
Mam nadzieję, że się spodoba

- Ale przecież skoro pan mówi, że mój Obiekt jest przykładem zastosowania Praw Hirshama w praktyce, to dlaczego pan Nalepa wciąż mnie widzi? Dlaczego, skoro wola przeważa nad materią, to jego funkcje życiowe nie wrócą do normy i problem po prostu nie zniknie...? - zaoponował.
- Jedynym powodem – odparł Główny Nadzorca – dla którego Obiekt wciąż znajduje się w twoim zasięgu jest stan zaskoczenia, zagubienia i strachu jaki aktualnie panuje w jego umyśle, co zaciemnia mu jednolity obraz woli działania – woli, aby żyć -, umniejsza jej siłę na tyle, że część pana Nalepy zdołała przeniknąć do naszego świata, przez co znalazłeś się w niniejszej niezręcznej sytuacji. Dopóki jego umysł i wola znajdują się w tym stanie, dopóty będzie się on znajdować pomiędzy oboma światami, pomiędzy życiem a śmiercią.
- Czy chce mi pan powiedzieć... że powodem jego stanu jest to, że on sam nie wie czego chce?
- Tak. I dopóki ty tam jesteś, to utwierdzasz go w tej niepewności. Jest w tej chwili tak bardzo zaskoczony i przestraszony, że nie jest w stanie jasno myśleć. Samo to, że cię widzi i że wie kim jesteś doprowadziło go do tego stanu. I dopóki tam jesteś, dopóty on sam nie będzie wiedział w co ma wierzyć.
- To raczej dziwne, nigdy nie miałem dotychczas problemu z niewiarą Obiektów.
- Nie miałeś dlatego, że obcowałeś z ich duszami. Nie z ciałami. A czy tego chcesz czy nie, Wiesław Nalepa wciąż znajduje się w swoim ciele.
Zapadła krótka chwila ciszy, podczas której pan Mortimer analizował swoje położenie. To, co słyszał od swego zwierzchnika było całkowicie nieprawdopodobne, ale najwyraźniej zgodne z prawdą. Za dużo już zobaczył tego dnia, żeby mieć jakieś dalsze wątpliwości. Ale jeśli to prawda, jeśli niebywała wręcz sytuacja w jakiej się znalazł była prawdziwą, a nie tajemniczą iluzją czy halucynacją, to do umysłu pana Mortimera, ze wszystkich stron, nasuwało się proste pytanie: co teraz zrobić...?
Główny Nadzorca znów westchnął, tym razem ze zmęczeniem i współczuciem zarazem.
- Nie ukrywam, że paskudnie wdepnąłeś. Żeby trafić na coś takiego trzeba mieć wyjątkowego pecha. To bardzo delikatna i krucha sytuacja w jakiej się znalazłeś...
- Co pan chce przez to powiedzieć?
- Mortimer, trafiłeś na przypadek, który się zdarza raz na wiele setek tysięcy. Może milionów. Zdajesz sobie sprawę jakie to może mieć konsekwencje? Wiesz jak ważne jest to jak z nim teraz postąpisz?
- Czy daje mi pan do zrozumienia, że mam tu jakikolwiek wybór? Wydawało mi się oczywiste, że...
- Posłuchaj mnie – rzekł Główny Nadzorca, a Mortimer usłyszał słaby szum i zrozumiał, że jego rozmówca przybliżył usta do słuchawki. Następne zdania wypowiadał przyciszonym głosem, prawdopodobnie dłonią zasłaniając dolną część twarzy. - Prawo mówi wyraźnie, że Nadzorcy nie mogą zabierać stanowiska przy przekazywaniu dusz z jednego świata do drugiego. Taki mamy wieczysty układ z Górą i ani w twojej ani w mojej mocy nie leży jego zmiana. Nie wolno nam w jakikolwiek sposób przeszkadzać czy interweniować. Jesteśmy jedynie pośrednikami, których zadaniem jest zarejestrowanie konkretnej duszy i przeprowadzenie jej do drugiego świata. Największą zbrodnią dla Nadzorcy jest nawiązanie kontaktu z którymś ze swoich Obiektów i wmieszanie się w moralną wartość jego egzystencji. To niedopuszczalne. Rzecz jasna tobie również nie wolno teraz tego zrobić. Jednakże przypadek jaki wpadł ci w ręce pozwala na pewne pole do... twórczej interpretacji.
Mortimer usłyszał jak jego zwierzchnik wstukuje coś na klawiaturze i klika myszką. Domyślił się, że szuka czegoś w systemie więc zamilkł, czekając aż usłyszy coś więcej.
- Mam. W trzecim ustępie siódmego paragrafu w części trzeciej Prawa jest notka na ten temat. Poczekaj... cholerstwo jest napisane małym druczkiem... „Jednakże, jeśli Nadzorca natrafi na przypadek, który z całą pewnością i bez żadnych wątpliwości...” Co tu jest napisane... po... pod... chyba poddaje... tak, poddaje... „poddaje się pod działanie Prawa Wyższości Woli Nad Materią Hirshama, to jego obowiązkiem jest pozostawienie Obiektowi wolnego wyboru co do... Kurwa mać, no i znowu nie wiem... to chyba jest „l”... „przynależności do któregoś ze światów. Tj. Nadzorca jest zobowiązany do udzielenia informacji o przysługującym wyborze Obiektowi, a następnie dostarczenia mu wszelkich niezbędnych danych w celu dokonania przez Obiekt świadomego i wolnego wyboru tyczącego się jego przyszłego losu”. Tak... tak, dobrze przeczytałem... Słyszałeś, Mortimer?
- O ile dobrze zrozumiałem to...
- Ja ci powiem co zrozumiałeś – rzekł Nadzorca przytłumionym, lecz zdecydowanym głosem. - Bardzo dobrze zrozumiałeś, że nie masz prawa ingerować w wolną wolę Wiesława Nalepy, jak również jesteś zobowiązany zgodnie z prawdą odpowiedzieć na wszystkie pytania jakie zada. Zrozumiałeś też, że Obiekt jaki ci się trafił jest niezwykłą rzadkością, a ty stoisz przed niepowtarzalną szansą sprowadzenia go do Zaświatów na czym by skorzystała zarówno twoja kariera, moja, a także stan funduszy naszego wydziału, gdy jako nagrodę za sprowadzenie kogoś takiego dostaniemy dofinansowanie z Góry. I wreszcie, pomimo, że musisz mówić prawdę, a wybór należy całkowicie do Obiektu, zrozumiałeś że sposób i ton w jakim ową prawdę przekażesz zależy tylko i wyłącznie od ciebie, a także to, że Obiekt jest zdany całkowicie na twoje informacje bo w pobliżu nie ma nikogo kto mógłby oddziałać na jego zdecydowanie. Do świtu jeszcze przecież daleko. Czy zgadzasz się ze wszystkim co powiedziałem, Mortimer?
- Ja...
- Czy już rozumiesz dlaczego twoja sytuacja jest taka krucha i dlaczego liczy się każde twoje słowo?
Tym razem pan Mortimer postanowił nie odpowiadać, spodziewając się, że zwierzchnik znów mu przerwie. Zamiast tego zachował milczenie, w ciszy przetrawiając informacje jakie otrzymał. Mrużąc oczy, zastanawiał się co teraz zrobić. Nigdy się nie spodziewał, że pod jego pieczę trafi Obiekt podległy Prawu Hirshama i nigdy nie myślał co by wtedy zrobił, uznając pogłoski o takich duszach za czcze gadanie lunatykujących naukowców i rozleniwionych żaków.
Pracował jednak w tej branży na tyle długo i był tak doświadczonym Nadzorcą, że szybko zreasumował sytuację w jakiej się znalazł, ważąc zyski i straty każdej ze swoich decyzji. A gdy ją podjął, wydała mu się tak prosta i oczywista, że zdziwił się iż potrzebował tyle czasu by postanowić.
Zwierzchnik najwyraźniej wyczuł jego chwilową rozterkę, gdyż rzekł:
- Na miłość boską, Mortimer, tylko nie myśl, że chodzi mi o łamanie Prawa. Nie, nie to chcę zrobić! Chodzi mi o jego twórczą interpretację, na której wszyscy, włącznie z Obiektem, skorzystamy...
- Ależ oczywiście, panie Nadzorco, doskonale to rozumiem – odparł Mortimer, tym razem już pewnym i zdecydowanym głosem. - Proszę się nie obawiać, mam tutaj wszystko pod kontrolą. Dziękuję za udzielenie mi niezbędnych informacji i zapewniam, że dodatkowa pomoc nie jest mi już potrzebna.
- Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć, Mortimer. Pamiętaj – nie chodzi o łamanie Prawa, chodzi o korzyści dla nas wszystkich! Pamiętaj...
- Oczywiście, panie Nadzorco, nie musi mi pan tego powtarzać. Rozumiem to jak najlepiej.
- Dobrze... w takim razie... no to, powodzenia, Mortimer. Będę śledził tu twoje postępy. Główny Nadzorca, bez odbioru.
Ostatnie zdanie wypowiedział niepewnie, jakby dziwiąc się nagłemu zdecydowanemu tonowi rozmówcy. Mortimer wyłączył słuchawkę i schował ją do walizki. Następnie odwrócił się do pana Nalepy i spojrzał mu w oczy.
Pan Nalepa nadal chodził bezradny przy ścianie przyległego bloku mieszkalnego. Wyraz twarzy miał zagadkowy. Ślady alkoholu ewidentnie opuściły już jego organizm, gdyż oczy patrzyły bystrze i zdecydowanie. Na jego ustach błąkał się zagadkowy uśmiech, co pan Mortimer podejrzewał było spowodowane częściowym usłyszeniem przez Obiekt jego rozmowy telefonicznej z Głównym Nadzorcą.
Gdyby pan Wiesław w pełni żył zapewne byłoby mu teraz zimno. Teraz jednak, mimo zimnego, szumiącego wiatru nie dawał żadnych oznak jakiegokolwiek fizycznego dyskomfortu. Ostatecznie utwierdziło to pana Mortimera w przekonaniu, że mężczyzna naprawdę nie podlega prawom materialnego świata mimo, że jego dusza nie opuściła ciała.
Wpatrywał się w niego przez moment z zastanowieniem. Nie ulegało wątpliwości, że będzie musiał nagiąć Prawo, bez względu na to co próbował mu wmówić Główny Nadzorca. Nigdy nawet nie myślał, że przyjdzie mu rozważać dylemat tego typu. Zawsze był wzorowym pracownikiem, wykonywał swoją pracę tak jak należało i nikt się na niego nie uskarżał. A teraz co? Ma zagrać w jakąś grę z samym Prawem, najwyższym kodeksem ustawodawczym we Wszechświecie? On, Mortimer, laureat dwóch wyróżnień dla Najlepszego Nadzorcy Roku i jednego dla Najlepszego Nadzorcy Dziesięciolecia? To się nie godzi...
Ręce mu zadrżały, gdy uświadomił sobie jak ciężko będzie mu się zdecydować. Przed chwilą zdawało mu się to oczywiste jednak teraz, gdy patrzył w oczy tego zniszczonego życiem człowieka, wątpliwości ponownie zawitały do jego umysłu. Był chyba jeszcze bardziej zagubiony i niezdecydowany niż przed rozmową z szefem. Mimo, że patrzył na stojącego przed nim człowieka, obserwował ruchy jego ciała i wyraz jego twarzy, było w nim coś dziwnego. Nie wiedział dokładnie co to było; coś w jego sposobie poruszania, właśnie w tym zagadkowym uśmiechu, czego Mortimer nie do końca rozumiał. A bardzo chciał zrozumieć.
„Dam mu szansę” - pomyślał, odstawiając walizkę na bok i opierając ją o ścianę bloku - „Dam mu szansę”. Gdy kolejny raz odwrócił się do pana Wiesława, ręce już mu nie drżały.
- Ach, proszę mi wybaczyć, panie Wiesławie. Już wszystko zostało wyjaśnione i jest jasne.
- Znaczy...
- Czy wie pan jak cudownym sklepieniem jest niebiańska kopuła Primum Mobile? - zakrzyknął znienacka pan Mortimer uniesionym głosem. - Widział pan kiedyś złote bramy przyszłego Jeruzalem, trawniki po których przechadzają się prze szczęśliwe pary jak za czasów pierwotnej niewinności, nakryte przezroczystym obrusem stoły przez które widać żyzną ziemię, na których niczego nie brakuje? Czy potrafi pan sobie wyobrazić cudowność tych wszystkich Bożych kreacji?
Mimo, że uniesiony i patetyczny, jego głos brzmiał sztucznie, z czego jednak nadzorca nie zdawał sobie sprawy. Wpił zamglony, choć jasny wzrok w rozmówcę, oczekując reakcji. Nie otrzymawszy żadnej uznał, że trzeba kontynuować atak.
- A więc to wszystko czeka na pana, panie Wiesławie, tam, po drugiej stronie. Wystarczy tylko chcieć. Tylko chcieć.
- Panie! Była umowa! Co żeś się pan od zwierzchniego dowiedział, gadaj pan, bo nie ręczę za siebie!
Pan Mortimer znieruchomiał oburzony, ujrzawszy, że jego tyrada nie przyniosła choćby części zamierzonego skutku. Był zdziwiony. Pan Nalepa uniósł ręce i zacisnął dłonie w pięści, dziwnie wymachując nimi przed nosem, zdając się najwyraźniej grozić rozmówcy. Nadzorca westchnął. Zdziwienie przerodziło się w rozczarowanie.
- Panie Wiesławie, jest pan, że tak powiem, zawieszony, między tu i tam. Azaliż ma pan to szczęście, że tylko i wyłącznie od pana zależy, do którego świata ostatecznie pan trafi. Proszę o odczucie zaszczytu; coś takiego nie jest często spotykane.
- Że co, mam wybrać? Ale co?
- Życie. Życie tu czy życie tam, panie Wiesławie.
Ton pana Mortimera był teraz tak naturalny i spokojny, że mężczyzna mógł jedynie bezradnie patrzeć na niego, rozbrojony prostotą, a zarazem doniosłością tych słów.
- Dlaczego mogę wybrać?
- To nie ma teraz znaczenia. Niech pan się skupi. Skoncentruje. Taka szansa się już nie powtórzy.
Po krótkim namyśle pan Mortimer zbliżył się do żebraka, nachylił się i wyszeptał mu do ucha:
- Niech pan sobie uświadomi, czego naprawdę pragnie.
Nalepa odskoczył, jakby ukłuty igłą i znów obdarzył rozmówcę w garniturze niezrozumiałym spojrzeniem.
- Ale ja... nie wiem.
Teraz z kolei pan Mortimer cofnął się o kilka kroków, podniósłszy brwi i zmarszczywszy czoło. To było bardzo dziwne.
- Jak to pan nie wie? Ma pan jedyną w swoim rodzaju szansę trafić do miejsca, o którym marzy każdy z was przez całe życie, a teraz nie może się pan zdecydować? Przecież nie trafi pan... tam, na dół, gdzie wszyscy boją się trafić. Niech się pan nie przejmuje, opowieści o tym miejscu to stek bzdur. Trzeba być naprawdę niezłym przypadkiem, żeby tam spaść.
- Co chce pan przez to powiedzieć?
- Panie Wiesławie... - odparł pan Mortimer, rozkładając ręce w geście jowialnego powitania. - Czy taki rozsądny człowiek jak pan nie mógłby sobie dać spokoju z tymi wszystkimi bredniami o Piekle, siarce, ogniu i rogatych diabłach? To wszystko staje się takie mętne kiedy zaczynamy to sobie wyobrażać, takie mętne i komiczne, a zgoła niepotrzebnie... Zapewniam pana, że wasz umysł nie potrafi objąć nawet jednej dziesiątej, nawet jednej setnej konfiguracji niefortunnych, nieszczęśliwych czynników jakie muszą zaatakować istotę ludzką, aby naprawdę zasługiwała na trafienie tam. Czy naprawdę pan sądzi, że wielkich tyranów i zbrodniarzy jest tak wielu na tym świecie? A z tych złoczyńców, jak pan sądzi, jaka część stała się taka z własnego świadomego, wolnego wyboru, powiedziawszy sobie pewnego dnia „od dziś będę mordować/kraść/gwałcić/molestować dzieci bo tak będzie fajnie” i od tego momentu aż do śmierci poczęła wprowadzać cierpienie do tego świata, a jaka część zeszła na drogę występku z powodu wychowania, ubóstwa, wojny, traumy z dzieciństwa, ubytków w mózgu czy jakiegokolwiek innego czynnika niezależnego od niej? A, zakładając, że znajdziemy taką osobę, jak pan sądzi – czy taki ktoś naprawdę nie będzie żałować tego co zrobił? Myśli pan, że ludzie są naprawdę tak źli i durni, że nie zdają sobie sprawy z tego co robią?
