Ulica św. Franciszka, część I

1
Ok, no więc napisałem nowelę :) Problem w tym, że jest długa, a ja już mam pewne przejścia z za długimi tekstami na tym forum, więc pozwólcie, że na razie zamieszczę pierwszą część, a druga będzie w oddzielnym wątku, ok? :P

Miłej lektury :)

Ulica św. Franciszka

Wpływające do sali księżycowe światło wypełniało eteryczną, srebrzystą poświatą poustawiane na stołach i stolikach szklane przedmioty, nadając pogrążonemu w ciemnościach pomieszczeniu duchowy poblask. Pan Mortimer zmarszczył powierzchnię nosa, gdy poczuł jak kolejna fala rozchodzącego się w sali aromatu uryny wypełnia mu nozdrza. Zgarbiony w jednym z ustawionych pod ścianą krzeseł wolno lustrował pomieszczenie niewidzącym wzrokiem, co prawda myślami i emocjami znajdując się w tym miejscu, jednak w czasie cofniętym o godzinę. Jego przyzwyczajone do wielu widoków tego świata spojrzenie nie mogło tu zresztą znaleźć niczego godnego uwagi – trzy, puste, stojące w różnych kątach pokoju łóżka zaścielone białą pościelą, zawieszone nad nimi urządzenia do monitorowania funkcji życiowych pacjentów, teraz już będące w standardzie każdego oddziału intensywnej terapii, trzy, złożone w dwie warstwy drewnianych desek stoliki przy każdym z łóżek i znajdująca się pod lewą ścianą umywalka. Jedynym w miarę ciekawym widokiem było masywne urządzenie do przywracania pracy serca położone na stoliku po prawej stronie pana Mortimera, tuż przy drzwiach wejściowych. Po przeciwnej stronie, w ścianie, znajdował się przełom, prowadzący do drugiej, większej sali, za którą z kolei znajdowała się oszklona dyżurka lekarska.
Pan Mortimer już dawno odciążył priorytety swojej egzystencji od skupiania się na tych nic nieznaczących, szarych wytworach ludzkich rąk i całą uwagę poświęcił na wypełnianiu położonego na kolanach, niewielkiego zeszytu. Panująca za oknem noc jakby odzwierciedlała ciemności panujące w pomieszczeniu, a w niesamowitej ciszy, przenikającej każdy milimetr sali, skrzypienie sunącego po papierze pióra wydawało się niszczyć nikłym echem uświęconą atmosferę chwili.
Pan Mortimer zresztą również stanowił jaskrawy kontrast względem reszty sterylnego, obskurnego pomieszczenia. Miał wysoką, chudą, żeby nie powiedzieć kościstą sylwetkę, a ubrany był w doskonale skrojony na nią garnitur z białą koszulą i wielkim, czarnym krawatem zdobiącym pierś. Lśniące, wypastowane wręcz do przesady, czarne buty zdawały się odbijać księżycowe światło. Twarz blada, podłużna, z krótko przystrzyżonymi, pozbawionymi wyraźnego koloru włosami, pełna łagodniejszych i ostrzejszych zmarszczek wisiała nieruchomo nad kartką papieru umieszczoną w eleganckim segregatorze. Jej wyraz był całkowicie obojętny. Głęboko osadzone oczy ze skupieniem lustrowały jej powierzchnię. Ozdobne pióro sunęło po niej z irytującym skrzypieniem, niczym tancerz niemogący złapać odpowiedniego rytmu, zmęczony i niechętny do wykonywania swej pracy.
Ta pogrążona w ciszy scena zdawała się promieniować zarówno tajemną, duchową dostojnością emanującą z każdej srebrzystej nitki Księżyca przecinającej twarz jegomościa, jak również pewnym stopniem dziwności i komizmu, który się mimowolnie nasuwał, gdy elegancko ubrany dżentelmen siedział w całkowitych ciemnościach sali szpitalnej i pisał coś na kartce.
Wyglądający na nieco zmęczonego swą pracą, pan Mortimer odchylił się na krześle i odłożył ozdobne pióro na bok. Dwa razy przeczytał treść wypełnionej kartki, chcąc się upewnić, że nie popełnił nawet najmniejszego błędu czy pomyłki:

Raport Nadzorcy do Spraw Wyjść nr 257390 z dnia 28.11.2008 r.


Miejsce Wyjścia: Oddział Intensywnej Opieki, Szpital im. Emilii Plater, Mokotów, Warszawa, Polska, Europa Środkowa, Wschodnia Półkula, Ziemia, Droga Mleczna, Ten Najbardziej Spaczony Wszechświat.

Ziemska godzina Wyjścia (gg/mm/ss): 14.20.43

Przyczyna Wyjścia: zawał serca.

Wiek ziemski Nowego/Nowej: 66 lat (słownie: sześćdziesiąt sześć lat).

Płeć Nowego/Nowej: mężczyzna.

Przynależność: Niebo, Najwyższy Krąg (?)*

Problemy, anomalie, nieporozumienia z Wysłannikami itd.:

Nowy wykazywał nadspodziewanie wysoki stopień niezadowolenia z przeprowadzenia procedury Wyjścia, sięgający nawet gotowości do złożenia osobistej skargi do samej Góry. Zauważono również pewien poziom niepokoju związany z losami najbliższych Nowego, tj. żony i syna. Obiekt wykazywał z tego powodu istotną skłonność do buntu i pogwałcenia Zasad, włącznie z próbami powrotu do świata żywych. Konieczne było sprowadzenie dodatkowych Wysłanników i wynegocjowanie nieprzewidzianych wygód w Poczekalni. Obiekt zażądał też okresowego przełamywania Bariery i ingerencji w życie jego żony i syna mających na celu ułatwienie im ziemskiej egzystencji. Z wiadomych powodów żądanie to nie zostało spełnione, lecz po długich dyskusjach i szantażach ze strony Nowego zgodzono się na dalsze przemyślenie całej sprawy. Nadzorca poleca jej skierowanie do Komisji Wniosków Tymczasowych i celowe doprowadzenie do jej wygaśnięcia po okresie pięćdziesięciu kwart Księżyca.
Nadzorca czuje się też w obowiązku poinformować, iż już dawno nie spotkał się z równie trudnym przypadkiem przejścia z jednego poziomu rzeczywistości na drugi i wątpi, aby w najbliższym czasie natknął się na coś podobnego.


*Po lekturze życiorysu Nowego zauważono istotnie wysoki poziom moralnej ambiwalencji jego ziemskiej egzystencji. O ile po pobieżnym przejrzeniu wszystkich niezbędnych dokumentów wydaje się niewątpliwe, że Nowy powinien się znaleźć w Primum Mobile, o tyle po dalszej analizie akt pojawiają się pewne istotne wątpliwości mogące umniejszyć moralną wartość jego życia do poziomu pośledniejszych Kręgów. Ze względu na osobliwość przypadku zaleca się skierowanie dokumentów do Komisji Weryfikacyjnej w celu stuprocentowej pewności doprowadzenia Nowego do odpowiadającego mu miejsca.


