_________________________________________
Prolog
Stary mag zachwiał się i w ostatniej chwycił schwycił biurka, unikając upadku. Dla jego kości z pewnością nie byłoby to nic dobrego. Wstrząs powoli słabł, tak, że czarodziej w końcu mógł spokojnie podejść do swego ulubionego fotela, usiąść i odpocząć. Oparł się wygodnie przymykając oczy. Po chwili jednak podniósł się szybko, jakby coś sobie przypominając i chwycił leżący na stole róg.
- Jalis! Co tam się stało?! – krzyknął, po czym przyłożył przedmiot do ucha.
- Nic, Mistrzu. Mała eksplozja, ale sytuacja już opanowana.
Czarodziej odłożył róg i z powrotem usiadł na zajmowanym przed chwilą miejscu. Otworzył jedną z szuflad i wyciągnął fajkę. Chwilę ją oglądał, obracając w ręku, po czym włożył do ust i zaciągnął się. Zapaliła się natychmiast - jak zawsze. Mag wyprostował się lekko, przekonany, że oto ktoś wchodzi po schodach, choć nie słyszał kroków. Wypuścił chmurę dymu i w tym samym momencie rozległo się pukanie.
- Wejść.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta o egzotycznej urodzie; ciemna cera, czarne,
zaplecionych w dwa, spięte w kręgi warkocze włosy i oczy o czerwonych źrenicach, sprawiały, że naprawdę wyglądała niecodziennie, jak na ten rejon świata. Jej długa, czarno-czerwona szata, prawie dotykała ziemi, zaś twarz wykrzywiał grymas złości.
- Co się stało, Luci? – Starzec spojrzał ciepło na swą uczennicę.
- Przesyłka. – Kobieta podeszła do biurka i zaczęła szukać miejsca, w którym mogłaby położyć pakunek. Wszędobylski bałagan nie ułatwiał jej zadania. W końcu jednak podniosła czerwoną, szpiczastą czapkę sporego rozmiaru i na jej miejsce położyła pakunek. Nakrycie głowy rzuciła na stojący w rogu wieszak. Wypełniwszy swą powinność, skinęła głową i wyszła.
- Ładnie wyglądasz, jak się złościsz – rzucił na pożegnanie czarodziej i zaciągnął się ponownie, z zainteresowaniem patrząc na przesyłkę. Kiwnął palcem i pakunek przyleciał do jego rąk. Przyjrzał mu się z wszystkich stron i zaczął odpakowywać.
W środku było drewniane pudełko z wizerunkiem słonia. „No w końcu” ucieszył się staruszek. Nareszcie, po długim oczekiwaniu, miał w rękach Czarny Tytoń. Ochoczo zabrał się do nabijania fajki. Magia przedmiotu ułatwiała mu zadanie i już po chwili cieszył się niezwykłym smakiem unikatowej mieszanki. Rozluźniony, przeleciał wzrokiem po swej, zapełnionej do granic możliwości, biblioteczce, zatrzymując się na szarej oprawie. Zmrużył oczy i wykonał ten sam gest, co wcześniej. Wskazana egzemplarz przyleciał bez przeszkód, ale po drodze wypadła z niego kartka. Czarodziej jeszcze raz kiwnął palcem i po chwili także ona znalazła się w jego dłoni. Była poskładana, więc na chwilę odłożył książkę, i zajął się karteczką. Podejrzewał, że to jedna ze stron, ale mylił się. Był to list.
„Mój drogi Przyjacielu
Przesyłam Ci jeden z pierwszych egzemplarzy, byś sam ocenił, czy nadaje się do rozpowszechnienia. Któż bowiem, jak nie Ty, ma lepsze pojecie o tym, co napisałem? Wiesz przecież, że bez Twojej pomocy dzieło to nie miałoby szans powstać. Mam nadzieję, że uzyska twą aprobatę i spodoba ci się tak samo jak mojej żonie.
A tak poza tematem, to u nas wszystko dobrze. Czekam, aż nas odwiedzisz.
Pozdrawiam
Renor Chath”
Starzec westchnął cicho i popatrzył na dzieło, nie potrafiąc sobie przypomnieć, kiedy czytał je po raz pierwszy. Z ostatnim razem także miał problem, ale był pewien, że lekturze oddawał się wielokrotnie. Wypuścił słodki dym i otworzył książkę.