- Po co mi pan to wszystko mówi?
- Panie Wiesławie – odrzekł nadzorca, i poczuł, że narasta w nim zniecierpliwienie. Źle. Nie powinno tak być. - Niech pan sobie wyobrazi, że stoi pan na rozwidleniu dróg, a ja staram się panu wyjść naprzeciw. Jedna z nich prowadzi do krainy w świetle i złocie skąpanej a druga w ciemność i smutek. Czy naprawdę tak trudno jest panu wybrać, która z tych dróg jest dla pana lepsza? Ależ, proszę pomyśleć! Zdaje pan sobie sprawę ilu ludzi chciałoby być teraz na pana miejscu? Ilu chciałoby mieć możność wyboru co do swojej dalszej egzystencji, a nie rezygnować z doczesnego życia zostając owładniętym przez zniewalający urok mojego świata?
- Jak to „owładniętym”? Co to znaczy?
- Pan już wie co.
Nalepa obdarzył go zdziwionym spojrzeniem.
- Proszę sobie przypomnieć moment, gdy pan się budził. Wtedy, gdy tu przyszedłem dziś w nocy. Co pan pamięta?
Pan Wiesław zmrużył oczy i skupił wzrok. Po chwili ukląkł jednym kolanem na brudnym chodniku, gdyż najwyraźniej tak ciężko było mu wyciągnąć z głowy to wspomnienie. Światło latarni padało na tył jego pochylonej głowy i klęczącej sylwetki, rzucając groteskowy cień na ścianę bloku mieszkalnego. Jego ręka wyciągnęła się i oparła o ową ścianę, palce próbowały zacisnąć się na szorstkim granicie, gdy wyraz twarzy żebraka zmieniał się to z jednego w drugi, tak dziwne były widocznie doznania związane z odkrywanym na nowo wspomnieniem.
Jego oczy to rozszerzały się z jakowegoś ukrytego uczucia szczęścia, to kuliły ze strachu i przerażenia, to emanowały nieskończoną radością i spontanicznością, to buchał z nich płomień gniewu i furii. Pan Mortimer uważnie wpatrywał się w tę twarz. Ten człowiek coraz bardziej go zastanawiał.
W pewnej chwili spojrzenie pana Wiesława, jakby się ustabilizowało, a on sam wypowiedział słowa, które zdawały się same spływać na niego:
- Gdy pan żeś tu przyszedł zobaczyłem cudowne sklepienie niebiańskiej kopuły Primum Mobile, złote bramy przyszłego Jeruzalem, trawniki po których przechadzają się prze szczęśliwe pary jak za czasów pierwotnej niewinności i nakryte przezroczystym obrusem stoły przez które widać żyzną ziemię, na których niczego nie brakuje.
Zamrugał zaszklonymi oczyma, zamlaskał i potrząsnął głową, zdając się przywracać do trybu normalnego funkcjonowania. Spojrzał na nadzorcę, a na jego twarzy ponownie pojawił się głupkowaty uśmiech.
- No i to chyba tyle. Nic więcej tam nie było.
- „Nic więcej?” - odrzekł jak echo pan Mortimer sztywniejąc cały. - Chce mi pan powiedzieć, że nie czuł pan żadnego pociągu do tej wizji? Żadnego uniesienia, żadnego uczucia bycia przez nią pochłoniętym?
Pan Wiesław znów spuścił wzrok, jakby chcąc usilnie zastanowić się nad pytaniem nim coś odrzeknie, uśmiech jednak nadal błąkał mu się na ustach. Pan Mortimer opuścił ręce i splótł dłonie przy pasie wyglądając jak nauczyciel oczekujący odpowiedzi ucznia.
- Nie, kurwa, nie, a powinienem był? - zabrzmiał w końcu zdziwiony, ale też rozbawiony, głos pana Wiesława. - Ja lepsze wizje mam jeszcze po delirkach, Panie Premierze!
I zaczął się ochoczo śmiać. Pan Mortimer stał jak wryty.
- Jest pan niesamowity, panie Wiesławie, absolutnie niesamowity.
- Panie, to nie ja przychodzę do pana w garniturze, w środku nocy i nie ja pierdolę od rzeczy, że pan umarł! Stoisz pan tutaj, jak ten kołek, i to jeszcze w tej parszywej dzielnicy i zajmujesz się mną jakbym był jakimś Buddą czy kimś w tym rodzaju! Co pan, z roboty pana wyleją jak nie zrekrutujesz mnie pan? Garnitur zrobi się za ciasny, gacie w krok nie wejdą?
- Pan mi mówi, że pan naprawdę zastanawia się nad swoim wyborem? Myśli pan nad nim? Ależ przecież dla każdego jest to oczywiste!
- No i nóż, znowu zaczyna. A do łba nie przyszło ci, owalna głowo, że mi się podoba leżeć tu, na tym cholernym chodniku?
- To niespotykane, niespotykane... - odparł pan Mortimer, a ton jego głosu po raz pierwszy w trakcie całej rozmowy nabrał pewnego wyrazu. Aksamitny róż naznaczony został zamyśleniem i pewnym jakby zaniepokojeniem. Nadzorca poruszył stopami i zaczął chodzić w poprzek chodnika, masywny podbródek wspiąwszy na dłoni. - Pan autentycznie rozmyśla nad wyborem, który z dwóch światów jest lepszy, pan naprawdę rozważa tę decyzję. Pan nie rozumie co to oznacza, nie rozumie... W ciągu całej mojej kariery jeszcze nigdy... Ależ, na Boga! Przecież Zasada Atrakcyjności Zaświatów to podstawowa reguła jaką się stosuje w mojej pracy! Wszyscy ludzie, każdy z was, niezależnie od tego w jakim czasie i miejscu tego świata się narodził podlega temu prawu. Każdy z was w chwili Wyjścia ma prawo wyboru, przecież, na miłość, wyboru, do którego świata chce należeć. Ale wyście nigdy z tego prawa nie korzystali! Wychodząc, widzicie przed sobą dwa światy, ten który zostawiacie za sobą i ten, do którego zmierzacie, ale to jedynie iluzja, bo zawsze wybieracie ten drugi, ten nasz! Z trawą i sutym stołem, słońcem i ciepłem, miłością i uczuciem... A pan mi mówi... pan mi mówi...
- Pan to żeś psychologii nie skończył widzę. O ludziach wie tyle ile krowa o siedzeniu. Byłbyś pan zdziwiony widokiem matki przytulającej dzieciaka, coś mi się patrzy.
- Nie byłbym. Widziałem taką scenę już wiele, wiele razy. Nie rozumiem o co panu chodzi.
- O, Chryste! A w ogóle byłeś pan czymś w życiu zdziwiony?
Pan Nalepa utkwił uśmiechnięte, zaczepnie rozszerzone oczy w panu Mortimerze, chcąc go zachęcić do zwierzenia. Nadzorca spojrzał na niego dziwnie, nieśmiało, może nawet trochę ze strachem i cofnął się o krok.
- Nie sądzę, żeby moje… moje doświadczenia były teraz istotne dla pana.
- Jak to nie? Pan chce mnie przekonać, żebym poszedł za panem, muszę wiedzieć na co się piszę, hehe! Dawaj pan opowiadajkę jakąś!
- Nie, naprawdę…
- Kocham opowieści! Opowiedz pan, a ja tu będę myślał nad swoim wyborem, hehe.
Nadzorca nie wyglądał na uradowanego tym pomysłem. Skrzywił usta jakby zjadł coś kwaśnego, wyraźnie się zastanawiając czy powinien kontynuować ten wątek.
- Może pana coś trapi w związku z tą sprawą? Może coś pomogę – dodał pan Nalepa.
Pan Mortimer westchnął. Ku zdziwieniu pana Nalepy, nagle ugiął sztywne, patykowate, zdawałoby się nogi i kucnął przed nim. Krawat nieco mu się poluzował, ale poprawił go zręcznym ruchem i oparł dłonie na kolanach. Latarnia jakby nieco mocniej zaświeciła nad nimi.
Rysy twarzy drgały mu. Mrugał szybko powiekami, również pot wystąpił mu na czoło, z dłonią samą sięgającą po chusteczkę w kieszeni i ocierającą ciało. Był w wielkiej rozterce. Nagle szybko przekręcił szyję i przeszył pana Nalepę spojrzeniem, po raz pierwszy w ich spotkaniu niezamglonym, lecz bystrym i przenikliwym. Trwali tak chwilę.
