nikt nie zdążył opowiedzieć. Wydawał się smutnym dzieckiem, jakby nagle matka natura odjęła mu dziesięć i sto i tysiąc lat, tak jakby bez ciebie go nie było. Był bledszy niż zwykle, miał załzawione, pewnie na skutek wiatru, oczy i nie było w jego uśmiechu niczego nieszczerego. W tej jednej chwili, w tych przetartych na tyłku dżinsach, koszulce przybrudzonej trochę trawą na lewym rękawie i długopisem zatkniętym za ucho stał się twoim małym księciem – kimś kogo jeszcze tak n a p r a w d ę nie widziałaś, a kto był twój. Byliście najlepszymi przyjaciółmi – zakochanymi w sobie dziećmi, które los pokrzywdził w taki, a nie inny sposób i to było waszą największą siłą. Najwięcej szczęśliwych chwil w przeszłości spędziliście na czytaniu książek, gdy on w pewnym momencie przerywał i głaskał cię po policzku i całował po powiekach i ustach i wtedy nie pamiętaliście już numeru strony, ani rozdziału, bo woleliście pisać własną historię.
I nic tylko najmilsze:
- Martwię się o Ciebie. – powiedział, a tobie zadrżały dłonie.
Ty też się martwiłaś. O ogniki, które powróciły nieco tylko wypłowiałe do jego oczu, o dłonie, które widziałaś z daleka, lecz jednak wyczuwałaś, że są coraz szczuplejsze. O dżinsy, coraz luźniejsze w nogawkach, podkoszulki których nie zmienił i uczucia do ciebie, o których przecież zapewnił, ale też złamał na kolanie, tak jak te wszystkie klapsy, które dostawałaś w dzieciństwie za rozlane mleko łamały twoje ego. Martwił się. Martwił w charakterystyczny dla siebie sposób. Martwił o ciebie. Tak, jakby mogło cię nie być. Jak gdybyś miała zimne dłonie i usta, niewygrywające melodii serce oraz niewidzące spojrzenie. Nosiła czarną sukienkę rozsiewającą rozpacz, dodającą ci kilkunastu lat i makijaż stworzony z odciśniętych ponad policzkami kurzych łapek. Leżała na białym stole, pozbawiona możliwości zrobienia lub powiedzenia czegokolwiek, nieświadoma wylewanych za sobą łez. Ze stosami nienapisanych wierszy w kieszeni i wyrytymi pomysłami na banalne książki, poezją zaschniętą w kącikach ust. Jakby mógł płakać i krzyczeć, że to przez niego.
Nic nie odpowiedziałaś. Pomyślałaś, że może spóźnił się trochę z tą deklaracją, że to tak jakby zmartwienie zjadło cię już i pozostał tylko cień ciebie w za dużej koszulce. Ale przecież to u niego spóźnialstwo stało się nawykiem niemal wszytym pod skórę. To jego musiałaś zapraszać na rodzinne uroczystości niemal dwie godziny przed czasem, a jednak mimo to zawsze przychodził ostatni. To na randki z nim musiałaś spóźniać się godzinę, a jednak i tak mimo wszystko czekać zawsze z zegarkiem w ręku. To do niego musiałaś dzwonić o piątej rano, by zdążył do szkoły na dziesiątą. To było jeszcze za wcześnie, żebyś nauczyła się wybaczać. Ale czy przez myśl ci nie przeszło, że do tego jednego spóźnienia też można się przyzwyczaić?
I nic tylko najgorsze:
- Nie musisz. – odpowiedziałaś, a on zbladł jeszcze bardziej.
Bo nie musiał. Byłaś dość silna, a przynajmniej taką udawałaś. Za to on był kruchy. Wtedy to zobaczyłaś. Nie było nic wesołego w jego uśmiechu, ani oczach, ani serce nie biło zbyt szybko – a przecież to on cierpiał na arytmię.
Przypomniałaś sobie te dni, wymalowały ci się przed oczami, gdy trzymałaś jego zimną dłoń, w tym okropnym szpitalu, a jego zdawało się nie być, przez jeden dzień i jedną noc, gdy on otwierał oczy i pytał wciąż kim jesteś, a ty płakałaś; wszystko to wróciło. Miałaś ochotę pogładzić go po policzku, przytulić, wyrzucić gdzieś w tył wasze krzyki i wyrzuty, no bo jeśli nie ty, to kto? Ciągle mówiłaś sobie, że jesteś wszystkim. Tak myślałaś, byłaś świadoma niewielu rzeczy, może tego wiatru wkoło, piasku pod stopami i jego. Tak nagle znalazłaś się w tym szpitalu, wśród całej tej bieli i urządzeń pikających obok – gdyby przestały umarłabyś chyba. Potrząsnęłaś głową, a on nie wiedział o co ci chodzi, bo utkwił wzrok gdzieś pomiędzy twoją dłonią a rąbkiem spódniczki, która, teraz to widziałaś, zwisała smętnie, jak gdyby nagle zesmutniała wraz z tobą.