Po dokładnym przeczytaniu raportu Nadzorca nr 257390, to jest pan Mortimer, westchnął, zamknął segregator i odłożył go na ustawione obok krzesło. Oparł lekko głowę o ścianę i zamyślił się.
Na miłość boską, jeszcze nigdy nie spotkał się z czymś takim. Od momentu, gdy spojrzał na jeszcze ziemskie ciało tego człowieka, wiedział, że będą z nim kłopoty. Nie był w stanie sprecyzować dokładnego powodu. Coś było w ułożeniu jego twarzy i kształcie warg, w przyspieszonym oddechu i wyrazie zamkniętych oczu co wprowadziło go w poważny niepokój i zrodziło obawy.
- Już dobrze, dobrze... - szeptał umierającemu, gdy lekarze rozpaczliwie próbowali podtrzymać jego funkcje życiowe, te żałosne robaki tak nieświadomie poświęcające olbrzymią potęgę ludzkich umysłów na walkę z czymś co jest nieuniknione i czego się nie da pokonać. Wyczuwał przerażenie tego człowieka, pomimo, że nieprzytomnego, to w pełni świadomego co go czekało i starał się go w miarę możliwości uspokoić. Była to część procedury jakiej go kiedyś nauczono; tym razem jednak chciał również, aby jego obawy po prostu nie sprawdziły się i aby cała operacja przebiegła sprawnie. Miał jeszcze jedno zlecenie tej nocy i nie mógł sobie pozwolić na opóźnienia.
Sprawdziły się. Już przy opuszczaniu ciała Obiekt zaczął narzekać na zupełnie nowe dla siebie właściwości astralnego ciała, nietypową lekkość i elastyczność, lecz był to dopiero początek kłopotów. Pan Mortimer spokojnie wyjaśnij Nowemu całą sytuację, tak jak zawsze to robił, podczas gdy lekarze niedbale pakowali ciało w czarny worek i zabierali je ze szpitalnego korytarza.
Pytania, mnóstwo pytań. Już po chwili pan Mortimer uznał, że jeszcze nigdy nie miał do czynienia z tak dociekliwym i skrupulatnym Nowym. Chciał wiedzieć dosłownie wszystko – o zasadach panujących w miejscach, które w tak naiwny sposób od tysiącleci są przedstawiane w rozmaitych dziełach sztuki światowej, o dokładnych przebiegach procedur Wyjść i Wejść, o kryteriach przyjmowania do Niebios, Czyśćca i Piekieł i o wielu innych kwestiach, które w tym momencie były absolutnie niemożliwe do omówienia. Pan Mortimer z żalem musiał mu przerwać. Miał nadzieję, że dość uprzejmie dał Nowemu do zrozumienia, że odpowiadanie na te pytania nie leży w jego mocy i że, jeśli sobie tego życzy, udostępnione mu zostanie pełne Prawo po przybyciu na miejsce. Nowy nie dawał jednak za wygraną.
To właśnie wtedy zaczęły się pytania o żonę i syna. Co się z nimi stanie? Jak sobie bez niego poradzą? Dlaczego to się stało tak nagle, dlaczego nie pozwolono mu porozmawiać z nimi i się pożegnać? A ponad wszystko – czy będzie mógł jeszcze z nimi porozmawiać nim podzielą jego los?
- Obawiam się, że to niemożliwe, szanowny panie – nieśmiało zaoponował pan Mortimer. - Jak pan sam pewnie zauważył, przestrzegamy niezwykle ścisłych zasad kontaktów z żywymi. Właściwie to, poza pewnymi wyjątkami, zupełnie do nich nie dopuszczamy.
Nowy zaczął się gniewać. Najwyraźniej uznał to za niesprawiedliwość.
- Proszę mnie nie stawiać w niezręcznej sytuacji – odparł spokojnie pan Mortimer. - Jak już mówiłem, zmiana tych zasad nie leży w zakresie moich zdolności i obowiązków. Ja tylko nadzoruję. Niech się pan spróbuje postawić na moim miejscu – co pan by zrobił?
Nowy nie wiedział co by zrobił, gdyby był Nadzorcą do Spraw Wyjść, którego praca polega na skrupulatnym obserwowaniu procesów umierania ludzi i zapewniania im bezpiecznego przejścia z jednego świata do drugiego. Wiedział natomiast co zrobi jeśli wzbroniony mu zostanie kontakt z rodziną lub z jakichś względów okaże się niemożliwy dostęp do wszelkich potrzebnych mu informacji niezbędnych do dogłębnego zanalizowania sytuacji, w jakiej się znajdował. Istne agonie przeżywał pan Mortimer, gdy słuchał jak Nowy groził ucieczką, odnalezieniem swojego ciała w kostnicy i ponownym wejściem w nie; złożeniem skargi do samego Najwyższego; otwarciem Czyśćca na wylot tak, aby między Niebiosami a Piekłem był swobodny przepływ; i wieloma innymi czarnymi scenariuszami, o których Nadzorca wolałby nawet nie śnić. Podziwu nie mógł ukryć dla tego niezwykłego człowieka, który w ciągu kilku zaledwie minut zdążył zdobyć nad nim taką przewagę i dyktować warunki. To właśnie wtedy był zmuszony wezwać dodatkowych Wysłanników z odpowiednimi papierami koniecznymi do zawarcia niezbędnych umów z Nowym.
Ostatecznie, operacja przeciągnęła się jeszcze z godzinę lub dwie, jednak w końcu Obiekt został chociaż częściowo usatysfakcjonowany osiągniętymi rezultatami i w spokoju odszedł tam gdzie kiedyś wszyscy jemu podobni odejdą. Niemniej pan Mortimer domyślał się, że jego następna rozmowa z szefem nie będzie należeć do przyjemnych.
Przeżycie z irytującym Polakiem na tyle nim wstrząsnęło, że był zmuszony udać się do jednej z sal szpitalnych i siąść na krześle, na którym zastaliśmy go na początku naszego opowiadania. Długo nie mógł się otrząsnąć z nieprzyjemnej przygody. Dzień pracy tutejszych lekarzy się skończył, zamknięto sale i pokoje, pacjenci pozasypiali w swoich posłaniach, zapadła noc – a pan Mortimer wciąż siedział i rozmyślał. Dziwny człowiek z tego Polaka. Chyba nie był szczęśliwy w swoim życiu materialnym.
Dopiero po upływie kilku godzin, w ciemnościach listopadowej nocy rozpoczął pisanie swojego raportu. Był to niezwykle oryginalny dzień w życiu pana Mortimera - pomimo, że – jak można się domyślić – często odwiedzał szpitale to niezwykle rzadko spędzał w nich dłużej niż godzinę dziennie. Właściwie wcale mu się to nie zdarzało. Nie lubił materialnego Wszechświata. Uważał go za gorszy od swojej ojczystej rzeczywistości, jakiś dziwnie zanieczyszczony i splugawiony. Bardzo dziwne uczucie.
Skończył rozmyślać o swoim poprzednim zleceniu. Było to wydarzenie godne odnotowania w jego wielokwadralnej karierze urzędniczej, jednak nic więcej – życie toczyło się dalej. Podniósł swoją kościstą dłoń i teraz już spokojnym, pewnym ruchem wyciągnął z kieszeni marynarki złoty, ozdobny zegarek. Wskazywał godzinę drugą po północy z siedmioma minutami. Nadzorca zmarszczył brwi i wzdrygnął się – na śmierć zapomniał o jeszcze jednym zleceniu tej nocy! Pospiesznym ruchem zajrzał do leżącego na posadzce neseseru, wyjął teczkę, otworzył ją i zaczął nerwowo przeglądać papiery. Po chwili znalazł to, czego szukał – informacje dotyczące następnego zlecenia:

Imię i nazwisko: Wiesław Nalepa
Wiek: 65 lat
Płeć: mężczyzna
Przewidywana przyczyna Wyjścia: niedoczynność nerek
Przewidywane miejsce Wyjścia: Europa, Polska, Warszawa, Ulica św. Franciszka 42, fragment chodnika przy latarni.
Przewidywany czas wyjścia: 2.30