Po czym opuścił głowę i zaczął mówić. A gdy to zrobił, dało się usłyszeć, że jego głos jest zupełnie inny niż wcześniej. Aksamitny i obojętny ton, podobny do odgłosów pawia, zmienił się w cichy i powolny głos ludzki, naznaczony prawdziwymi emocjami. Twarz również zmieniła wyraz – rysy zelżały, mięśnie zwiotczały, a oczy zwęziły się i znów lekko zamgliły.
- Była ta... ta para, wtedy, na tamtej wsi. Dawno temu, kilkadziesiąt lat. Koniec drugiej wojny światowej. Zapadła niemiecka dziura. Sowieci się do niej zbliżali. Zlecenie dostałem. Dotyczące tych dwojga. Mężczyzna miał zginąć od radzieckich kul. Kobieta miała ocaleć. Byłem jeszcze młokosem. Jako, że miałem tamtego dnia wolne przybyłem na miejsce wcześniej niż musiałem. Pozostały do terminu czas spędziłem na obserwacji. Młodzi byli. Dwadzieścia kilka lat. Mieszkali we dwoje w małej chatce. Dużo się śmiali i żartowali.
Nie wiedzieli o nadciągającym wojsku. Gdy żołnierze wyszli zza wzgórza, spanikowali. Wzięli kilka najpotrzebniejszych rzeczy i wybiegli z chaty. Wokół panował chaos – pozostali mieszkańcy również ujrzeli zbliżających się Rosjan i uciekali z wrzaskiem. Wszyscy wiedzieli, że dla nich nie liczyło się czy strzelają do żołnierzy czy cywilów.
Kobieta zostawiła coś w domu, coś ważnego. Wróciła się po to. Chłopak stanął w połowie drogi, chyba na nią czekając. Zdziwiło mnie, że nie chciał ratować siebie. Gdy wybiegała z chaty, Sowieci byli już na skraju wioski i zaczęli ostrzeliwać budynki. Kilku z nich poszło przodem i wkroczyło na teren zabudowań. Zobaczyli ją.
Wycelowali w nią karabiny i byłem pewien, że zginie. Stałem obok, pośrodku całego pobojowiska i obserwowałem całą scenę. W tamtym momencie pamiętam, że odczułem lekkie zdziwienie – najwyraźniej w moim zleceniu był błąd. Jednak wiedziałem, że to niemożliwe, bo one nie mają błędów, co najwyżej lekkie nieścisłości. Z napięciem odczekałem co się stanie.
Odpowiedź nadeszła sekundę później, gdy mężczyzna, z zupełnie niezrozumiałych mi powodów, rzucił się na kobietę i pchnął ją w bok. Żołnierze wystrzelili – jego ciało poszatkowały kule. Dziewczyna, najwyraźniej średnio zdając sobie sprawę z tego co się stało, odczołgała się w bok, za ścianę budynku. W tym samym momencie usłyszałem wrzask po drugiej stronie wioski – jakaś kobieta zobaczyła co się stało i wpadła w przerażenie. Żołnierze usłyszeli to i pobiegli w tamtą stronę. Zapomnieli o leżącej koło nich kobiecie.
Zaczęła się regularna masakra, ale ja nie zwracałem na to uwagi. Tamtymi ludźmi mieli się zająć inni nadzorcy – moim Obiektem był ten mężczyzna. Kobieta wyczołgała się spod ściany chaty i podpełzła do niego wolno. Jej wzrok zdał mi się błędny, a ciało drżało od spazmów. Klęczała tak nad nim i płakała, długo jeszcze po zakończeniu rzezi i odejściu żołnierzy. Nikt jej nie zauważył. Zrobiło mi się jej żal, jednak wiedziałem, że nie mam jej jak pomóc.
Dalsza część zlecenia przebiegła bez zakłóceń. Dusza mężczyzny opuściła ciało, a ja mu wszystko wytłumaczyłem. Spojrzał ze współczuciem na swoją niegdysiejszą partnerkę życiową, jednak był to wzrok dokładnie taki jaki mają inni Nowi, świeżo trafiający do nowego świata, patrzący na opłakujących ich bliskich. Była w nim boleść i smutek, sprawiali jednak wrażenie jakby im było nieco żal tych, których opuszczali, jakby traktowali ich łzy jak łzy kilkuletnich dzieci, którym odebrano zabawkę. Innymi słowy, ich stosunek do bliskich w momencie Wyjścia ulegał diametralnej zmianie. Tak jakby w jednej chwili odmieniły się ich wszystkie wzorce myślowe.
Nigdy nie zrozumiałem dlaczego rzucił się pod kule tych karabinów. Nie wolno nam nawiązywać głębszych relacji z Obiektami, nie mogłem go zapytać. Nigdy tego nie zrozumiałem i zawsze mnie to nurtowało.
Głos pana Mortimera ścichł jeszcze bardziej, gdy powtórzył:
- Nigdy tego nie zrozumiałem.
Nie zmienił pozycji, wciąż kucał przy panu Nalepie, z głową opuszczoną, rękami zgiętymi w łokciach i opartymi o kolana.
- Głupi kretyn. Poświęcić się za babę... daj pan spokój – rzekł żebrak.
- Poświęcić się? - odparł pan Mortimer, tonem takim jakby pierwszy raz słyszał to słowo.
- No, oddać życie za kogoś! Nigdy pan o tym... A, no tak. Byłbym zapomniał. Pan żeś nie stąd.
- Panie Wiesławie, naprawdę uważam, że powinien pan pójść ze mną.
- Idź pan do diabła! Zastanawiam się...
Pan Mortimer zrobił urażoną minę i wyprostował się.
- Proszę nie używać przy mnie ordynarnych słów – powiedział już normalnym tonem.
- Jakich słów? W sensie, „diabeł”? A co, nie lubisz pan go? Nigdy pana tam nie było?
- No... TAM byłem... nawet kilka razy... ale nie jest to miejsce, do którego chętnie wracam.
Pan Wiesław zachichotał cicho i usiadł spokojnie na ziemi, prostując nogi i opierając głowę o ścianę bloku. Wyglądał na bardzo ucieszonego z siebie.
- Co pan tam wcześniej gadałeś? Że ludzie wybierać mogą czy zdychają czy nie?
Pan Mortimer zesztywniał gwałtownie.
- A sądzi pan, że umieraliby gdyby nie chcieli?
Jego oczy rozszerzyły się ze zdziwienia i tym razem to on wydawał się zaskoczony banalnością zadanego pytania. Jakby to była jakaś oczywistość. Pan Wiesław patrzył na niego przez chwilę.
- W sumie, racja. Bydło zawsze zostanie bydłem.
- Takie ma pan zdanie o swoich pobratymcach?
- Pobratymcach, haha, dobre sobie! Panie, tu nie ma co zdania mieć, to po prostu widać! Pan spojrzy co szwaby zrobiły z naszym krajem, spojrzy co komuchy potem za nich dokończyły. Płacz i zgrzytanie zębów, mówię panu. Taki wyelegantowany panicz jak pan powinien wiedzieć coś niecoś o tych sprawach. A wojny? Hoho, toż to mój ojciec bił się, tu, w tym mieście, o wolność naszą i waszą. Zajebali go, hehe. Ot tak. Kilka roczników się liczyło... tak, Panie Premierze, życie ciężkie jest...
Rozległ się krótki syk i latarnia nad nimi zgasła. Część ulicy, na której się znajdowali pogrążyła się w ciemnościach. Otaczające ich blokowiska zdały się teraz już nie szare i zniszczone, ale czarne, wielkie i groźne. Upiorne oczodoły zatrzaśniętych okiennic wpatrywały się w zaległy w ciemnościach punkt na ulicy św. Franciszka, ich czarne spojrzenia zdające się przetrzebiać gęste cienie, ciekawe spotkania dwóch mężczyzn na chodniku.
Zimny, dojmujący wiatr powiał ze wschodu, a jego donośny szum słyszalny już z kilku kilometrów przytulił w swe objęcia całą przecznicę, bezlitośnie zbliżający się z każdą sekundą, coraz większy hałas postępujący za mniejszym, coraz silniejszy dreszcz ogarniający ciało niefortunnych przechodniów. A gdy uderzył, jego huczące fale i szumiące dłonie zdały się potężniejsze od morskich połaci, powietrzne wiry świętokradczo przebiły się przez zasłonę ciemności i w swe niewidzialne podmuchy porwały rozmówców. Niedaleko znajdował się lasek; żółte, poszarpane liście zostały porwane z ziemi i pobliskich ulic i poszybowały ze świstem, czarne na tle nocy twory natury, rządzone w całości przez nią, unoszone wiatrem, podmuchem, ciemnością.
