Po trzech tysiącach kilometrów wreszcie dotarł do swego rodzinnego miasta. Minęło pół roku, ale wokół nie zauważył żadnych zmian. Ci sami ludzie, spoglądający tymi samymi oczami. Te same zużyte budynki i te same na nich malowidła, będące pamiątką po spokorniałych buntownikach. Te same błąkające się dzieci i ten sam ziemisty zapach warzyw na straganie.
Dźwięk dzwonu, ten sam dźwięk tego samego dzwonu…Ludzie zaczęli schodzić się na mszę. Zmieszał się z tłumem. Po półrocznej pielgrzymce czuł się dokładnie tak jak wtedy, gdy opuszczał Funfarro. Był częścią tego samego tłumu, który przemieszczał się falami od kościoła do poczty i od poczty do baru. Nie był inny. Półroczna wędrówka zmieniła jego stopy, ale nie duszę. Nic się nie nauczył, niczego nie doświadczył i stwierdził, że pora mieć pretensje do kogoś innego. Po czterdziestu latach miał już dosyć naprawiania własnego życia i szukania boskich znaków.
Po raz pierwszy w życiu postanowił się zbuntować. Całą mszę przestał na schodach kościoła, paląc jednego papierosa za drugim.
Bóg nie zareagował. Nie przyszedł i nie upomniał.
Gdy po mszy ludzie zaczęli wysypać się z kościoła, szerokim łukiem omijając ministrantów z puszkami na głodujących (ludzie nie wierzyli w głód i choroby), on wszedł do świątyni. Zgasił peta w święconej wodzie…
Bóg nie wyściubił nawet nosa z tabernakulum i nie zganił go za to.
… i ruszył ku ołtarzowi. Świece paliły się leniwie, ławki świeciły pustkami. Nie klęknął tym razem. Po raz pierwszy posłuchał bolących kolan, a nie sumienia.
Bóg nie pacnął go w głowę i nie upomniał się o szacunek.
Spojrzał z drwiną na ołtarz i pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Czterdzieści lat żyłem jak święty – zaczął, wkładając ręce do kieszeni. – Nie było ciężko, bo życie miałem lekkie i bogate. Przez te czterdzieści lat ci za to dziękowałem, ale wiesz co? Tak sobie teraz myślę, że to dzięki mojemu ojcu, który zostawił mi fabrykę i majątek, a nie dzięki Tobie! Bo czy Wielki Bóg zgodziłby się otworzyć fabrykę ścinającą drzewa na całym świecie i zabijającą boskie istoty? Nie sądzę. Ale nie o to nawet chodzi! Żyłem sobie dobrze, uszczęśliwiając innych ludzi. Być może Bóg objawia się tylko biedakom? Pomyślałem. Dlatego zostawiłem swój majątek i poszedłem na tą cholerną pielgrzymkę! Niemal nie jadłem, starłem dziesiątki par butów, a ścieżki znaczyłem własnym naskórkiem i krwią! A im bliżej byłem celu, tym większe miałem wrażenie, że od Ciebie odchodzę. No i jestem. Dotarłem do celu i wróciłem z powrotem. I wiesz co? Nic! Nic się we mnie nie odmieniło. Nie doświadczyłem tego cudu, który mi bezgłośnie obiecałeś w modlitwach!!! Nie widziałem Cię i nie czułem!!! Daję ci ostatnią szansę, o Wielki Stwórco! Nie chcę już cudów! Pokaż mi się! Przyjdź do mnie i przemów! Ludzie na świecie nazywają mnie świętym, tymczasem ja nie wierzę w Ciebie! Jeśli chcesz mieć we mnie swojego sługę, to przyjdź i mi to powiedz, a pójdę za Tobą wszędzie!
Stał przez chwilę przed milczącym ołtarzem, licząc, że może jakaś z tych pozłacanych figurek otworzy usta i przemów łaskawie.
Bóg nie potrudził się nawet, żeby ziewnąć.
Kopnął wazon z liliami i odszedł, śledzony strugą wody. Wrócił do swej willi, rozpalił ogień w kominku i wyciągnął z piwnicy najlepsze wino. Rozlał je do dwóch kielichów. Jeden dla siebie, drugi dla Boga. Upiekł chleb własnymi rękoma i posmarował kilka kromek masłem. Dwie dla siebie, dwie dla Boga.