Podniósł brwi – kolejny Polak. Rzadko się zdarza, aby obiekty dwóch zleceń pod rząd znajdowały się tak blisko siebie w materialnym świecie. Na kartce znajdowało się jeszcze wiele innych informacji, ale nie miał teraz czasu ich przeglądać. Ulżyło mu – miał jeszcze trochę czasu. Nie tracąc dłużej ani chwili spakował do neseseru wszystkie papiery, teczki oraz segregatory walające się po sali. Następnie wstał, namaszczonym ruchem wygładził marynarkę i w nienaganny sposób przeniknął przez drzwi sali chorych prowadzące na szpitalny korytarz.
Znalazłszy się na zewnątrz spojrzał w obie strony po czym spokojnym krokiem zaczął kierować się ku schodom. Jego długa, silnie rysująca się na tle pogrążonych w ciemnościach ścian sylwetka wolno sunęła wzdłuż korytarza, sprawiając wrażenie toczącego się, wychudzonego widma. Jasne oczy pana Mortimera rozświetlały otoczenie niczym dwa trupio blade światła, nie było to jednak groźne, powiedziałbyś złe światło, ale raczej blask ciekawości, który nadzorca rozpościerał wokół siebie, jakby chcąc wchłonąć w swój astralny umysł wszystkie informacje jakie zdoła przyswoić zdążając do ulicy św. Franciszka. Mijał wiele drzwi; słyszał za nimi przytłumione chrapania i ciche rozmowy pacjentów, niebędących w stanie zasnąć, denerwujących się swoją chorobą, rodziną, nadchodzącymi operacjami czy może jeszcze czymś innym. Mimo, że ciche i ukryte, życie pulsowało naokoło wąskiej sylwetki pana Mortimera, on jednak nie zwracał na nie uwagi – sunął jedynie przed siebie, z ustalonym celem i ustalonym zadaniem, nie zbaczając z drogi, nie zajmując swojego umysłu niczym innym, nie wykonując żadnego zbędnego gestu. Dla tych, którzy mogli go zobaczyć – a jest ich na świecie naprawdę niewielu – był ucieleśnieniem idei o rozłączności życia i śmierci.
Widmo dotarło w końcu do klatki schodowej i poczęło schodzić w dół. Stukot wypolerowanych butów stąpających po powierzchni schodów zdawał się z każdym swoim rozebrzmieniem mówić o śmierci, bólu i rozpaczy a pan Mortimer, jakby na jego odpowiedź, sennie zamknął oczy, wsłuchując się w ten głuchy, szorstki dźwięk, będący muzyką dla jego uszu. Jego usta ozdobił lekki, starczy uśmiech, gdy uświadomił sobie, że tylko on może słyszeć tę muzykę, a myśli przez chwilę krążyły wokół jego samego i jego wyjątkowości, chociaż na chwilę wyrywając się z rozmyślań o przemijaniu. Jeszcze kilka stąpnięć – i już znalazł się na parterze. Skierował się w lewo, ku wyjściu. Gdy doszedł do drzwi jakby nostalgicznie odwrócił się jeszcze i zlustrował spojrzeniem korytarz. Światło Księżyca znów wlewało się przez szyby, rzucając blask na buty nadzorcy. Leżące na widoku szklane przedmioty mrugnęły w jego kierunku na pożegnanie owym blaskiem, a pan Mortimer odwrócił się i na zawsze opuścił wnętrze warszawskiego szpitala.
Gdy znalazł się na zewnątrz odetchnął świeżym, nocnym powietrzem. Lodowaty powiew owionął jego sylwetkę, ale on nie poczuł choćby najmniejszego dreszczu. Napawał się chwilę tą świeżością, jednocześnie pospiesznym krokiem oddalając się od wejścia i próbując zapomnieć o przykrym odorze uryny zmieszanym z potem i bakteriami chorych pacjentów. Bezszelestnie opuściwszy teren szpitala znalazł się na skraju ulicy.
Melancholijnie obrócił się na pięcie i skierował w dół drogi. Spojrzał w górę – niebo było niemal całkowicie czyste, rzecz niespotykana jak na listopad, a Księżyc w pełni, jasno oświetlał otoczenie pana Mortimera. Skąpany w tym trupim świetle nadzorca wyglądał jeszcze upiorniej niż wcześniej i gdyby ktoś teraz szedł tym samym chodnikiem co on to niewątpliwie poczułby zimny i nieprzyjemny powiew chłodu obok siebie.
Nikt jednak nie szedł, ulica była pusta. Pan Mortimer spokojnym krokiem zmierzał w kierunku ulicy św. Franciszka oddalonej o jakieś dziesięć minut spokojnego spaceru od Szpitala im. Emilii Plater. Wiatr powiał ze wschodu, muskając krawędzie jego marynarki, on jednak nie zwrócił na to uwagi, myślami skupiony na tym co się rozgrywało tu i teraz i całą energię poświęcając wykonywaniu swojej pracy.
Gdy po chwili krępy budynek szpitala zniknął za innymi konstrukcjami, był już na pobliskim skrzyżowaniu. Stanowiska sygnalizacji świetlnej mrugały pomarańczowym, odcinającym się od czerni nocy kolorem, a zimny wiatr hulał przez opustoszałe ulice, siłą przedostając się do stojących w głębi ulicy bloków mieszkalnych. Pan Mortimer z uwagą rozejrzał się na obie strony, a jego wzrok przykuł ozłocony przez pomarańczowe światło drogowskaz informujący podróżnego o nazwach ulic jakie przecinały się na skrzyżowaniu. Tą, którą pan Mortimer przyszedł była ulica Mleczna, natomiast przecinała ją ulica świętego Franciszka. Nadzorca skierował się w prawo.
Po chwili jego koścista sylwetka opuściła krąg mrugającego na pomarańczowo światła i ponownie skryła się w przepastnym mroku, zdającego wchłaniać ją całą. Nie można już było odróżnić nóg, rąk czy głowy pana Mortimera bo on sam stał się częścią mroku i jedynie jego jasne, przenikliwe oczy, jak u kota, rozświetlały ciemność naokoło. Mógł słyszeć skrzypienie okien w blokach obok, gdy wiatr w nie uderzał, widział odbite od betonowych murów światła latarń, do których się zbliżał z każdym krokiem. Jego umysł akceptował i przyjmował w siebie te bodźce zmysłowe, jednak spychał je na tył głowy więcej się już nimi nie zajmując, a on przechodził nad nimi do porządku dziennego. I mimo, że jego oczy trupim blaskiem lustrowały otoczenie, to był to jedynie ospały wzrok, błądzący, niemogący znaleźć swojego miejsca, prześlizgujący się po ziemskim świecie, w jednej sekundzie rejestrujący go i osądzający. Osądzający, że nie jest wart dłuższej uwagi.
Dlatego właśnie w aparycji nadzorcy dokonała się nadzwyczajna przemiana, gdy jego powieki nagle powiększyły się, a blade reflektory oczu w jednej chwili skupiły i skierowały w ściśle określony punkt znajdujący się nie więcej niż dwieście metrów dalej. Spojrzał na zegarek: właśnie minęła druga dwadzieścia cztery.
Czarny, postrzępiony kruk przeleciał nad ulicą, gdy pan Mortimer dotarł do pierwszej latarni oświetlającej obskurny zaułek. Zniszczone, poszarzałe bloki zniknęły już w ciemnościach z tyłu, sprawiając jedynie wrażenie miłego snu, do którego tęsknimy po przebudzeniu. Teraz po obu stronach uliczki było widać nieco bardziej eleganckie sklepy z żywnością, pasmanterią, delikatesami czy biżuterią. Pozamykane na cztery spusty i opuszczone, nie sprawiały jednak o wiele lepszego wrażenia od obskurnych bloków z wcześniejszego odcinka ulicy.
Nadzorca kątem oka zarejestrował na mijanym budynku napis „ul. św. Franciszka 38”, a jego oddech się przyspieszył. Zawsze denerwował się tuż przed spotkaniem z kolejnym Obiektem; był to przytyk, którego nie zdołał się pozbyć pomimo setek kadr pracy. Jego oczy wciąż były utkwione w obiekcie teraz już znajdującym się niecałe sto metrów dalej, leżącym na krawężniku pod murem jakiegoś kolejnego blokowiska, opodal jednej z latarni. Krótkie, pospieszne kroki nadzorcy jeszcze bardziej zwiększyły tempo a odgłos jego ciężkich butów wypełnił uliczkę głośnym echem.
Zbliżył się jeszcze nieco i w końcu mógł dobrze się przyjrzeć obiektowi swoich zainteresowań. Zwolnił kroku i przywrócił oddech do normalnego trybu; niepewność co do nowego zlecenia już minęła, najgorsze było za nim.
Pod murem budynku ozdobionym niebieską tabliczką z napisem „ul. św. Franciszka 42” leżał, ubrany w najlichsze z możliwych łachmany, żebrak. Rozpłaszczony na ziemi, z głową znajdującą się niemal prostopadle do ściany budynku zdawał się spać tudzież właśnie zapadać w sen. Wyglądał na pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt lat. Twarz pokrywała mu burza gęstych, brudnych i przetłuszczonych włosów wystających z czubka głowy i brody. Naokoło niego pan Mortimer przyuważył kilka rozrzuconych butelek po piwie i wódce, których pozostała zawartość była rozlana na chodniku. Od bezdomnego bił odór alkoholu, uryny i odchodów.
Przypominając dziecko, pan Mortimer z ciekawością przechylił głowę i przyjrzał się leżącemu człowiekowi. Nawet gdyby nie potrafił wyczuwać uchodzącego życia człowieczego mógłby się domyślić stanu leżącego po jego ciężkim, chrapliwym oddechu, rozchylonych, poszarzałych ustach, zamglonych, przymrużonych oczach i drgających kończynach. Światło latarni padało na szyję żebraka, zdając się oddzielać opadłą na ziemię głowę od reszty ciała przykrytego wyniosłym cieniem nadzorcy.
Pan Mortimer zamknął oczy, skupił się, nieco wyostrzył zmysły i oto pole jego percepcji rozszerzyło się w niesamowitym stopniu. Smród umierającego uderzył jego nozdrza ze zdwojoną siłą, chodnik zdał się twardszy niż chwilę wcześniej, zdawało mu się, że światło stojącej obok latarni niemal spali mu niewielkie kępki włosów na głowie – chociaż wiedział, że to niemożliwe – a odgłos jadących w oddali samochodów, ukradkiem przebiegających przez ulicę kotów, kruków badających dachy i pełzających po ziemi robaków wypełnił mu umysł wszechogarniającym szumem i buczeniem. I tylko gdzieś w oddali, pod kolorową warstwą feerii tych odgłosów, niczym pod sekcją rytmiczną orkiestry symfonicznej, uszu nadzorcy dobiegł głuchy, miarowy cyk metronomu ludzkiego serca. Skupiając się jeszcze bardziej, panu Mortimerowi udało się odseparować resztę dźwięków od owych cyklicznych uderzeń i zepchnąć je na drugi plan. Pogrążył się cały w muzyce pracującego serca.
Teraz mógł już z całą pewnością orzec, że organizm leżącego przed nim człowieka znajdował się na wyczerpaniu. Był w stanie niemal zobaczyć zdychające z każdą sekundą komórki, zanurzyć dłoń w coraz węższych strumieniach krwi wędrującej naczyniami krwionośnymi, wyłączające się kolejno partie mózgu, a wszystko to pogrążone i zatopione w dudniących uderzeniach serca, coraz wolniejszych i rzadszych.