A otchłań tej ciemności zdawała się odzwierciedlać otchłań pustki i samotności znajdujących się tu ludzi, wirujący wokół nich wiatr swym szumem budził ich pobudzone cierpieniem twarze do życia, tym samym cichonocnym szumem, tak odmiennym i odszczepieńczym od doniosłej skromności nocy, że zdającym się pochodzić od Boga samego. Zdawało im się, że ów dźwięk, nieraz swą mocą bardziej przypominający huk wtula ich w siebie i że mogą w nim ukryć swoje troski, obsesje, cierpienia, swoje życia. Wchłonął ich w siebie, ich myśli tak intymnie należące w tym momencie tylko do nich, ich ciała oddzielone od zewnętrznej rzeczywistości przez fale tańczących na wietrze liści, obracających się naokoło nich, jakby wraz z okiennymi oczodołami próbowały zgłębić rozmowę dwóch mężczyzn.
Ale Franciszkanie nie zwracali na to uwagi, a jeśli nawet to tylko niewielką jej część. Ciała napięte do granic możliwości, umysły ukryte w swoich rozmyślaniach, zbyt doniosłych i ważnych, aby przerywać je przez podmuch wiatru. Ciała i umysły obdartego żebraka opuszczającego wzrok i ciężko wzdychającego nad istotą życia oraz upiornie eleganckiego Nadzorcy ds. Spraw Wyjść, którego oczy wpatrzone były teraz w rozmówcę i zdawały się chłonąć każde jego słowo, zdające się czegoś łaknąć – zrozumienia, olśnienia, akceptacji?
- Syna żem stracił.
To rzekł pan Wiesław, a liście natychmiast opadły na ziemię, wiatr zelżał, opuściwszy ciężką rękę gniewu i ciekawości, jakby pod władzą czegoś magicznego, pod rozkazem kogoś potężniejszego od siebie, uległego pod wpływem cichych słów brodatego obdartusa.
A gdy jego głos zabrzmiał, tak silnie przebił się przez zaległą nagle ciszę, tak jaskrawo odbił się od nieprzeniknionej ciemności iż panu Mortimerowi zdało się jakby wcale nie wydobywał się z ust człowieka siedzącego obok, ale raczej z jego własnej głowy, rozświetlając mu pokoje duszy, pomieszczenia i zakamarki, o których istnieniu albo nie zdawał sobie wcześniej sprawy albo wolał je pozostawić pogrążone w mroku, w zapomnieniu i odrzuceniu, nie chcąc w nie wchodzić, zbyt przerażony ilością nagromadzonego tam obojętnego, zimnego brudu i robactwa. Mówił on:
- Phie, dawno to, z pół roku temu już będzie. Jechałem wtedy z żoną i synem samochodem, rozumiesz pan. Z przyjęcia jakowegoś wracaliśmy. Dobrze się żyło, robotę niezłą miałem a i żona nie narzekała. I syna mieliśmy, pięknego syna. No i tak sobie jedziemy, uważasz Panie Premierze, jedziemy, a ulica długa i szeroka. Dwupasmówka. Wokół ciemno. Teren niezabudowany, żadnych latarni, Księżyc schowany za chmurami. Leje deszcz, światła samochodu ledwie przebijają się przez krople wody. Coś tam sobie mówimy i żartujemy. Ona prowadzi bo ja troszkę podpiłem i byłem nie ten teges, nie to co żona.
Postanawiam, że opowiem jej dowcip, który usłyszałem na przyjęciu. Wiesz pan, jeden z tych „przychodzi baba do lekarza”. Odwracam się i mówię. Ona też na chwilę odrywa spojrzenie od drogi i patrzy na mnie. Mija chwila. Dwie.
Nagle coś się dzieje. Kątem oka widzę, że z naprzeciwka jedzie jakiś samochód. Kończę dowcip, a moja żona jest nim rozbawiona i śmieje się. Ze śmiechu nieznacznie porusza kierownicą. Koniec. Samochód lekko zmienia położenie, ale na tyle, żeby wpaść w poślizg. Nagły skręt. Tył wjeżdża na przeciwległy pas.
Anormalną ciszę przerwało westchnięcie pana Wiesława. Obok, pan Mortimer stał na baczność, cały sztywny, z napiętym każdym mięśniem i bijącym ciężko sercem, połykającym każde słowo żebraka. Powieki jego rozszerzonych oczu były jedynymi punktami rozświetlającymi dojmujące ciemności.
- Siedział z tyłu. Trup na miejscu. Nie mam syna. Miał dwanaście lat.
Chwila bezruchu. Pan Wiesław jakby sobie coś przypomniał i spojrzał na pana Mortimera. W mętnym, pożółkłym latarnianym świetle i na tle dławiącej ciszy nadzorca zobaczył w jego oczach błysk jakiego nie widział wcześniej i zrozumiał, że rozmawia już z innym człowiekiem niż na początku ich spotkania. Nie było już śladu alkoholowego zamroczenia i mgły na powiekach, oczy przeszywały jego osobę pełnym, silnym blaskiem zrozumienia i bólu. Pod żałosną powłoką pomarszczonej i starczej skóry czaiła się inteligencja i niewysłowione pragnienie wyrzucenia czegoś, wydarcia z siebie brzemienia noszonego przez długi czas. To wszystko dało o sobie znać dopiero teraz, tak jakby alkohol czekał na odpowiedni moment, aby stracić działanie, a pan Wiesław aż nadzorca zostanie doprowadzony do pewnego punktu.
Nagle pan Mortimer posłyszał jakiś dźwięk – jakby potężny dzwon zadzwonił w jego głowie, którego dźwięk był jednak głuchy i przytłumiony, rozbrzmiały w ograniczonej i zamkniętej przestrzeni. Za barierą owego odgłosu ujrzał, zupełnie nie zdając sobie sprawę dlaczego, czarno-białe tło.
- Stałem na skraju ulicy i patrzyłem jak jego rozszarpane ciało było zawijane w czarny worek i wnoszone do ambulansu. Widziałem to; w świetle latarek trzymanych przez funkcjonariuszy, na tle jazgotu płaczącej żony i huku bijących z nieba grzmotów widziałem to, a moje oczy nigdy tego nie zapomną. Pamiętam każdą zmarszczkę na twarzach tych psów i każde załamanie worka, w które był owijany.
Tamtej nocy przestałem być człowiekiem – a przynajmniej jednym z tych, z którymi ty się stykasz. Byłem wrzeszczącym szaleńcem, łkającym o łaskę zwierzęciem z wydartym płatem serca, widzącym dookoła jedynie ciemność i pustkę. To samo czuła moja żona, niebędąca w stanie pogodzić się ze stratą. Następne miesiące przypominały powolne pogrążanie się w szaleństwie, gdy oboje dochodziliśmy do tych samych wniosków, ale nie umieliśmy opowiedzieć o nich sobie nawzajem. To było jak rozmowa dwojga głuchoniemych, którzy jednak słyszą i mówią, lecz nie chcą się do tego przyznać. Wiedzieliśmy, że jesteśmy za to razem odpowiedzialni – ja, że opowiedziałem dowcip i ona, że nie uważała na drogę przed sobą – ale to ja ponosiłem większą winę. Ja rozpocząłem całą sytuację. To przeze mnie. Żyłem z tym, Panie Premierze, wiele miesięcy i żyję z tym dalej. Oboje o tym wiedzieliśmy, a ja nie mogłem znieść tej świadomości przebywając z nią. Wyprowadziłem się. Ze swoimi rzeczami i małą ilością kasy. Robotę rzuciłem. I tak od szynku do szynku, od szynku... do szynku...
Uczyłem się. Chciałem się nauczyć na nowo bycia człowiekiem, bo wiedziałem, że nim nie byłem. Ludzie wierzą w radość i możność odkupienia – ja straciłem tę wiarę. Więc czy nadal nazwałbyś mnie człowiekiem? Chciałem rozmawiać, poznać ludzi. Od szynku... do szynku... od szynku... do szynku...
Spotkałem ludzi tak samo, a nieraz i bardziej zniszczonych przez życie niż ja. Ludzi, których porzucił twój szef, których już zapewne nic nie czeka i którzy umrą w ciągu najbliższych tygodni z głodu albo zapicia się. Widziałem otchłanie rozpaczy tak czarne i przepastne, że nie byłem w stanie dłużej w nie spoglądać; dramaty strat i rozstań tak bolesne, że człowiek się zaczyna zastanawiać jak możliwym jest, aby w ogóle dopuszczano ich istnienie. Pan sądzisz, że widziałeś nieszczęście? Nie to, które ja. Nie takie nieszczęście.