I zaczął czekać. Dumnie i uparcie, zastanawiając się, czy Bóg przyjmie jego wino i chleb i czy rzeczywiście potrzebuje kolejnego świętego do swego orszaku.
Bóg nie zjawił się. Nie raczył nawet wysłać jednego ze swych Aniołów.
Gdy słońce rozjaśniło pokój, zaczął sprzątać kielichy i talerze. Wino wypił, a chleb schował do kieszeni i wyszedł do sadu, żeby nakarmić ptaki. Dochodził właśnie do ławki na wzgórzu, gdy zauważył w powietrzu krążącego sokoła. Ptak kreślił okręgi, zniżając lot, aż wreszcie wylądował na ramieniu obcego mężczyzny, stojącego w pobliży ławki. Wschodzące słońce zdawało się siedzieć na jego głowie, a jego nagie ciało, owinięte zaledwie białą przepaską nic sobie nie robiło z chłodu dnia.
- Ktoś ty?! – Warknął gospodarz, gdy jednak przypomniał sobie, na kogo czekał całą noc, zreflektował się. – Jesteś moim bogiem? – Zapytał nieco łagodniej.
- Jestem Ra – odparł nieznajomy. – Stworzyłem ten świat, stworzyłem słońce i władam Wszechświatem. Jestem bogiem, o którego prosiłeś.
- Nie – odparł gospodarz po chwili zastanowienia. – Nie o ciebie prosiłem. Nigdy nie wierzyłem w te egipskie bzdury. Nie jesteś moim Bogiem.
Ra wyprostował się, zakrywając głową słońce. Cały świat wokół ściemniał, jakby naraz nastało zaćmienie. A sokół na jego ramieniu napuszył się.
- Tak?! – Rzekł egipski bóg. – A jeśli stanie przed tobą ten twój Bóg, to uwierzysz?!
- To znowu zacznę wierzyć – odparł gospodarz. – Jeśli stanie przede mną mój Bóg, wówczas zaniemówię, a kolana same się zegną.
- Więc nie wierzysz we mnie? Nie wierzysz, że tu stoję przed tobą i że możesz mnie dotknąć?
- Może i ktoś tam w ciebie wierzy, dlatego istniejesz. Nie ja. Pomyliłeś adresy. Idź się objaw komuś innemu.
Ra zaniemówił. Twarz mu stężała, oczy zapłonęły gniewem. Orzeł na jego ramieniu w jednej chwili zwiększył swe rozmiary i rzucił się na mężczyznę, drapiąc i dziobiąc jego twarz. Gospodarz zaczął się odganiać od ostrych pazurów i rzucił się w dół wzgórza, biegnąc w stronę parku. Po chwili poczuł, że jest sam i nikt go nie atakuje. Na twarzy, rękach i szyi miał krwawe pręgi, a szaty pobrudzone krwią, co świadczyło, że egipski bóg z orłem nie był jakimś omamem.
- Wyglądasz na strudzonego życiem – rozległ się naraz spokojny głos. Gospodarz odwrócił się w kierunku nieskazitelnie równego trawnika i dostrzegł tam pucułowatego mnicha ze złotymi bransoletami i pomarańczową szatą. Mędrzec siedział pod płaczącą wierzbą w pozycji lotosu.
- Wręcz przeciwnie – odparł gospodarz, ocierając czoło. – Życie mam całkiem lekkie. Jestem strudzony tą nocą i porankiem!
- Czasami od jednej nocy zależy całe życie – odparł mnich. Gospodarz zmierzył go odważnie, gdyż mnich miał zamknięte oczy.
- Mówisz mądrzej od tamtego – mruknął. – Kim jesteś?
- Jestem Buddą.
- Wyśmienicie! Kolejny bóg! Wybacz, ale mam już dosyć bogów! Mam jednego, który nie wysłuchuje moich modlitw i ten jeden to dla mnie za dużo!