- Muszę – zrobił krok do przodu, a ty nie cofnęłaś się mimo, że chyba tego chciałaś.
Coś rozsadzało cię od środka, coś niby jak smutne szczęście, choć przecież to zaprzeczenie, ale tak to czułaś, jakby dopadła cię nagle ulga, a z drugiej strony ścigała rozpacz i myśl, że nigdy nie będzie tak jak kiedyś. Może momentami zdarzało ci się czuć na sucho, lecz wtedy widziałaś wszystko tak plastycznie i realnie. On zauważył, że się zarumieniłaś i otworzył jeszcze szerzej oczy. Oczywiście chciał cię wkurzyć. Nienawidził siebie za to, ale musiał.
Dręczyłaś go tak bardzo. Twoje zielone, wielkie oczy, pełniejsza górna warga, biała niemal cera, pieprzyk za lewym uchem; to wszystko doprowadzało go do szału. Gdy stał tak na środku chodnika, mrugając i ochraniając dłonią oczy przed deszczem, miał cię dosyć. Czułaś jakieś emocje wirujące wkoło was, tak jak w ten dzień, gdy między wami była tylko odrobina potu i miłości, wtedy, w gabinecie jego matki, na tym zatęchłym i brudnym biurku. Czułaś motyle w brzuchu, prawie tak jak gdyby całował się w usta i wszędzie. Spojrzał ci w oczy, niemal zobaczyłaś tę poezję, której nigdy nie potrafił wyrazić słowami i znienawidziłaś się za to. Teraz nienawidziliście – ty siebie, on siebie. Miałaś ochotę przytulić go znowu, pogładzić po policzku wyszeptać do ucha cokolwiek, stać się jego, chociaż przecież byłaś jego ciągle i zawsze tylko nie umiałaś się do tego przyznać. Nie rozumiałaś niczego.
- Zostaw mnie – wymamrotałaś pospiesznie, zapominając o wzięciu wdechu i zasadach poprawnej retoryki, którą wykładano ci niemal codziennie w szkole. Nie uwierzył. Wziął twoje dłonie i zarzucił na swoją szyję, a ty nie zrobiłaś nic żeby się cofnąć. Spięłaś się, wyczuł to, ale po chwili odetchnął z ulgą. Staliście tak wtuleni w siebie, przejeżdżał dłonią po twoich plecach, chciałaś coś powiedzieć, coś co dawałoby wieczną gwarancję tego, że teraz znowu jesteście. Boże, wydawał ci się taki mały. Odsunął cię niepewnie, wdychając twój balsam do ciała który malował mu się każdej nocy pod powiekami. Zamknęłaś oczy wdychając zapach jego perfum, rozkoszując się nimi, bo zupełnie inny wymiar przyjmowały w zetknięciu ze skórą(nigdy mu nie powiedziałaś, że ostatni tydzień spędziłaś wtulona w poduszkę spryskaną jego ulubionym zapachem). Wyczułaś, że drży, spragniony ciebie na kilka chwil zapomniałaś. Uśmiechnął się niepewnie; sprawdzał czy nadal jesteś sobą.
- Jesteś – zabrzmiało to trochę jak wyrwane z kontekstu. Jego oddech zmieszał się z twoim oddechem, w tle zaszczekał na was jakiś pies, ale niewiele cię to obchodziło. Prawda. To ciebie kochał jak nikogo innego. Ciebie chciał obronić przed tym całym światem. Na nowo rozpalił w tobie marzenia o wspólnie przebiegniętych ścieżkach w życiu i płomieniach wypalonych w kominku przy kawie. Trzymał w dłoniach twoje wahanie i zastanawiał się co z nim zrobić. Powinien przeprosić, kupić ci kwiaty, zrobić cokolwiek, ale przecież to ty nie kazałaś mu się do siebie zbliżać. Był taki smutny. Chciałaś tak stać ciągle, żeby między wami znowu był tylko zalążek goryczy, ten, który dodawał pikanterii uczuciom.
I nie wytrzymałaś i on też nie mógł już tak stać.