Rodzimy się i umieramy w tak krótkim okresie czasu, że dla twojego szefunia to jest mniej niż mrugnięcie, mniej niż błysk jakiegokolwiek życia, tak krótki i nikły, że trudno powiedzieć, aby w ogóle miał miejsce. Jakie znaczenie ma jakiekolwiek życie, skoro już za chwilę go nie ma, bo jest zobowiązane przeminąć? Zdajesz pan sobie sprawę ile istnień przeminęło od początku tego świata, zdajesz sobie sprawę jak mało, jak nędznie i śmiesznie mało znaczą teraz ich życia? Wiesz ilu ludzi poległo w wojnach w dziejach tego świata, ile istnieje na zawsze zapomnianych i nigdy nieodkrytych dramatów, których już nikt nie pozna, niezaspokojonych pragnień, które nie znalazły ujścia, tęsknych twarzy, których nikt nie objął, złamanych serc, gdy łaknęły ciepła? Jaki one mają sens skoro przeminęły, nie ma ich i nigdy nie powrócą? Ich ilość jest tak przerażająco i nieziemsko ogromna, że „niesprawiedliwy” zdaje się zbyt łagodnym słowem na określenie tego świata. Lepszym jest „śmieszny”.
To wszystko jest jednym wielkim mrowiskiem, jesteśmy mrówkami, które są zastępowane przez kolejne, gdy poprzednie padają. Pracujemy nad ulepszaniem świata, którego ostatecznej formy i tak nie ujrzymy bo granice naszego trwania na nim nam na to nie pozwolą; na jakąś tajemniczą chwałę, czy to Boga, czy to własnego próżnego poznania lub satysfakcji. Ale niedane nam jest ujrzeć rezultatów naszej pracy, niedane jest poznać wielkiego Zamysłu bo umieramy, przemijamy jak dni, które giną wraz z każdym zachodem słońca. Każdego dnia rodzi się i umiera tysiące ludzi jednocześnie – tak jakby nieustannie panowała jakaś wymiana i przepływ między tym a tamtym światem, tak jakby twój szefunio miał nas za żołnierzyków, którymi można przemieszczać po planszy i które się wymienia za każdym razem, gdy jakiś się zepsuje.
Ale ta prawda jest zbyt brutalna; zbyt przerażająca i bolesna, abyśmy mogli ją zaakceptować. Więc wpatrujemy się w powłokę tego życia i wpatrujemy, patrzymy aż bolą i łzawią nam oczy, patrzymy i doszukujemy się w nim jakiegoś sensu, nadajemy mu ten sens, gdy będziemy się weń wpatrywać wystarczająco długo, wszystko po to, żeby zapomnieć i usprawiedliwić konieczność dalszego życia, nadać celowość i emocję zwykłym, codziennym czynnościom, z których składa się nasza egzystencja, egzystencja, którą można streścić słowami - „rodzisz się i umierasz”. A po drodze płodzisz dzieci, które skończą tak samo jak ty, ty obrzydliwy i ohydny robalu, śmiejący wmawiać sobie, że masz w sobie dobre serce i zależy ci na innych.
Co odpowiesz, Panie Premierze? Pracujesz pan tyle czasu w tej swojej firemce i nie widzisz najprostszych prawideł. Aż żal. Przychodzisz pan tu i namawiasz do pójścia za panem jak jakiś sprzedawca w sklepie, zachwalający żelki do żucia. Traktujesz mnie pan jak klienta, owada, którego trzeba odpowiednio nakierować, aby zszedł z ręki albo kukłę, którą trzeba potrząsnąć właściwymi sznurkami, aby zatańczyła tak jak pan chcesz. Nie różnisz się pan od pańskiego szefa, tak samo egoistycznego i zapatrzonego w Siebie, że aż dziw bierze iż wszechświat nie czuje do Niego wystarczającej odrazy, żeby się Go pozbyć.
Co odpowiesz? Każesz mi traktować poważnie świat, w którym w jednej chwili ktoś żyje szczęśliwie, a w następnej ginie w wypadku i nic po nim nie zostaje? Świat, którego opuszczenie jest najkomiczniejszą, najbardziej absurdalną i bezsensowną czynnością jego mieszkańców? Jaki jest tego sens, skoro pewnego dnia i tak to wszystko zginie pochłonięte przez ogień, po co On w ogóle to zaczynał skoro kiedyś to i tak wszystko zniknie? Po co tworzyć życie, skoro od razu się je zabija? Nie łatwiej byłoby w ogóle nie zaczynać?
Co odpowiesz? Masz czelność prosić mnie, abym zaakceptował to prawo, abym przyjął waszą zasadę i uległ. Straciłem dziecko, Panie Premierze. Wiem lepiej od kogokolwiek co znaczy bezsensowna śmierć i czym są jej konsekwencje, wiem, jak to jest, gdy waszego prawa doświadcza się na własnej skórze, w najbardziej bolesny z możliwych sposobów. Masz odwagę mi się przeciwstawić? Masz odwagę stanąć przede mną i z czystym sumieniem powiedzieć mi: „Chodź ze mną, do naszego sprawiedliwego Stwórcy, on ci wszystko wynagrodzi”?
Co odpowiesz, hm? Co ty masz przeciwko temu? Jak możesz mi odpowiedzieć na moje pytanie, jak możesz mi wynagrodzić moje cierpienie i mój głód wiedzy i poznania? Sądzisz, że jestem jedyny? Ja tylko wypowiadam na głos to, czego inni nie są w stanie – ci wszyscy nieszczęśnicy, których spotkałem przez ostatnie miesiące. Cierpią tak samo, tak samo poszukują odpowiedzi, którą wiedzą, że dostaną dopiero, gdy podporządkują się waszemu prawu, gdy trafią tam, gdzie już nie będzie żadnych pytań. Co dajesz nam w zamian, wizję, rodem z majaku narkotykowego, na której widzę kolorowy obrazek z uśmiechniętymi, pięknymi ludźmi, stworzoną przez Boga, dla którego jesteśmy żartem i który o nas nie dba? Obrażasz mnie. Brzydzę się ciebie. Obrażasz nie tylko mnie, ale i całą ludzkość wierząc, że za zapłatę za nasz ból przyjmiemy fałszywy przedsmak przyszłego raju, zbudowanego na beztroskiej zabawie w dowódcę i plastikowych żołnierzyków.
I brzydzę się ciebie tym bardziej, bo teraz już wiem, że masz rację. Wszyscy macie rację, każdy z was, nadzorców, gdy przychodzicie po nas i tylko czekacie aż na naszych zbielałych wargach zakwitnie uśmiech nadchodzącego szczęścia, a wy jedynie przeniesiecie naszego ducha do drugiego świata. Jesteście żałośni – jeszcze bardziej żałośni niż my, robaczywe sługi, bo robicie to za nic, jak niewolnicy czy roboty, nawet nie dociekając jakie są przyczyny i skutki waszych działań. Jesteście żałośni.
Czemu nic nie mówisz? Czekasz na moją odpowiedź? Znasz ją. Żądasz, żebym się podporządkował prawu i zasadom opartym na tyranii i bezwzględnym posłuszeństwie. Nie mogę tego zrobić. Nie po tym, gdy poszedł tam mój syn. Tu przynajmniej mam jakiś wybór. Mogę wybrać swój los, panuję nad swoim życiem. Tam będę już tylko i wyłącznie pod Jego władzą i kontrolą, stanę się bezmózgim zombie, cieszącym się wieczną radością jak kilkuletnie dziecko, nieświadome, że za jej uśmiech i podskoki płacą miliardy istnień na innym świecie. Nie pójdę tam – ludzkość już tam była, dawno temu, wtedy, gdy tych dwoje nago paradowało w ogrodzie a wężyk powiedział im, że gdy zjedzą owoc, poznają Dobro i Zło, jako i Bóg je zna. Hehehehe, no i poznali! Nie wrócę tam. Wolę wiedzieć i znać prawdę, cierpiąc doświadczając jej, niż rozkoszować się ogłupiałą radością, jaką mi oferujesz.