- Widzę, że strasznie chcesz być święty! I dla mnie jesteś święty! Zostań moim wyznawcą, a świat o tobie usłyszy. Obiecuję ci światłą przyszłość, bez trosk i udręczeń, a po śmierci podaruję ci spokój i ukojenie.
- Wybacz, ale nie do ciebie modliłem się czterdzieści lat, prosząc o spokojne życie. Nie możesz mi zagwarantować nic poza tym, co już mam! Nie potrzebuję zmian, ja chcę tylko dowodów! Chcę znaków, że czterdzieści lat nie było bez sensu!
- Rozumiem. Widzę, że wciąż chcesz żyć w niepewności, czy twój Bóg istnieje. Być może objawi ci się do wieczorem, a być może znowu czeka się ciężka noc. Nie tracę czasu na ciemnotę. Widzę, że czynisz dobrze, ale robisz to w ciemno. Żegnaj więc, nie chcę mieć takiego sługi.
Gałęzie wierzby zaszeleściły, a Budda rozpłynął się pomiędzy nimi. Gospodarz wzruszył ramionami i ruszył ku fontannie, gdzie usłyszał odgłosy ptaków. Wciąż miał w kieszeni chleb, który chciał im dać. Gdy jednak doszedł na miejsce, wszystkie ptaki zostały spłoszone przez mężczyznę w długiej, jasnej szacie i szalu, owiniętym wokół głowy.
- Niech zgadnę…Allah – mruknął gospodarz, który dosyć miał już ciągłego zatrzymywania się i słuchania ofert bogów.
- Uważaj z ironią w głosie, śmiertelniku. Rozmawiasz z bogiem! – Rzekł cierpko Allah.
- Posłuchaj, bogu muzułmanów. Nie wierze w ciebie. Czy tego nie widzisz? Pewnie chcesz mnie zgarnąć na swoją stronę, zaproponować raj i cokolwiek jeszcze, ale wiedz, że odmówię! Coś mi się wydaję, że ty i inni bogowie zazdrościcie mojemu Bogu, że ma tak oddanego sługę. To w jego imieniu dokonałem wszystkich świętych rzeczy i jeśli nie da mi dowodu na swe istnienie, to moje życie jest do niczego! Bo jeśli nie ma mojego Boga, nie ma również moich poświęceń i mojej świętości.
- To posłuchaj uważnie. Czy nie wydaje ci się dziwne, że tego ranka objawiają ci się bogowie różnych religii, tylko nie twój Bóg? Jak to możliwe?
- A może mój Bóg nie chce zostawić świata bez opieki? Jaki z ciebie bóg, skoro tak uczyniłeś, żeby porozmawiać ze śmiertelnikiem?!
- Tego już za wiele! Nie pozwolę, by marny człowiek pouczał boga!!! Precz z tego ogrodu!
- To mój ogród i moja fontanna!
Allah spoliczkował go. Gospodarz zaklął, ale wspominając furię Ra, czym prędzej oddalił się od fontanny, zagłębiając się w zagajnik.
Tego dnia spotkał również Odyna, Zeusa, Njordhr, jeszcze raz Zeusa, który nie mógł się pogodzić z odmową, Agunua, Wisznu i wielu bogów, których imion powtórzyć nie mógł, a którzy dręczyli go swoimi przemowami i namowami.
Była już noc, gdy głodny i zmęczony wrócił do sadu. Ptaków już nie było, więc wyciągnął chleb z kieszeni i sam zjadł. Wówczas to dojrzał wielką łunę nad miejsce, gdzie stał jego dom i fabryka. Pospieszył tam czym prędzej. Jego willa stała w płomieniach, a strażacy na próżno próbowali ugasić ogień. Po chwili jeden z nich dojrzał gospodarza na wzgórzu. Medycy i strażacy czym prędzej do niego pobiegli, a gdy zobaczyli siniaki i zadrapania, zaczęli podejrzewać, że gospodarz został napadnięty.
To była ciężka noc. Gdy nad ranem ostatnie płomienie zostały ugaszone, nic nie zostało z pięknej willi i fabryki. Gospodarz stał się bezdomnym. Dopiero wtedy przyprowadzono przed gospodarza jego służącą, która wyznała, że nagle w jego pokoju z kominkiem zapalił się wielki kwiat, choć wokół nie było nawet iskry, która mogłaby spowodować płomień.