Dla nadzorców, którzy zostali obdarzeni niesamowitym darem wnikania w procesy organizmów żywych, zatapiania się w nich i wsłuchiwania się w ich muzykę, życie było cudowną, niezmierzoną tajemnicą, chyba większą nawet niż dla ludzi. Potrafili oni z łatwością i w błyskawicznym tempie rozszerzyć pole dostrzegania i odczuwania, zmienić jego wymiarowość i polaryzację, tak aby miast powierzchownych, zimnych bodźców ziemskiego życia dostrzec miriady operacji dokonywanych w ciałach istot, usłyszeć plusk i szum życiodajnych płynów i wyczuć na własnej skórze walki narządów obronnych z różnorakimi bakteriami i innymi obcymi ciałami. Potrafili zanurzyć się w tym koncercie całym sobą, tak jak zrobił to teraz pan Mortimer i zapomnieć o wszystkim innym. Każda z takich podróży była dla nich dotknięciem cudu, tak wielu nieznanych rzeczy poznawali w tych krótkich chwilach, że potrafili tęsknić potem do nich przez długi, bardzo długi czas. Były to dla nich okazjonalne, dawane jakby w podzięce za dobre sprawowanie, wycieczki w nieznane, chociaż na chwilę uwalniające ich od wszechobecnej atmosfery śmierci, w której znajdowali się na co dzień.
Bo prędzej czy później wiedzieli, że każda z tych cudownych krain, które obserwowali straci całą swoją muzykę i wszelkie barwy, że obumrze i zamieni się w czarne, zniszczone pobojowisko pochłonięte przez śmierć. Może też dlatego tak bardzo lubili analizować te procesy życia – chcieli je zbadać nim jeszcze trwały, z czystej potrzeby nostalgii za czymś przemijającym.
Pewnie też dlatego pan Mortimer niemal z żalem obserwował umierający organizm pana Wiesława Nalepy. Umysł pulsował mu w rytm uderzeń serca. Pum-pum. Pum-pum. Pum-pum. Pum... pum. Bęben zwolnił. Pum……….. pum. Przedział czasu pomiędzy kolejnymi uderzeniami stał się dłuższy. A po bliższym wsłuchaniu się, jak spostrzegł pan Mortimer, i dźwięk zdawał się powoli odbiegać w dal. Pum-pum. Nadzorcy zdało się nagle jakby otaczająca go feeria barw zaczęła tracić na blasku. Moc i intensywność kolorów nie była już tak wyrazista jak przed chwilą, niesamowita muzyka szumów i szelestów płynów w żyłach i tętnicach zdała się cichnąć. Bladość pojawiła się na obliczu organizmu pana Nalepy. Pum... pum.
Wyczuł ogarniającą go ze wszystkich stron ciemność. Szum płynącej krwi ustał niemal całkowicie. Mrok stawał się coraz gęstszy i pchał się ze wszystkich stron do jego pola widzenia.
Pum...
Nim opuścił wnętrze organizmu żebraka ujrzał ostatnie uderzenie jego serca, po którym naczynie zdało się wydać jeszcze jeden dech i oklapło. Szum ustał. Ciemność przyjęła go w swoje objęcia, a pan Mortimer szybko otworzył oczy i znów ujrzał przed sobą realny świat. Spojrzał na zegarek.
Wybiła druga trzydzieści po północy.
- Dobry wieczór – zwrócił się uprzejmie do leżącego jegomościa, najaksamitniejszym tonem na ja ki było go stać.
Nie było odpowiedzi. Zarówno ciało jak i głos mężczyzny pozostały bez zmian.
- Dobry wieczór – powtórzył pan Mortimer równie aksamitnym, jednak nieco bardziej stanowczym tonem.
Takie rzeczy czasem się zdarzały. Niekiedy w dołączonych do teczki nieboszczyka papierach znajdował się niewielki błąd w wyznaczonej godzinie Wyjścia, zazwyczaj nie więcej niż kilkadziesiąt sekund. Czasem było to spowodowane niedbałością urzędników w szefostwie, innym razem najnormalniej w świecie wydarzenia bywały źle przepowiedziane lub wyznaczone – szefostwo przecież, na miłość boską, nie było Bogiem i nie mogło przewidzieć wszystkiego.
Zdarzało się też, że przyczyną takich irytujących anomalii był nieco dłuższy Moment Separacji – a więc czas potrzebny esencji duchowej na całkowite odseparowanie się od fizycznej powłoki. Okres ten u każdego człowieka jest inny, u niektórych odbywa się jednak nieco dłużej niż u większości. Pan Mortimer wiedział to wszystko toteż nie przejął się zbytnio i poczekał chwilę, nawet o centymetr nie poruszając żadną z kończyn.
Jednak, gdy po trzecim „dobry wieczór” wciąż nie otrzymał dalszych odpowiedzi to zaczął się niepokoić. Wybiła już druga trzydzieści trzy a wciąż nic nie świadczyło, żeby żebrak na dobre pożegnał się z życiem i ciałem. Zaczął się poważnie zastanawiać co jeszcze mogło wywołać opóźnienie w jego rozkładzie dnia, gdy nagle Obiekt poruszył się.
Ledwo ustał na nogach, nie udało mu się jednak powstrzymać przed gwałtownym wytrzeszczem oczu i lekkim uniesieniem prawej pięty. Spodziewał się wszystkiego, ale nie poruszenia CIAŁA nieboszczyka! Wyraźnie wychwycił powolny ruch całej sylwetki mężczyzny – podniesienie ręki, obrót głowy, zgięcie w kolanie. Pan Mortimer spotkał się już z różnymi formami Wyjścia – bywało, że ciało zaczynało się trząść, świecić się, że esencja duchowa stopniowo wyłaniała się z takich części ciała jak szyja tudzież krocze, a nawet, że dopiero co wyłoniona dusza zaczynała panicznie krzyczeć i wrzeszczeć, przeraziwszy się nowymi właściwościami swojego astralnego ciała – ale nigdy nie trafił na coś takiego!
Po chwili, oprócz obolałych ruchów ciałem, percepcja nieszczęśnika została wzbogacona przez bodziec dźwiękowy – mężczyzna wydał jakiś nieartykułowany jęk. Pan Mortimer wytężył słuch i zdołał wychwycić powtarzane słowo: „Panie... Panie...”.
Wniosek wyłaniający się z obserwowanego obrazu nasuwał się sam, choć nadzorca ze wszystkich sił starał się mu zaprzeczyć i znaleźć jakieś zastępcze wytłumaczenie – nieboszczyk wcale nie był martwy, ale jak najbardziej żywy. Z logicznego punktu widzenia było to jednak całkowicie niemożliwe – pan Mortimer skupił się i jeszcze raz się upewnił, że wszelkie reakcje fizjologiczne mężczyzny całkowicie ustały. Serce mu nie biło, na miłość boską!
Ale pijany żebrak, najwyraźniej nic sobie nie robił z praw fizjologii i po chwili uszu nadzorcy doszedł jego wielce elokwentny, choć zniekształcony lekkim poczuciem krzywdy, jakby nieco oskarżający, okrzyk:
- Panie... JA ŚPIĘ KURWA!
Tego było już za wiele dla pana Mortimera. Ze zdziwienia oczy niemal wyskoczyły mu z orbit, pięta podniosła się jeszcze bardziej, a cała sylwetka zesztywniała. Żebrak na wpół podniósł się z ziemi i rzucił mu zaszklone spojrzenie rozwartych powiek i ust, pełne najwyższego oburzenia. Z brody skapywały mu na ziemię krople wódki.
Trwali tak przez chwilę bez ruchu i w milczeniu.
- Najmocniej przepraszam, czy pan wciąż żyje? - zapytał pan Mortimer cichym głosem.
- Co? - odparł tamten zapijaczonym głosem. - Choryś pan? Mówię, dycham, to chyba żyję, tak?
Pan Mortimer najwyraźniej potrzebował kilku sekund na przyjęcie otrzymanej informacji do wiadomości bo milczał.
- Ach, tak – rzekł w końcu. - Tak, oczywiście, że tak, ma pan absolutną rację. Czy mógłby pan chwilę poczekać?
Nadzorca sięgnął do walizki, wyjął z niej teczkę, walizkę postawił i zaczął przeglądać papiery. Robił to tak szybko i przy pomocy ruchów tak gorączkowych, że żebrak – czy raczej pan Wiesław Nalepa – uśmiechnął się lekko z zaskoczeniem i politowaniem na twarzy. Sprawdził raz jeszcze godzinę Wyjścia – zgadzała się, miejsce – zgadzało się, płeć, stan – jak wół wszystko się zgadzało. Zagłębił się nawet raz jeszcze w organizm niedoszłego nieboszczyka – teoretycznie był całkowicie martwy.
Pan Wiesław powolnym, obolałym ruchem usiadł na ziemi.
- Kim pan właściwie jest? - zapytał.
Pan Mortimer nie odpowiedział, nadal przeszukując wydrukowane kartki. W końcu jednak, niczego nie znalazłszy, dał za wygraną. Sytuacja była rozpaczliwa – człowiek żył, chociaż wedle wszelkich danych powinien nie żyć.
- E! - powtórzył żebrak szorstkim głosem prymitywa. - Zapytałem o coś!
- Ach, przepraszam najmocniej – odrzekł pan Mortimer zbolałym tonem, wcześniej westchnąwszy i schowawszy teczkę do walizki. Za wszelką cenę próbował zachować pozory spokoju. - Proszę mi wybaczyć złe maniery... Musi pan zrozumieć, że znajduję się w tej chwili w dość niezręcznej sytuacji... i tak jakoś... Ale, nim się przedstawię, pragnąłbym zadać panu pewne pytanie... Pan, jak rozumiem, wnioskując z tego, że rozmawia ze mną i zwraca się do mojej osoby, widzi mnie, czyż nie?
- Co pan pierdolisz?! - Pijaczyna spróbował podnieść się z ziemi, nie udała mu się jednak ta sztuka, więc opadł na poślady i z błogością pozostał na chodniku. - Czy wśród pana rodziny zdarzały się przypadki obłąkania?
- Rozumiem. A czy sprawiłoby panu kłopot, gdybym pana poprosił o możliwie szczegółową relację pana ostatniego wieczoru?
- No... hehe... popiło się trochę...
- Tak, oczywiście, a wcześniej?
- Wcześniej to... z domu uciekłem… wszystkim mówię, że mnie wyrzuciła, ale wie pan… mówi się różne rzeczy… z miesiąc już będzie – zaśmiał się cicho. - Te moje wieczory od tamtego czasu to wyglądały wszystkie tak samo... picie, picie, picie... picie, picie... hehe... a potem spanie na ulicy... ta...
- I dzisiejszy wieczór, jak mniemam, wyglądał tak samo?
- A jakżeby inaczej, Panie Premierze... Po prostu, zasnąłem sobie... a tu nagle budzę się – a nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się obudzić przed rankiem – i pana widzę...
- Rozumiem – rzekł pan Mortimer, puściwszy mimo uszu przydomek jakim go obdarzono. - Cóż... w takim razie będziemy musieli rozwiązać to inaczej...
Sięgnął wolno do kieszeni marynarki i wyjął z niej kartkę papieru oraz długopis. Pisał coś na niej przez chwilę, po czym schował pisak, i zamiast niego wyciągnął zapalniczkę. Pstryknął kciukiem i ze szczytu urządzenia wystrzelił płomyk. Następnie zbliżył ogień do kartki i zapalił ją, nim jednak to zrobił, rzucił jeszcze okiem na napisany tekst:

„Nieprzewidziane problemy. Prośba o konsultację z Głównym Nadzorcą, Wysłannicy jak na razie niepotrzebni.

Nadzorca ds. Wyjść nr 257390.
Ul. św. Franciszka 42, Warszawa, Polska, Europa, Ziemia, Ten Najbardziej Spaczony Wszechświat.”

Nadzorca upuścił płonącą kartkę na ziemię i schował zapalniczkę. Patrzył przez chwilę jak ogień trawi papier aż świstek całkowicie zmatowiał, sczerniał i zwinął się w sobie. Po chwili na chodniku pozostała jedynie czarna kupka papieru z wydobywającym się z niej dymem.
- Co żeś pan odpierdolił...? - aksamitnym głosem zapytał pijaczyna.
- Moje nazwisko brzmi Mortimer – usłyszał żebrak miast odpowiedzi na swe pytanie. - Od piętnastu tysięcy kwart Księżyca pełnię funkcję Nadzorcy do Spraw Wyjść w Zaświatowej Izbie Przyjęć a także w Wewnętrznym Wydziale ds. Wyjść, z dumą mogę powiedzieć, że dwukrotnie zostałem laureatem Nagrody im. św. Piotra dla Najlepszego Nadzorcy Dziesięciolecia i trzykrotnie dla Najlepszego Nadzorcy Roku. Z przyjemnością, ale i z pewnym żalem, chciałem pana poinformować, że tej nocy miał pan zostać naszym najnowszym rezydentem. Pozostaję mi złożyć panu najszczersze gratulacje.
Cały ten monolog został wypowiedziany głosem niezwykłym jak na taki rodzaj wypowiedzi – całkowicie sztywnym i monotonnym a jednak przykuwającym uwagę, cichym i aksamitnym, ale jednocześnie nieznoszącym sprzeciwu. Pan Mortimer skupił spojrzenie swych oczu na siedzącym żebraku a ręce opuścił wzdłuż klatki piersiowej, obie dłonie umieściwszy na uchwytach walizki znajdującej się teraz gdzieś na wysokości pasa. Wyraz twarzy pozostał zimny, matowy i nieruchomy, jedynie usta zdawały się zdradzać pewien posmak nerwowej wesołości w wypowiadanych słowach.
Usłyszawszy owo imponujące oświadczenie pan Wiesław przez krótką chwilę wpatrywał się tępo w nieruchomą twarz człowieka w marynarce, po czym opuścił głowę, wzrok utkwiwszy w jednej z płyt chodnikowych, tym razem jednak jego zastanowienie trwało o wiele dłużej. Rozumiejąc poniekąd duchowy stan siedzącego przed nim człowieka pan Mortimer zachował taktowne milczenie i pozwolił rozmówcy przetrawić otrzymane informacje.
- Więc pan żeś jakiś urzędas? - odparł niewyraźnie i niepewnie żebrak.
- Coś w tym rodzaju, proszę pana. Dusze spisuję.
- Co pan robisz?
- Dusze spisuję.
- Aha... A jakimże to ja rezydentem zostałem?
Nalepa sprawiał wrażenie jakby wymyślanie i przetwarzanie tych wszystkich informacji sprawiało mu wielką trudność. Zmarszczył czoło i zacisnął dłonie w pięści.
- Naszym rezydentem, naszym. Z tym, że tutaj właśnie natrafiliśmy na pewien kłopot. Kłopot tkwiący w tym, że, krótko mówiąc, pan żyje, podczas gdy powinien pan nie żyć.
Zapadła cisza podczas której skupiony mężczyzna znów myślał nad tym co usłyszał. Z wysiłku musiał aż oprzeć się o mur budynku.
- Ale... jak to? To ja umrzeć muszę, żebyście mnie przyjęli do siebie?
- Ano tak, taka jest konieczna procedura. I właśnie miałem to z panem załatwić. Mówiąc ściślej, przyszedłem tutaj po pańską duszę.
- Po duszę pan przyszedł...? - odparł niedowierzająco żebrak. - Ale... panie... panie... PANIE, ALE PO CHUJ? Mi się dobrze żyje!
Pan Mortimer bezradnie rozłożył ramiona.
- Niestety to nie ja podejmuję te decyzje.
- Zaraz, to znaczy, że pan ma mnie zabrać? - zapytał Nalepa, nerwowo kiwając głową.
- Dokładnie tak, szanowny panie. Tylko, że, jak już wspomniałem, pojawił się kłopot...
- Ale panie, mi się wcale nie spieszy do umierania! Przecież siedzę, dycham, mówię, to chyba żyję, co?
- Jest pan tego taki pewien? A sprawdzał pan bicie swojego serca?
Pijaczyna zmarszczył brwi, gdyż najwyraźniej to kolejne pytanie wymagało od niego ponownego wysiłku intelektualnego. Po chwili, w wielkim skupieniu, uniósł rękę i dotknął nią miejsca na piersi gdzie jest serce.
- O żesz kurwa. Nie bije.
- No właśnie.
- Ale... ale jak... Ale czy to znaczy, że ja nie żyję?
- Ano, tutaj właśnie tkwi ten, że tak to ujmę, problem i kłopot mój z panem. Wszelkie funkcje życiowe panu ustały, co więcej widzi mnie pan i rozmawia ze mną, a tego są w stanie dokonać jedynie ci, którzy egzystują w moim świecie. Tylko, że... pan nadal tkwi w swoim ciele. W dodatku siedzi, dotyka ziemskich przedmiotów, wyraźnie widzę falowanie pana klatki piersiowej. Tak więc najwyraźniej nie żyje pan, ale jednocześnie nie można powiedzieć, że jest pan zmarły.
Twarz żebraka miała wyraźne kłopoty z przybraniem jednolitego wyrazu. Raz oczy niemal wychodziły mu z orbit i gorączkowo lustrowały otoczenie w poszukiwaniu czegokolwiek co mogłoby mu pomóc, innym razem zdawał się uspokajać i przymykać powieki, w jednym momencie usta wilgotniały, a w następnym były suche jak kamień.
- Pan sobie ze mnie jaja robi, prawda? - wyrzekł w końcu.
- Nigdy nie żartuję w pracy, panie Wiesławie. Sam pan rozumie, że moje zajęcie temu nie sprzyja.
- No i co my teraz zrobimy? - zapytał pan Wiesław zbolałym, bezradnym, niemal obojętnym tonem.
- Teraz? Cóż, teraz czekamy. Widzi pan, ja sam nie jestem pewien co powinienem w takiej sytuacji zrobić, wstyd przyznać, ale zdarza mi się to po raz pierwszy. Toteż wysłałem przed chwilą wiadomość do moich zwierzchników i za kilka chwil powinienem dostać odpowiedź. Cierpliwości.
- Zwierzchników?! Jakich zwierzchników?!
- Moich. Zwierzchników. Pan sądzi, że ja działam na własną rękę i że jestem jedynym nadzorcą na tym świecie?
- Ale... ale...
Tym niemniej pan Wiesław nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Zdawał się mieć w głowie tyle pytań, że nie wiedział które zadać najpierw. Jego zaszklony i niewyraźny wzrok zaczął powoli odzyskiwać ostrość – najwyraźniej efekty nocnej libacji mijały.
Zapadła chwila ciszy. Zrezygnowany pijaczyna znów oparł się o mur i zaczął gorączkowo obmacywać całe ciało. Sprawdzał bicie serca, miękkość swojej skóry, dotykał różnych przedmiotów chcąc być pewien, że naprawdę ich dotyka, sprawdził nawet czy wciąż jest w stanie poczuć smak czegokolwiek przytykając język do muru i przeciągając nim po szorstkim betonie. Splunął po wykonaniu tej czynności i z niesmakiem zakaszlał chcąc wypluć z ust pozostałości betonu – tym niemniej na jego ustach pojawił się jakby cień uśmiechu i zadowolenia.
- Mi się to śni, mi się to śni, to jakiś sen, to nie może być prawda, obudź się, Wiesiek... - szeptał do siebie w trakcie tych przedziwnych czynności.
Pan Mortimer czuł się wielce niezręcznie. Niewiele osób wiedziało, ale był to człowiek dobry i troszczący się o swoje Obiekty. Przez tak długi okres pracy na swoim stanowisku przyswoił już sobie pewne maniery i dobre obyczaje przy witaniu Nowych. Autentycznie przejmował go ich los i zawsze starał się im zapewnić jak największy komfort przy przechodzeniu do nowego świata a także zapewnić wszelkie informacje jakich by tylko potrzebowali. To nie jego wina, że ten Polak z dzisiejszego wieczora był taki nachalny i nieadaptacyjny, niezdolny do przyzwyczajenia się do nowych warunków swojej egzystencji.
Toteż z żalem patrzył teraz na biednego pana Wiesława, rozpaczliwie próbującego odpowiedzieć sobie na pytanie – czy żyje czy też może już nie żyje? Nieszczęsny, zapewne od wielu dni tkwił w stanie w jakim go zastał pan Mortimer, zapijając się co dzień i z wytęsknieniem oczekując upragnionego wybawienia od bólu. I oto, gdy już zdawało się, że uwolnienie nadeszło i że wreszcie nastąpił zarazem koniec i początek wszystkiego, oto nagle serce nie bije a dusza tkwi w ciele, krew nie płynie, a kończyny poruszają się bez najmniejszych problemów! Cóż za cierpienia musiał teraz przechodzić ten człowiek...
Twarz pana Mortimera przybrała zasmucony wyraz, tak rzadko goszczący na tym obliczu. Jego duszę wypełniło uczucie litości i rozrzewnienia dla tego biednego pijaczyny.
„Biedny... nie może się już doczekać, gdy dojrzy wspaniałe miejsca, o których opowiadano mu przez całe życie. Tak długo wyczekiwał tego momentu a tu nagle, zdaje się, zabrano go mu. Nie... nie, nie, tak nie może być... trzeba mu coś powiedzieć...”
- Ależ, panie Wiesławie, proszę się nie martwić! - zakrzyknął pan Mortimer, próbując zabarwić swój głos wesołością i entuzjazmem. - Za chwilę wszystko się wyjaśni, mogę to panu obiecać! Pan nie wie z jakimi przypadkami ja miałem już do czynienia, widziałem naprawdę wiele, toteż mówię panu: niech pan się nie przejmuje! Obiecuję, że już wkrótce zobaczy pan to, czego pan tak pragnie...
- SPIEPRZAJ PAN! Pan nic nie rozumiesz!
Pan Mortimer właśnie przerwał panu Wiesławowi obmacywanie swojej własnej stopy, celem sprawdzenia czy wciąż jest cała i zdrowa. Nadzorca odchylił się w plecach, a ze zdziwienia jego nikłe brwi powędrowały niemal w całości na czoło.
- Przepraszam bardzo... nie chciałem pana urazić... wydawało mi się tylko, że...
- Że co?
- ... Że pan chciałby już być po drugiej stronie...
- Panie, a czy pan nie rozumiesz tej jednej prostej rzeczy, że mi się tu po-do-ba? Tu, na tym chodniku i ulicy nazwanej imieniem naszego przewspaniałego przodka?
Pan Mortimer czuł się zagubiony w aktualnej sytuacji nie tylko ze względu na troskę o swego podopiecznego, ale również z bardzo prostego powodu nie zetknięcia się z podobnym przypadkiem nigdy wcześniej w swojej karierze. Gdy jednak powoli zaczynała go przepełniać duma, ze wzorowego zapanowania nad stanem rzeczy to uświadomił sobie kolejną rzecz – że tak naprawdę nie rozumie siedzącego przed nim w dziwacznej pozycji, z zawiniętą stopą przy twarzy biednego człowieka i że diametralnie pomylił się w swoim osądzie jego stanu ducha.
Doprawdy nie wiedział co teraz odpowiedzieć. Z jednej strony był zadowolony z faktu, że nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się źle zrozumieć intencji, myśli czy pragnień któregoś ze zleconych mu podopiecznych. Ale z drugiej, pomyślał, nigdy też nie z nimi o tym nie rozmawiał...
Cisza wciąż się przedłużała, i zaczynała się robić naprawdę niezręczna, gdy nagle pan Mortimer poczuł lekkie drżenie walizki w dłoni. Od razu domyślając się przyczyny, uniósł neseser, spojrzał na niego niespokojnie i wymamrotał cicho:
- Przepraszam pana na chwilę, najwyraźniej doszła już moja odpowiedź...
Odwrócił się i odszedł kilka kroków. Cieszył się, że nie musi patrzeć na wyraz twarzy pana Wiesława. Ostrożnie postawił wibrującą walizkę na ziemi, kucnął i otworzył ją. Zdawała się głębsza i pojemniejsza niż na zewnątrz. Wszystko było tak jak zostawił przed wyjściem ze szpitala – teczki, notatniki i stosy karteczek leżały na swoich miejscach, teraz jedynie lekko drżały czego przyczyną było najwyraźniej coś znajdujące się w głębi walizki. Poszperał w niej i po chwili wyjął niewielką, porysowaną i popękaną w wielu miejscach słuchawkę nadajnika radiowego jakiej wszelkiego rodzaju służby porządkowe używają do porozumiewania się ze sobą na niewielkie odległości. Była straszliwie stara i zniszczona – antenka była przekrzywiona, ledwo trzymająca się w pozycji pionowej, powierzchnia zarysowana i w większości popękana, a siatki przesłaniające sam nausznik i mikrofon zdawały się być podarte. W ogóle było coś bardzo dziwnego i jakby antycznego w jej wystroju. Pan Mortimer był pewien, że nigdy żaden policjant, strażak czy żołnierz nie korzystał z podobnego walkie-talkie.
Urządzenie drżało i buczało w jego rękach. Wyprostował się, przełączył guzik pod kciukiem na słuchawce i drżenie ustało.