No, to co powiesz, Panie Premierze Mortimer, co? Odpowiesz mi jakoś czy będziesz tak stać przede mną, trzęsąc się jak osika? Bo tak mi to wygląda. Jeszcze chwila i doprawdy zemdlejesz. To będzie chyba pierwszy taki przypadek w waszej historii, co? Hehehehe. Dobre. No to jak będzie z tym moim życiem, co?
Ciężki i urywany oddech pana Mortimera rozrywał ciszę po tych słowach. Istotnie trząsł się cały. Sprawiał wrażenie jakby dostał jakiegoś ataku; ręce mu się trzęsły, ledwo był w stanie ustać na nogach, bojaźliwie cofając się od pana Wiesława. Patrzył na rozmówcę jak na coś groźnego i nieznanego, jego rozszerzone oczy kontrastujące ze zmarszczonymi brwiami, tworzące wyraz najprawdziwszego strachu, a może nawet i paniki. Jego koścista sylwetka komicznie wyglądała drżąc cała, wtłoczona w stonowaną i bezduszną powłokę garnituru, chude, latające naokoło niej ręce sprawiały wrażenie, jakby nadzorca do kogoś machał czy też osłaniał się przed jakimś niebezpiecznym zwierzęciem. Było w jego twarzy coś przerażającego, coś mówiącego, że oto widział lub słyszał coś, czego niedane mu było doświadczyć nigdy wcześniej w życiu. I to doświadczenie było straszne; wykrzykiwały to drżące ruchy stóp wchodzących na ulicę i zmarszczki na garniturze, falujące, rzekłbyś uniesione strachem przerzedzone włosy na głowie i skulone na piersi nadgarstki.
Przez cały monolog Nalepy w umyśle pana Mortimera narastał dźwięk głuchego dzwonu, który usłyszał wcześniej, a czarno-białe tło nabierało wyrazu, aż zaczęło się wypełniać kolorami. Z początku nie rozumiał co się działo; wydobywający się z otchłani jego umysłu, choć tak naprawdę z siedzącego przed nim żebraka, zajął całą jego świadomość i swoją mocą usunął wszelkie inne doznania na drugi plan. A jednak przez cały ten czas dziwne tło i dudnienie nabierało mocy i intensywności.
Wreszcie zrozumiał – półświadomie zdał sobie sprawę, że jego zdezorientowany umysł przez przypadek ponownie wszedł do organizmu pana Wiesława, a to co słyszał było jego sercem. Znów zabiło, z początku powoli i ciężko wtłaczając krew do obiegu, a wraz z nią, nadzorca ujrzał intensyfikujące się kolory powracającego życia. Im dłużej żebrak mówił, tym głębiej i szybciej krew płynęła w żyłach i tętnicach i tym mocniej słyszał głuchy dźwięk bijącego serca.
Zrozumiał, że dzieje się to przed czym ostrzegał go Główny Nadzorca – pozbawiony działania alkoholu i nareszcie utwierdzony w swoim przekonaniu Nalepa dokonywał świadomego wyboru o pozostaniu w materialnym świecie. Obecność pana Mortimera nie miała już na to żadnego wpływu – on był tylko biernym obiektem, bezwolnym przedstawicielem prawa, przeciwko któremu jego Obiekt się buntował. Jego wola nabrała wyrazu i stawała się coraz silniejsza w wyrażaniu siebie, a jako, że ciało jest zobowiązane za nią podążać, ono również powracało do życia.
I w tym nabierającym emocji i egzystencji kolorze, w feerii coraz intensywniejszych barw i pod naciskiem coraz głośniej bijącego serca, niczym kościelnego dzwonu, Mortimer kulił się ze swoim strachem i przerażeniem. Czuł się jak małe dziecko, które zobaczyło coś brutalnego czy intymnego, czego zabroniono mu oglądać i do czego jeszcze nie dorósł. Wydobywający się z czeluści jego głowy głos Nalepy przeniknął i pochłonął go całego, wzmocniony zdobieniami powracającego do życia organizmu zdawał się dysponować taką mocą i wolnością, że nadzorca poczuł się jak nieproszony gość, intruz myszkujący tam, gdzie nie powinien. Z każdym kolejnym słowem czuł się mniejszy i nędzniejszy, z każdą zgłoską i zmianą intonacji żebraka ręce latały mu coraz bardziej, a nogi silniej drżały w kolanach.
Nagle burza otaczających go kolorów zniknęła. Nie wiedział czy oczy ma zamknięte czy otwarte – nie miało to znaczenia bo w obu przypadkach widział to samo. Z początku sam nie wiedział co to było, zobaczył bowiem wielką, szarą płaszczyznę wypełniającą całe pole widzenia. Po chwili uświadomił sobie, że była to połać ziemi, a obserwował ją z góry. Zaczął szukać jakichś charakterystycznych punktów, na których mógłby skupić wzrok i tak przeszukując dziwną pustynię, ujrzał na niej czarny punkt. Był jednak za daleko w górze, nie mógł dojrzeć czym on był. Zapragnął zejść nieco niżej i, jakby na swoje życzenie, nagle uświadomił sobie, że opada, a pustynia przybliża się. Po chwili zbliżył się na tyle, że był w stanie rozróżnić kształt obiektu i załamania jego figury. I nagle zrozumiał co widzi.
Widział siebie. Ujrzał siebie stojącego z walizką w sztywnej, wyprostowanej pozycji. Stał na baczność, oczy miał skierowane dokładnie przed siebie, twarz pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Walizka swobodnie zwisała mu u boku. Bardzo dziwne. Z ciekawością obszedł się ze wszystkich stron. Nigdy nie sądził, że jest taki brzydki. Jego sobowtór nie zareagował.
I nagle zdał sobie sprawę, że nie jest tu sam. To dziwne, ale dopiero w tym momencie ujrzał, że na pustyni znajduje się nie tylko jeden czarny punkcik, mimo, że jeszcze przed chwilą wyraźnie widział tylko ten jeden. Spojrzał w bok i ujrzał drugą postać – drugiego nadzorcę. Stał dokładnie przy jego sobowtórze, w dokładnie tym samym szeregu, w dokładnie takiej samej pozycji, tak samo ubrany i z takim samym obojętnym wyrazem twarzy. Przyjrzał mu się – nawet sama twarz niewiele różniła się od jego.
Nagle coś załechtało go z tyłu głowy i spojrzał w drugą stronę. I oto, nie do wiary, ujrzał kolejnego nadzorcę. Również tak samo usytuowanego. A obok niego kolejnego. I kolejnego. Zrozumiał, że stoi w całym szeregu nadzorców, dokładnie takich jak on, rozpościerającym się na całą długość pustyni, aż po horyzont. Zrozumiał, że znów zaczął się unosić, tym razem wbrew swojej woli. Z przestrachem wpatrywał się w obojętną, kamienną twarz swego sobowtóra, gdy stopniowo oddalała się od niego i pozostawała w dole. A gdy tak wznosił się zrozumiał, że nie tylko jeden szereg czarnych kropek pokrywa szarą połać pustyni. Były ich dziesiątki. Setki. Gdy ponownie znalazł się w miejscu, gdzie zaczęła się wizja, nie widział już ani skrawka bladej przestrzeni – widział w dole jedynie kłębiące się, nieruchome mrowisko czarnych postaci z walizkami, stojącymi na baczność, wpatrzonymi w plecy tych, którzy stali przed nimi. A on był zaledwie jednym z nich, tak samo stojącym i o tym samym wyrazie twarzy, nieświadomy, posłuszny sługa, czekający na rozkazy. Głos pana Wiesława dudnił mu w głowie.
Padł na kolana.
- Ja... ja nie rozumiem.
Oczy miał skierowane na ziemię jednak wyczuł jak pan Wiesław lekko podnosi się z ziemi, prawie wstaje i silnym, stanowczym, oskarżycielskim głosem, pyta:
- To jakim prawem przyszedłeś po mnie?
Nie odpowiedział, nie poruszył się nawet. Obraz, który mu się ukazał zniknął już. Miast niego znów mimowolnie wkroczył do organizmu Nalepy. Jego uszy wypełnił szum płynącej krwi i siła bijącego z nowym życiem serca. Feeria barw objęła go i wtuliła w siebie. Usłyszał ruch ubrania i zrozumiał, że żebrak powraca do poprzedniej swobodnej pozy, z oparciem o mur bloku. Westchnął ciężko, jakby zmęczony swoim wybuchem energii i zamknął oczy, choć nadzorca nie mógł tego widzieć. Nie był w stanie poruszyć się chociaż o cal.
„Niech to się już skończy – błagał w myślach. - Niech to się już skończy, niech on odejdzie ode mnie...”