Rozpłakałaś się robiąc krok w tył i pięścią próbując choć trochę ugodzić w jego dumę. Wiedziałaś, że powinien cię odepchnąć. Może tego chciałaś. Może chciałaś upaść na tą ścieżkę i spojrzeć w niebo. Może wtedy wiedziałabyś, że to naprawdę on. Ale nie. On nie powiedział nic. Złapał cię za nadgarstki, a ty chyba całkiem już omdlałaś w jego dłoniach. To ty nauczyłaś go takich reakcji każąc godzinami oglądać filmy o miłości i jej szczęśliwych zakończeniach. Ułożyliście sobie własny film, ale ty w tej jednej jedynej chwili pozwoliłaś mu zagrać spontanicznie.
- Przestań – załkałaś. Skąd ci się to wzięło, no skąd? Przecież nie chciałaś tego mówić.
Ale on cię nie puścił. Nie odwrócił się i nie poszedł. Przyciągnął cię do siebie, przytulając mocno i jakby odgradzając od wszystkiego. Wyrywałaś się. Wyrywałaś, choć nie chciałaś tego robić, chciałaś przytulić się mocniej, ale nie umiałaś, nikt nie umie, nigdy. Potem już tylko płakałaś. Płakałaś i tylko ten bunt i makijaż spływał ci po policzkach i było ci tak zimno i czułaś deszcz albo łzy we włosach. Wplatał palce w twoje włosy, muskał wargami twoje czoło, coś szeptał, ale ty nie wiedziałaś co, bo liczyło się tylko to, że był blisko. Znowu staliście się dziećmi od których bił niezidentyfikowany blask, i wszyscy wam zazdrościli choć sami nie wiedzieli czego. Przecież był twoim najsilniejszym uczuciem, twoją duszą leżącą każdej nocy na krześle obok łóżka. I był wszędzie. Nie tylko w książkach, zeszytach, ubraniach które miał okazje dotknąć, lecz też ramkach na zdjęcia, które spoczywały na szczycie twojej szafy, a których on nigdy nie widział, bieliźnie o której nie miał pojęcia, pamiętniku, który czytał jeden jedyny raz, i tylko dlatego, że ty mu pozwoliłaś, gdy leżałaś opętana spazmami, bo to był ten wieczór w który dowiedziałaś się o śmierci swojej ukochanej babci. Zresztą nie przeczytał do końca, bo w pewnym momencie rzucił wszystko, nawet ten drogi telefon, który rodzice podarowali mu na osiemnaste urodziny, a który akurat trzymał w dłoni, na podłogę i złapał cię w biegu, bo wstałaś i skierowałaś swoje drżące kroki ku oknu, choć sama nie wiedziałaś po co i dlaczego. Ale było tak jak teraz, bo wtedy też drżałaś, też płakałaś, też nie wiedziałaś co zrobić z dłońmi, też nie wiedziałaś czy czujesz tak bardzo czy wcale.
Zupełnie jak nie ty, gdy leżałaś na łóżku dzień wcześniej płacząc i słuchając dołujących piosenek. Gdy podnosiłaś się, nieświadoma niczego, wybiegałaś do szkoły bez makijażu, płakałaś w kącie nie czując nic, czasami szczebiocąc co nie co po niemiecku. Tak jakby cię nie było. Znikałaś, ulatując gdzieś ponad życie i kosmos, trwając w nieużyciu, z torebką pełną marzeń o przeszłości w dłoni.
-Nie skrzywdzę cię. Obiecuję, że tego nie zrobię – te słowa wypowiedział nieco głośniej niebezpiecznie całując twoją szyję, a ty tego nienawidziłaś. Wzdrygnęłaś się i odsunęłaś.
Uderzyły cię w twarz te niepokoje, którymi on emanował. Przypominałaś sobie wasze pierwsze potajemne spotkanie, wtedy zachowywał się podobnie, też tak mówił i też tak czuł. Żałowałaś, że nie był humanistą, że nie zaśpiewał ci ani nie zagrał piosenki ułożonej specjalnie na tę okazję. Że nie pozwolił ci odejść.
- Miałaś wtedy…miałaś tę spódniczkę – powiedział, a ty nie chciałaś już niczego.
Zakochaliście się w sobie od nowa. Obiecywaliście sobie wiele razu, że do tego nie dopuścicie, ale to po prostu się stało. Przyłapaliście się na myślach o sobie leżących na łóżku i czytających książki, z nadłamanymi pośrodku okularami, które nosiliście tak rzadko, zwisającymi nisko na nosie i męskimi bransoletkami na nadgarstkach. Na samą myśl o głupocie i niemocy tego uczucia mieliście motyle w brzuchu – te które w obecności samotności spłaszczaliście do poziomu czegoś nierealnego. Ah, jak musieliście być dziwni i naiwni. Ale przecież ta naiwność była waszym największym atutem. Przecież znaliście się tak dobrze, byliście niemal wszyci w siebie, jak dwa organy nie mogące funkcjonować oddzielnie, chociaż to może on bardziej się denerwował, bo czuł coś pod skórą. Widziałaś jego humory, wywieszane na łóżku, żeby nikt nie ważył się ich zbezcześcić ani zrozumieć.