- Dwadzieścia pięć siedemdziesiąt trzy dziewięćdziesiąt zgłasza się do Głównego Nadzorcy, odbiór – wyrzekł, przystawiając urządzenie do ust.
Przez chwilę słyszał jedynie niewyraźne trzaski i szumy. Skorzystał z tej chwili zwłoki i nieśmiało odwrócił się w kierunku pana Wiesława. Ku swojemu najwyższemu zdumieniu ujrzał, że jego podopieczny nie siedział już na ziemi. Przeciwnie, stał na nogach tuż przy nim, bacznie obserwując wszystkie jego poczynania. Zapewne stanął tu zaraz po tym jak pan Mortimer odwrócił się od niego. Zmarszczone brwi i rozwarte usta zdradzały niespokojne zaciekawienie nadzorcą i dziwnym urządzeniem, które trzymał w ręku. Zgarbiona sylwetka wskazywała, że ów człowiek dawno już nie znajdował się w pozycji wyprostowanej a zamglony wzrok – że efekty długotrwałego picia wciąż jeszcze nie minęły.
- Co pan tam robisz...?
- Odbieram wiadomość od mojego zwierzchnika dotyczącą pańskiej sytuacji. Nie chciałbym być niemiły, ale czy mógłby pan na chwilkę zostawić mnie samego? Rozmowa z szefem... pan rozumie...
- Ależ tak, tak... proszę się nie krępować...
Pan Wiesław odwrócił się i zgarbionym krokiem, ostentacyjnie odszedł parę kroków. Zatrzymał się tam gdzie pan Mortimer zastał go na początku ich spotkania, jednak tym razem nie usiadł na ziemi i pozostał na nogach.
- Tu Główny Nadzorca. Mortimer, zgłoś się, odbiór.
Ów szorstki, stanowczy, choć nieco zmęczony głos, z pewnością należący do mężczyzny, rozległ się ze słuchawki, którą nadzorca trzymał w dłoni.
- Mortimer zgłasza się, odbiór – odparł służbiście.
- Na miłość boską, Mortimer. - odrzekł głos, a jego ton ze zmęczonego natychmiast zmienił się w niecierpliwy. - Co się tam z tobą dzieje? Przecież wiesz jaki jest tu zapieprz pod koniec listopada, zima się zaczyna i wielu Nowych przychodzi, biednych i zmarzniętych. Nie mam w co rąk włożyć, nie dość, że ruch jak cholera to jeszcze kręcą się tutaj te przeklęte urzędasy z Wydziału Odgórnej Kontroli i sprawdzają czy wszystko przebiega jak należy. Zachciało ci się nagle pogawędki? O co chodzi?
- Bardzo przepraszam, że panu przeszkadzam, panie Nadzorco, pan wie jak mi to leży na sercu. Tym niemniej obawiam się, że jest tu pewien problem, który wymaga pańskiej uwagi...
- Co, problem? Jaki problem? Ty i problemy? Nie miałeś ich od ponad tysiąca kwart i nagle się zaczęły w listopadzie, kiedy mamy największy... TY MAŁY, OŚLIZGŁY GADZIE, ZOSTAW TĘ KARTKĘ!
W słuchawce znów rozległy się trzaski i szumy, jednak tym razem zupełnie odmienne niż poprzednio. Pan Mortimer usłyszał odgłosy szarpaniny, jego uszu dobiegły krzyki i wrzaski. Zdawało mu się, że jedną z krzyczących osób było dziecko. Korzystając z chwili przerwy, raz jeszcze spojrzał na pana Wiesława – mężczyzna chodził naokoło miejsca swojego uprzedniego leżakowania i podnosił z ziemi butelki po piwie i wódce, najwyraźniej sam zdziwiony rozmiarem nieporządku jaki wokół siebie rozpostarł. Jednak nadzorca przyuważył, że pijaczyna od czasu do czasu zerka w jego stronę i nadstawia ucha, chcąc usłyszeć chociaż część z rozmowy.
Trzaski się wzmogły i po chwili w słuchawce ponownie rozległ się głos Głównego Nadzorcy:
- Przepraszam cię, Mortimer. Jakiemuś nowemu zamarzniętemu dzieciakowi spodobała się kartka ze spisem Nowych z dzisiejszego dnia, nawet nie chcę myśleć co by było gdyby ją wziął... Słyszysz mnie, bachorze?! Jeśli jeszcze raz zobaczę, że majstrujesz coś tam gdzie nie trzeba to przysięgam, że osobiście dopilnuję, byś wylądował na samym dnie Piekła!!!... No dobrze, Mortimer, co się stało?
- Cóż, panie Nadzorco... na pierwszy rzut oka problem nie wygląda na poważny. Mój najnowszy Obiekt, zgodnie z podanymi informacjami, znajdował się we wskazanym miejscu i czasie. Czynności biologiczne jego organizmu również ustały dokładnie we wskazanym momencie. Rzecz w tym, że... dusza nie opuściła jego ciała. Nie wyszła, nic się nie stało. Co gorsza, ów człowiek po chwili obudził się i zaczął ze mną normalnie rozmawiać... to jest, normalnie, jeśli nie liczyć zawartości alkoholu w jego krwi...
- Zaraz, zaraz, spokojnie Mortimer. Co chcesz powiedzieć przez to, że się obudził i rozmawiał z tobą? To znaczy, że cię widział? A co z jego organizmem, co z jego sercem i mózgiem?
- I w tym właśnie tkwi problem, panie Nadzorco... Widział mnie, i widzi nadal, doskonale. Przy czym cały ten czas jego organizm pozostaje w bezruchu. Krew nie płynie mu w żyłach, serce nie bije, ciało nie oddycha, tym niemniej widać ruchy klatki piersiowej. Z biologicznego punktu widzenia, jest martwy. A jednak chodzi i rozmawia, jak każdy żywy...
- Podaj mi jego nazwę, zaraz sprawdzę status.
Pan Mortimer podał zwierzchnikowi imię i nazwisko pana Wiesława. Usłyszał jak Nadzorca wklepuje podane informacje na klawiaturze komputera biurowego.
- ... n-a-l-e-p-a... poczekaj chwilę... O, jest... status... nieokreślony.
Ostatnie słowo Nadzorca wymówił z niedowierzaniem.
- Nieokreślony? - Pan Mortimer zmarszczył brwi. - Jak to „nieokreślony”?
Miast odpowiedzi, zwierzchnik zamilkł na długą chwilę, słychać było tylko jego miarowy, równy oddech w słuchawce. W panu Mortimerze pojawił się cień zaniepokojenia. O co też mogło chodzić...?
- Och, na Boga... Niebywałe...
Po chwili w słuchawce usłyszał zrezygnowane westchnienie.
- Panie Nadzorco?
- Nieokreślony – odparł zwierzchnik. - Status nieokreślony. Jest tylko jeden przypadek, w którym stan jakiejkolwiek żywej istoty jest niemożliwy do określenia przez nasz komputer. I najwyraźniej to właśnie ten przypadek... A to żeś się wpakował, Mortimer...
Nadzorca raz jeszcze westchnął ze współczuciem.
- Panie Nadzorco, byłbym wdzięczny gdyby zechciał pan udzielić mi jakichś informacji dotyczących mojego położenia...
- Mortimer, czy pamiętasz czego cię uczyli w Akademii? Pamiętasz jeszcze te lekcje?
- No, może nie wszystkie, ale na pewno większość... Ale co to ma do...
- ... Kojarzysz Prawo Wyższości Woli Nad Materią Hirshama, hm? Jeśli w momencie Wyjścia interesy woli i ciała znajdują się ze sobą w sprzeczności...
- ... to pozycję nadrzędną zawsze uzyska wola i racja tejże. Oczywiście, pamiętam tę zasadę. Jest raczej rzadko przytaczana, bo nie znajduje zastosowania w praktyce, tym niemniej...
- Twoja znajomość teorii jest imponująca, Mortimer, ale tym razem raczej niewiele ci z niej przyjdzie.
- Co pan chce przez to...
- Mortimer, zapewne wiesz – przerwał mu zwierzchnik – że dziewięćdziesiąt dziewięć procent wszystkich Wyjść dokonuje się za pełną zgodą Obiektów. Mówiąc „pełną” mam na myśli stan, w którym zarówno ciało jak i wola danego Obiektu są skierowane w naszą stronę, ku naszemu światu. Aby tak było ciało musi być niezdatne do dalszego użytku, to jest organizm musi funkcjonować w wystarczająco niewłaściwy sposób – czy to na skutek jakichś ubytków, chorób, obcych ciał czy innych czynników – aby nie być zdolnym do dalszego podtrzymania życia. Ale co ważniejsze, wola również musi być zgodna z ciałem. Mówiąc krótko, Obiekt musi chcieć umrzeć i chcieć przejść do naszego świata. Oczywiście ty o tym wszystkim już wiesz.
- Tak – odparł zdezorientowany pan Mortimer. - I dziwię się, że pan mi to przypomina. Jest to stałe prawo mające swe zastosowanie do wszystkich żyjących...
- No więc właśnie nie do wszystkich, Mortimer. Nie do wszystkich. Bo raz na jakiś czas, raz na pewien bardzo, bardzo długi czas natrafia się na Obiekty, które się temu prawu nie poddają.
Pan Mortimer rozszerzył oczy ze zdziwienia, nagle rozumiejąc do czego zmierza wywód jego zwierzchnika.
- I pan sądzi, że Wiesław Nalepa...
- Problem z twoim Obiektem jest prosty: on nie chce umrzeć. Jego ciało fizycznie nie było w stanie dłużej utrzymać go przy życiu, nerki nie były zdolne do przepracowywania niesamowitych ilości alkoholu wlewanych do organizmu. Tym niemniej, rzecz niespotykana, wola nie poszła w parze z ciałem. Twój najnowszy Obiekt pod czysto fizjologicznym względem zmarł i dlatego jego organizm nie pracuje. Ale wola jest jak najbardziej zdolna do dalszej egzystencji, umysł pragnie życia i czepia się jego najmniejszych skrawków, a więc – zgodnie z Prawem Hirshama – twój Obiekt nie jest martwy, gdyż wola ma pierwszeństwo przed materią.
- Panie Nadzorco, ale to przecież niemożliwe – zaprotestował pan Mortimer spokojnym, stonowanym głosem choć czuł jak jego serce łomocze w piersi a na czole pojawiają się kropelki potu. - Prawa Hirshama raczej nie mają zastosowania w praktyce bo każda żyjąca istota, w momencie Wyjścia, gdy ujrzy ten drugi świat, nasz świat, jest do niego natychmiast przyciągana, jej wola po prostu nagina się do nowego poziomu i nie jest w stanie powrócić do poprzedniego stanu. W tym właśnie momencie Obiekty dokonują decyzji o Wyjściu i dzieje się tak zawsze, jest to jedna z podstawowych...
- Mortimer, czy ty jesteś ślepy? - zakrzyknął w słuchawce Główny Nadzorca, jego głos wypełnił się gniewem i irytacją. - Masz właśnie przed sobą Obiekt, który jest najlepszym zaprzeczeniem tego wszystkiego!
- Panie Nadzorco, powtarzam raz jeszcze: to całkowicie niemożliwe i pan dobrze o tym wie. Przecież o Obiektach wybierających życie miast śmierci również słyszałem, ale jedynie pogłoski, nieprawdziwe pogłoski. O tych ludziach krążą tylko legendy i opowieści...
- No toż właśnie znalazł jedną z takich legend, Mortimer! Niech to do ciebie dotrze!
Było to oczywiście całkowicie nieprawdopodobne i pan Mortimer o tym wiedział, był zresztą pewien, że jego zwierzchnik również zdaje sobie z tego sprawę. Przypadki sprzeczności ciała i woli nie istniały. Był to jedynie mglisty mit, który krążył po korytarzach Akademii jako anegdota, temat do żartów i dokuczliwych dowcipów. Zasada jedności woli i materii była jednym z fundamentalnych praw rządzących relacjami pomiędzy światem żywych i zmarłych. Prawa Hirshama uchodziły za odkrywcze, choć czysto hipotetyczne i sprawdzające się jedynie w teorii, całkowicie nieweryfikowalnej w praktycznym zastosowaniu...
A co, jeśli to jednak prawda? - zaniepokoił się pan Mortimer. Co jeśli legendy mówią prawdę? Przecież kilka metrów od niego znajdował się pozornie żywy dowód tych przypuszczeń. Bo z drugiej strony, pomyślał pan Mortimer, naukowcy z Akademii żartowali zawsze z koncepcji rozdzielności ciała i woli, ale nigdy nie zaprzeczali jej istnienia...
Czy to możliwe, aby trafił właśnie na taki przypadek? Na ten jeden z wielu milionów? Przecież to by wyjaśniało dziwny komunikat na ekranie biurowego komputera, który przecież dotychczas nigdy nie zawiódł...
- Ależ, panie Nadzorco... - rozpaczliwie bronił się pan Mortimer przed przyjęciem do wiadomości strasznej i niesamowitej świadomości zetknięcia się z nieznanym. - Przecież ci ludzie nie istnieją, ich oficjalnie nie ma...
- Ależ są, Mortimer, i właśnie zetknąłeś się z jednym z nich. Zaiste jest to przypadek niezwykły i ciekawy, w całej swojej karierze spotkałem się z czymś takim zaledwie raz. Toteż zaufaj mi, wiem co mówię.
- Ale jak to możliwe? Jaki jest powód tej sytuacji? Czyżby w tym Obiekcie było coś wyjątkowego, coś odróżniającego go od innych? Jak to możliwe, że to właśnie on jeden na sto milionów innych nie chce opuścić swego świata?
- Tego właśnie musisz się dowiedzieć, Mortimer. Takie przypadki są niezwykle ciekawe dla niektórych Wydziałów, a jest ich za mało, aby można było rozpocząć regularne badania.
Nadzorca spróbował zaatakować zwierzchnika z innej strony – uruchomił swoje niezawodne logiczne myślenie.