- Hm, Mortimer?
To był głos żebraka. Nadzorca uniósł głowę i spojrzał na niego. Nalepa wpatrywał się w miejsce, w którym klęczał, jednak marszczył i mrugał oczami, najwyraźniej go nie widząc. Spojrzał również naokoło, sprawdzając wszystkie strony.
- Mortimer?
Nadzorca nie wiedział co się dzieje. Co się stało? Dlaczego nagle żebrak przestał go widzieć?
- Mortimer, do kurwy, gdzieżeś polazł? No nie obrażaj się!
Pan Wiesław wstał i zaczął lustrować wzrokiem cały teren. Chodził w tę i z powrotem. Przeszedł nawet na drugą stronę pogrążonej w ciemności ulicy. I nagle pan Mortimer zrozumiał.
To już koniec. Koniec. Nalepa powrócił do swojego świata. Podjął decyzję, znów żył pełnią życia i nie należał już do jego rzeczywistości. Nareszcie.
Pan Mortimer był bezpieczny.
Bezskuteczne poszukiwania pana Wiesława trwało kilka minut, podczas których w nadzorcy powoli ustępowało napięcie, a sztywność w kościach zanikała. Nadal jednak się nie poruszył, jakby się bał, że jakikolwiek ruch mógłby zdradzić jego położenie żebrakowi.
Po chwili pan Wiesław wrócił na miejsce i dał za wygraną. Mrucząc pod nosem jakieś nieprzyzwoite słowa, zgarnął kopniakami w róg ulicy pozostałe po sobie butelki wódki, rozsmarował butem rozlany alkohol i jeszcze raz rozejrzał się dookoła.
- A tak miło się gawędziło... - rzekł, po czym odwrócił się i, chwiejnym nadal krokiem, odszedł w górę ulicy.
Nadzorca obserwował go, wciąż z cieniem niepokoju w sercu, póki nie dojrzał jego drobnej sylwetki w szarych łachmanach znikającej za rogiem ulicy.
Zimny wiatr powiał ze wschodu. Wstał z kolan i niezgrabnie usiadł po turecku na chodniku, niemal w taki sam sposób w jaki jeszcze przed chwilą siedział pan Wiesław. Siedząc tak w garniturze, wyglądał bardzo komicznie. Utkwił wzrok w ziemi i nie oderwał go stamtąd przez długi czas.
Płyty chodnikowe wypełniały pole jego widzenia. Szare, a raczej czarne na tle nocy, zdezelowane płyty, z załamaniami i szarpnięciami wewnątrz siebie. Między złączeniami gdzieniegdzie wyrastały kępki słabej, bladej trawy. Patrzył się na nie. Nie oderwał wzroku.
Nie oderwał go również, gdy barwa nieba z atramentowej czerni poczęła robić się coraz jaśniejsza, z nikłymi odcieniami granatu w niektórych miejscach, a latarnia obok zgasła.
Nie oderwał go i później, gdy na wschodzie można było ujrzeć czubek wstającego nad ulicą św. Franciszka mętnego słońca, ledwie przebijającego przez chmury, ani wtedy gdy z zaułka przy którym spędził noc zaczęli się wyłaniać zaspani ludzie, spieszący do pracy. Większość z nich pracowała właśnie tutaj, w sklepach, szynkach i marketach, otwierając je teraz i przygotowując wnętrze na kolejny dzień. Nie poruszył się nawet wtedy, gdy obok niego pojawili się spacerowicze z psami i służby porządkowe sprzątające osiedle. Była niedziela.
Dopiero, gdy niemal już cała tarcza słoneczna ukazała się nad horyzontem, a na ulicy św. Franciszka pojawiły się samochody i autobusy, poruszył powiekami, jakby się obudził z długiego snu. Spojrzał naokoło, zdając się pierwszy raz na oczy widzieć to miejsce, po czym wolno wstał i wyprostował się do swej naturalnej pozycji. Schylił się i podniósł walizkę spod muru bloku mieszkalnego.
Z rozluźnionym, spokojnym, choć jakby nieco zamyślonym i zamglonym wyrazem twarzy skierował się w przeciwną stronę niż ta, ku której zdążył pan Wiesław. Po drodze minął kilku spacerowiczów z psami, jedną parę i grupkę dzieci rozmawiających o jakimś serialu telewizyjnym. Nie zwracał jednak na nich najmniejszej uwagi – mijał lub przenikał przez nich ze spokojem na twarzy, odnotowując jedynie ciekawe spostrzeżenie, że żadna z mijanych osób nie zadrżała z zimna, gdy przechodził obok ani nawet nie kichnęła.
Szedł takim spacerowym krokiem przez kilka minut, aż w końcu znalazł się na skrzyżowaniu, na którym był poprzedniej nocy, idąc od strony szpitala. Nie zatrzymał się jednak, wszedł na ulicę, nie zwracając uwagi na światła. Jakiś samochód zakrył na chwilę jego sylwetkę, gdy przechodził na drugą stronę, a gdy przejechał, pana Mortimera już nie było.
* * *
Wniosek Nadzorcy ds. Wyjść nr 257390 z dnia 30.11.2008 r.
Uprzejmie proszę o zwolnienie mnie z funkcji Nadzorcy do Spraw Wyjść ze skutkiem natychmiastowym. Oświadczam, że wszelkie nieścisłości tudzież długi z Górą i z personelem mojego Wydziału zostały umorzone i uregulowane. Również dokumenty dotyczące wczorajszej nocy zostały dostarczone zwierzchnikom wedle życzenia i z dotrzymaniem wszelkich terminów.
Gdyby to ode mnie zależało, powód mojej decyzji najchętniej pozostawiłbym dla siebie, mając jednak świadomość, że postępowałbym wbrew protokołowi, jestem zmuszony udzielić przynajmniej częściowego wyjaśnienia.
Mam zatem nadzieję, że wystarczającym będzie oświadczenie iż uznałem się za niezdolnego do dalszego pełnienia powierzonej mi służby, zarówno pod względem fizycznym jak i emocjonalno-intelektualnym. Moja decyzja jest absolutnie świadoma i dobrowolna, nie jest też podyktowana jakimikolwiek nagłymi wydarzeniami w moim życiu stanowiącymi dla mnie zagrożenie, nie są też jej powodem jakiekolwiek uchybienia czy nieprzyjemności w pracy w moim Wydziale. Pragnę to powtórzyć – atmosfera pracy w Wewnętrznym Wydziale ds. Wyjść była wzorowa, a zarówno współpracownicy jak i zwierzchnicy wywiązywali się z wszelkich zadań.
Pragnąłbym również potwierdzić cyrkulujące od wczoraj po Wydziale pogłoski jakoby na moją decyzję miały wpływ wydarzenia ostatniej nocy,. Tak, miały. Jednak naturę ich ściślejszego związku z moim odejściem pozostawię, za Państwa pozwoleniem, sobie.
Jednakże, niniejszym pragnąłbym donieść, a zarazem oskarżyć Głównego Nadzorcę Ksenofiliusa Wewnętrznego Wydziału ds. Wyjść o namawianie do udziału w przestępstwie, tj. do aktywnej ingerencji w proces wolnej woli mego Obiektu mającej na celu czerpanie korzyści majątkowych i wizerunkowych z przeprowadzenia go na Drugą Stronę. Z ubolewaniem jestem też zmuszony przyznać, że początkowo przystałem na tę propozycję, co czyni mnie współwinnego przestępstwa. Szczęśliwie jednak omawiany wyżej Obiekt okazał się być silniejszy niż przypuszczał zarówno Główny Nadzorca Ksenofilius jak i ja. Jestem gotów ponieść wszelkie konsekwencje mojej decyzji.
Składam również prośbę o regularne informowanie mnie o stanie Obiektu nr 29081942, przeprowadzonego przeze mnie ubiegłej nocy, niedaleko od miejsca mojego ostatniego zlecenia. Jest to, o ile Państwo są łaskawi pamiętać, Obiekt co do którego przydziału istniały pewne wątpliwości. Toteż chciałbym, aby regularnie informowano mnie o jego stanie, informuję też, że jestem do pełnej dyspozycji w razie gdyby w sprawie tego konkretnego Obiektu konieczne były wyjaśnienia jakichkolwiek wątpliwości.
Aha, jak już będę na emeryturze, przysyłajcie mi dużo soku i czekolady z drugiego świata. To tutejsze jedzenie strasznie źle działa na mój żołądek.
Mort Mortimer
Nadzorca ds. Wyjść nr 257390
30.11.08 r.