Był dla ciebie taki idealny. On i jego świat cyfer, do którego nie chciał cię wpuścić. Zobaczyłaś jak wiele straciłaś od czasu gdy on odszedł zostawiając cię płaczącą na podłodze.
- Jej nigdy nie było. Byłaś tylko ty – tłumaczył się nie pytany zbliżając się do ciebie jeszcze bardziej. Dzielił was tylko mur twojego dystansu. Znowu się nie ruszyłaś. Nie mogłaś. Tym razem zrobił to delikatnie. Przejechał dłońmi po twojej talii i ramionach, ujął dłonie i ucałował delikatnie, przejechał opuszkami palców po wardze. Jakbyś była jego oczekiwanym długo kwiatem, różą, którą pozostawił na swojej małej planecie, skarbem ukrytym pod kloszem, czymś co doceniał nie tylko po utracie, ale też wcześniej. Nie pamiętałaś o tym, żeby powiedzieć cokolwiek. Pocałowałaś go znowu w usta, choć tak naprawdę po raz pierwszy, pozwoliłaś sobie płakać dłużej. Tak, na pewno. Zawsze bałaś się łez wylewanych przy nim, raz jeden tylko płakałaś w przeszłości- właśnie tej nocy, której zerwaliście. Zawsze uważałaś, że to takie słabe – zwracanie na siebie uwagi. Myślałaś, że może cię wyśmieje. Że może odstraszy go twój zaczerwieniony nos, którym wciąż pociągałaś, drżące policzki i reakcja, której nie rozumiałaś. Nie wiedziałaś co robić, nie wiedziałaś co czuć. Wtuliłaś się w niego i spojrzałaś w górę pozwalając łzom płynąć. Ale on nie był obojętny, trzymał cię mocno, tak samo jak wtedy gdy krzyczałaś, ze cię nie kocha. Pocierał dłońmi o twoje policzki, całował od nowa twoje czoło, powieki i nos, a ty nie wiedziałaś po co dalej te łzy, skoro to chyba prawda, w którą odważyłaś się uwierzyć. Skoro on cię kochał.
- Nie płacz, proszę – wyszeptał przyjmując ciężar twoich łez na swoje wargi, tak jakby w ten sposób przejął też złamane serce i wszystko, co dotyczyło jasnych włosów i malinowych ust tej drugiej i tego, że przez chwilę była. Błądził dłonią gdzieś pomiędzy twoim uczuciem, a swoim nieogarnięciem. Drżeliście w spazmach, nie wiedziałaś czy szczęścia czy rozpaczy, i epilepsji rozstania, którą porzuciliście. Przecież cię nie przeprosił.
W dniach, które nadeszły później nie mówiliście zbyt wiele. Nachodził cię przypadkiem od tyłu w twoim pokoju. Czasami płakaliście leżąc na tym jednoosobowym łóżku, nic nie było takie jak wcześniej. Krzyczałaś na niego, rzucałaś książkami w głupotę, to, że przyznał ci się do zdrady, to, że sam nie potrafił tego udźwignąć. Nie było wyjść do kina, kolacji przy świecach ani seksu w piwnicy. Byliście dla siebie, ale nie umieliście być dla siebie wszystkim. Przynajmniej darzyliście się jakimś uczuciem.
Jednak mimo wszystko, nie chciałaś wiedzieć kogo pieprzył ani co robił w wolnym czasie.
[Był beznadziejny, nadal jest. Za mało w nim siły na to żeby zachowywać się normalnie, żeby wpajać sobie i wszystkim, że jednak tak, to on jest niedojrzały, tak, to on wszystko popsuł, tak, to on, on, on. Przy tobie jego ja ucieka. Zgubił je całkowicie – raz mówiąc tak, potem inaczej, tłumacząc się pokrętnie z czegoś czego nadal nie rozumie. Ale jest też taki szczęśliwy – tak ma cię na własność, nic nie wie o dławiącym cię strachu przed wszystkim o tych różnicach i zobowiązaniach, o których myślałam i myślisz niemal obsesyjnie.]
Prawda [obyczajowy]
1(I'm tired of being what you want me to be
Feeling so faithless lost under the surface
Don't know what you're expecting of me
Every step that I take is another mistake to you)
"Mam nadzieję, że wyjście jest radosne i mam nadzieję, że nigdy tu nie wrócę".
Feeling so faithless lost under the surface
Don't know what you're expecting of me
Every step that I take is another mistake to you)
"Mam nadzieję, że wyjście jest radosne i mam nadzieję, że nigdy tu nie wrócę".