2
Pan Mortimer zmarszczył powierzchnię nosa,
wyciąć. Poza tym, jak to brzmi?
zmarszczył nos
rozchodzącego się w sali aromatu uryny wypełnia mu nozdrza
nielogiczne - aromat to przyjemny, miły dla nosa zapach. Uryna+zmarszczenie nosa sugeruje, iż był to smród.
wolno lustrował pomieszczenie niewidzącym wzrokiem
nie rozumiem tego.
Panująca za oknem noc jakby odzwierciedlała ciemności panujące w pomieszczeniu,
oczywista oczywistość
a w niesamowitej ciszy, przenikającej każdy milimetr sali
cisza może wypełniać pomieszczenie - dźwięk przenikać
sterylnego, obskurnego pomieszczenia.
sterylne - czyste
obskurne - brzydkie, brudne
Brakuje tu logiki
był zmuszony udać się do jednej z sal szpitalnych i siąść na krześle, na którym zastaliśmy go na początku naszego opowiadania.
Totalny klimatozabijacz w stylu a teraz drogie dzieci...
się pozbyć pomimo setek kadr pracy.
??
Krótkie, pospieszne kroki nadzorcy jeszcze bardziej zwiększyły tempo
tryb bierny dla kroków jest zły - lepiej napisać, że to on przyspieszył krok...
Wyglądał na pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt lat.
Wcześniej, w raporcie zapisałeś, że nowy Obiekt ma 65 lat - skąd te dywagacje na temat jego wieku?
- Panie... JA ŚPIĘ KURWA!
Uhm, dlaczego dużymi literami? To nie chat.
- Co pan pierdolisz?! - Pijaczyna spróbował podnieść się z ziemi, nie udała mu się jednak ta sztuka, więc opadł na poślady i z błogością pozostał na chodniku. - Czy wśród pana rodziny zdarzały się przypadki obłąkania? - Rozumiem. A czy sprawiłoby panu kłopot, gdybym pana poprosił o możliwie szczegółową relację pana ostatniego wieczoru?
Tę kwestię mówi Wiesław? Jeśli tak, to ni jak nie pasuje do jego osoby ani stanu, w jakim się znajduje...