Wówczas oblicze gospodarza rozświetlił blask nadziei i radości. Podskoczył kilka razy i odtańczył taniec zwycięstwa. Ludzie patrzyli się na niego z lękiem, czy aby nie postradał zmysłów. A on tylko padł na kolana przed zgliszczami i przeżegnał się uroczyście.
- Oto przyszedł do mnie Bóg. Objawił mi się w postaci gorejącego kwiatu! Oto cud, o który prosiłem!!!
2
Początek jest naprawdę fajny. Ciekawie napisany i klimatyczny. Zgrabnie wszystko komponujesz (opisy przecinane wstawkami o Bogu, który nic sobie z tego nie robi), czyta się przyjemnie.
Jednak od momentu kiedy pojawiają się Ci wszyscy bogowie, cóż, jakieś to takie bez polotu. Atmosfera gdzieś umyka na rzecz akcji. Domyślam się, że specjalnie przyjęłaś bajkowy styl, przynajmniej mam taką nadzieję, bo rozmowy brzmią patetycznie i dosyć nierealistycznie.
Zakończenie nie powala, można się było tego domyślić, puenta sztampowa. Poza tym nie do końca rozumiem... po co Ci wszyscy bogowie nagle zaczęli go namawiać? To był taki test wiary?
Zmieniłbym również tytuł. Taki zbyt "z mostu". Odarty z tajemniczości.
Podsumowując, początek naprawdę mi się podobał, ale potem od momentu pojawienia się bogów zrobiło się nudno, przewidywalnie i trochę patetycznie.
Pozdrawiam.
Jednak od momentu kiedy pojawiają się Ci wszyscy bogowie, cóż, jakieś to takie bez polotu. Atmosfera gdzieś umyka na rzecz akcji. Domyślam się, że specjalnie przyjęłaś bajkowy styl, przynajmniej mam taką nadzieję, bo rozmowy brzmią patetycznie i dosyć nierealistycznie.
Zakończenie nie powala, można się było tego domyślić, puenta sztampowa. Poza tym nie do końca rozumiem... po co Ci wszyscy bogowie nagle zaczęli go namawiać? To był taki test wiary?
Zmieniłbym również tytuł. Taki zbyt "z mostu". Odarty z tajemniczości.
Podsumowując, początek naprawdę mi się podobał, ale potem od momentu pojawienia się bogów zrobiło się nudno, przewidywalnie i trochę patetycznie.
Pozdrawiam.

"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"
3
owo zużyte nie pasuje mi do budynków. Może wyniszczone? Zmurszałe? Zruinowane?Te same zużyte budynki i te same
to też mi nie pasuje do drzew - widziałbym tu raczej twory Wszak drzewo nie jest istotą jako taką.Wielki Bóg zgodziłby się otworzyć fabrykę ścinającą drzewa na całym świecie i zabijającą boskie istoty
wyszło ci: rzucił się biegnąc . Powinno być: rzucił się biegiemGospodarz zaczął się odganiać od ostrych pazurów i rzucił się w dół wzgórza, biegnąc w stronę parku.
literówka?Być może objawi ci się do wieczorem
literówkaWówczas to dojrzał wielką łunę nad miejsce
Bardzo dobry tekst. Nie rozpisujesz się nadmiernie, narracja jest płynna, przemyślana. Bohater, mimo że nie rozpisałaś go zbytnio trzyma opowiadanie i prowadzi przez nie na wespół z narratorem. Podoba mi się jak rzucasz zaprzeczenia - pozwy o dowody są kontrastowe, łatwe w odbiorze - nie silisz się na jakieś pokrętne metafory, czyny. Tutaj wszystko jest życiowe. Przemycona do tekstu historia pielgrzymki jawi mi się jako wielkie tło, na którym zaszły zmiany sługi. Puenta jest bardzo mocna - człowiek widzi to, co chce widzieć. Tu, osobista tragedia, pożar (zapewne kara Boska) zostały odebrane jako znak, że ten jeden jedyny Bóg istnieje. Świetne.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.