Dziwnie to wszystko zapisałeś. Wstęp, bardzo rozwlekły, jest początkiem nadużywania chęci opisywania - pokrótce: niektóre opisy pomieszczeń, czynności, miejsc są tak pogmatwane i dokładne, że trudno sobie wszystko wyobrazić. Wpadasz w pułapkę tego zabiegu: gdy opisujesz szpitalną salę OIOM, używasz tak obszernego opisu, że musisz stopniować niektóre elementy w różnej skali - i wychodzi miszmasz, z którego trudno wywnioskować, gdzie akcja się dzieje.

W narracji nadużywasz myśli - nie jest to zabieg zły, ale czasem - podobnie jak w opisach - czytając, zapomina się o tym, co było wcześniej. Jeszcze kwestia przygotowania tekstu - brak akapitów mocno męczył.

Co do fabuły. Początkowo, przez te okropnie długie opisy, wprowadzenie, wszystko gdzieś umyka: to że gościu jest Kostuchem, to że Morti (to nie przypadek) ma ogromną teczkę (taką magiczną) i zbiera dusze na zlecenie - ciężko było mi się w tym połapać. Gdy sprawa przechodzi do Wiesława Nalepy, rzecz się klaruje: mniej szarżujesz (poza dłuuugim, przedługim wyjściem ze szpitala i setką metafor obrazujących uczucia - które nawet nie nawiązują do tego, co się dzieje), ciekawiej akcentujesz zachowania. Wreszcie dochodzi Wiesław we własnej osobie i na wierzch wypływa prawdziwa opowieść. Jest już znacznie ciekawsza, bardziej dynamiczna, życiowa i zagadkowa: postawiłeś na zestawienie dwóch różnych osobowości i ten kontrast widać mocno, co dodatkowo urealnia sytuację...

Jednak, mimo wszystko tekst jest nazbyt groteskowy, raczej jak czarna komedia, w której pan Śmierć ma problem z bytem. Rozmowa z Nadzorcą, gdzie pada wyjaśnienie jest "pospolita" - tego mogłem oczekiwać, ale chciałem, aby wyjaśnienie było zgoła inne.

Ogólnie, konwencja i obrany kurs nie spodobał my mi się - za mało groźne, za mocno przerysowane. Skupiasz się na detalach, w czasie gdy cała otoczka pozostania w ciele gdzieś umyka - w kontekście całości, za mało tutaj tajemniczości, za dużo zbędnych opisów. Przyznam, że momenty dialogu wyróżniały się na tle narratora i jego przemycanych myśli.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
Martinius pisze:
się pozbyć pomimo setek kadr pracy.
??

W konwencji tej noweli w Zaświatach czas odmierzany jest nie za pomocą dni, tygodni czy miesięcy, ale kadr Księżyca :) Stąd to wyrażenie. Nie zczaiłeś :P
Dziękuję bardzo za opinię, przydała się :) Hm, cóż mogę powiedzieć - miło mi chociaż, że przyczepiłeś się do samej stylistyki, konwencji całości, a nie do nieludzkich byków jakie mogłem popełnić czy nielogiczności. To jest chyba kwestia gustu w jakiej stylistyce ktoś lubi opowieści. Dałem tyle opisów, takich a nie innych, i "wejść" w głowę bohatera, takich a nie innych, bo wychodzę z założenia, że wywołują one immersję czytelnika w czytanej opowieści. Nie wspominając, że pogłębiają przedstawiony świat. A, że ich za dużo czy nie są o sednie rzeczy - cóż, kwestia gustu :) Znam osoby, którym to w ogóle nie przeszkadza :) Tym niemniej, I'll keep in mind, że powinienem następnym razem sprawować nad tym większą kontrolę. Wiem też, że niektóre opisy zdają się niemal grafomańskie. Pracuję nad tym :)
Dzięki za wytknięcie wszystkich byków. Prosiłbym jeszcze o przeczytanie drugiej części, którą zaraz zamieszczę :P

4
The One pisze:Wpływające do sali księżycowe światło wypełniało eteryczną, srebrzystą poświatą poustawiane na stołach i stolikach szklane przedmioty,
może lepiej: pokrywało?
The One pisze:Jego przyzwyczajone do wielu widoków tego świata spojrzenie
wzrok
The One pisze: i całą uwagę poświęcił na wypełnianiu położonego na kolanach
skupił
The One pisze:po okresie pięćdziesięciu kwart Księżyca.
kwadr
The One pisze:Ze względu na osobliwość przypadku zaleca się skierowanie dokumentów do Komisji Weryfikacyjnej w celu stuprocentowej pewności doprowadzenia Nowego do odpowiadającego mu miejsca.
zdanie tak kuleje, że nawet nie wiem jak poprawić
The One pisze:zdawał się spać tudzież właśnie zapadać w sen.
chyba nie znasz znaczenia tego spójnika - znaczy tyle co i, oraz.
The One pisze:Po chwili na chodniku pozostała jedynie czarna kupka papieru z wydobywającym się z niej dymem.
popiołu

Jeszcze były jakieś skróty, których nie powinno się zapisywać w opowiadaniach.

Opisy strasznie długaśne i najczęściej nieudane, jakoś mało z nich zapamiętałam. Chociaż było kilka niezłych, np. kiedy nadzorca obserwuje śmierć pijaka - tu mnie nawet zainteresowało. Ale ogółem, całość się za bardzo ciągnie w ślimaczym tempie - wywaliłabym cały opis jak bohater wychodzi ze szpitala, bo to zwyczajnie nudne i niepotrzebne. Opis wnętrza szpitala - nieumiejętny. Zobaczmy:
masywne urządzenie do przywracania pracy serca
a ma to jakąś fachową nazwę?

Co do bohaterów, pijak bardzo fajny, jego wypowiedzi też. Do tego nadzorcy niestety wcale nie poczułam sympatii, chyba miał jakieś braki w kreacji.

Dialogi, też za długie. Znudziły mnie, wciąż tylko zjeżdżałam w dół strony patrząc, ile do końca. Zwłaszcza, że wypowiedzi się powtarzają, nadzorca ciągle swoje: "ale to niemożliwe!".

Sam pomysł na fabułę był fajny i jakoś go udźwignąłeś, ale czytałam z przeświadczeniem, że w końcu się gdzieś wywalisz. I wywaliłeś się, jak już doszło do praw Hirshama. To nie była zła myśl, ale po prostu przedobrzyłeś. Zacząłeś tłumaczyć te wszystkie teoretyczne farmazony i... nie wyszło to wiarygodnie. Dlatego końcówka zupełnie mi nie podeszła.

Pozdrawiam.
ObrazekObrazekObrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”