W końcu to koniec
Świat się kończył. Czuł to w powietrzu, widział w znajdujących się między kamieniami kałużach i na niebie. Na tym ostatnim szczególnie. Stał i wpatrywał się nie z niepokojem, rozważając, co też opóźnia nadejście Ostatecznego Zdarzenia. Gwiazdy spadały… Sam widział jedną wczoraj, tuż przed wyruszeniem do osady, ale, jak na razie, tylko ona opuściła nieboskłon, upadając gdzieś w oddali. Podrapał się po głowie i popatrzył na las. Znajdując się na wzniesieniu, miał dobry punkt do obserwacji okolicy. Szukał śladów końca, ale wyglądało na to, że albo ich nie ma, albo stały się niedostrzegalne. Jeszcze raz przeleciał wzrokiem po niebie, po czym wrócił do jaskini. Zdecydował się jednak nie wyruszać w dzień, pamiętając, że to właśnie wtedy grasują najstraszniejsi drapieżcy. Orły, niedźwiedzie, czy „człowieki” - a tych ostatnich obawiał się w szczególności. To bowiem o nich krążyły najstraszliwsze historie i to nimi straszono dzieci, gdy były niegrzeczne. Nad „człowiekami” miał jednak pewną przewagę. W nocy, w przeciwieństwie do niego, byli ślepi. Postanowił więc, że jeżeli do zachodu świat się nie skończy i nie spadną kolejne gwiazdy, wyruszy do wioski, zapytać o mistrza. Podszedł do jednego z leżących w jaskini głazów i popatrzył na spoczywającą na nim księgę. Westchnął cicho, wspominając swego nauczyciela, który to w dzień odejścia, podarował mu niezwykły wolumen.
Pięć dni - tyle minęło od momentu, gdy przeczytał księgę po raz pierwszy, ale czas ten wystarczył, by zapamiętał treść. Osobnik z jaskini westchnął ponownie i spojrzał na miejsce, gdzie leżały zapasy. Pozostało ich niewiele, w sam raz na kolację. Zdając sobie sprawę z czekającej go podróży, zabrał się za jedzenie, choć tak naprawdę nie czuł głodu. Do osady było jednakże daleko i nie miał żadnej pewności, czy po drodze dane mu będzie zatrzymać się na dłużej. Dodatkowo, podróż z prowiantem mogła skusić jakiegoś drapieżcę: lisa, borsuka, czy nawet niedźwiedzia! Nie było więc sensu ryzykować. Mieszkaniec groty rzucił okiem na stojącą przy wejściu laskę, będącą tak naprawdę kawałkiem gałęzi, rozmyślając, czy warto brać ją ze sobą. W razie kłopotów mogła okazać się pomocna, ale skoro miał ich unikać… Pozostawała jeszcze kwestia tego, że drąg wcale nie należał do najlżejszych, a on, jak to zwykle czarodziej, nie był ani silny, ani zręczny i nawet z procy dobrze nie strzelał. Zamiast tego potrafił władać magiczną mocą i to właśnie w niej, w razie niebezpieczeństwa, pokładał nadzieję.
Na zewnątrz słońce powoli chyliło się ku zachodowi, ale do zmroku pozostało jeszcze sporo czasu. Osobnik z jaskini wykorzystał ten okres by spokojne się pożywić i przygotować pieczarę na przybycie mistrza, gdyby ten przypadkiem powrócił. A plan był prosty. Pozostawiona księga miała wskazywać na to, że jej właściciel po prostu wyszedł i zaraz będzie z powrotem. Zresztą, był to tylko plan awaryjny, mieszkaniec groty liczył bowiem, że albo spotka swego nauczyciela po drodze, albo gdy już dotrze do osady. No, pod warunkiem oczywiście, że świat się nie skończy.
Tuż przed zachodem mag wyszedł na zewnątrz, by dokładnie widzieć to, co miało się wydarzyć. Stał i patrzył, jak świetlista tarcza przybiera kolor purpury i powoli zaczyna dotykać horyzontu. Odwrócił wzrok i spojrzał w przeciwną stronę, gdzie właśnie wschodziły dwa księżyce. „Też chcą popatrzeć” przeleciało mu przez głowę i wrócił do oglądania zachodu. Chmury nie przysłaniały pięknego widoku, co czarodziej uznał za oczywiste. „W końcu to koniec” pomyślał i poczuł, że zaczyna drżeć. Z obawy, ale i z podniecenia. Pierwszy raz miał do czynienia z takim przypadkiem i nie wiedział, czy powinien się z cieszyć, czy wręcz przeciwnie. Do tego wszystkiego był sam, nie mógł więc nikogo zapytać o to, co będzie później. Czy umrze? A może nie? Czy to się stanie nagle? Czy może powoli? Pytania bez odpowiedzi kiełkowały w jego głowie, jak pędy fasoli na mokrej ziemi. Słońce już w połowie skryło się za widnokręgiem, a mag czuł, jak jego ciało na przemian ogarniają, następujące po sobie, fale chłodu i gorąca. Gdyby potrafił, z pewnością właśnie teraz by się pocił, ale jedynym co mógł w tej sytuacji zrobić, to po prostu: stać i patrzeć, drżąc. No, istniała jeszcze możliwość ukrycia się w jaskini, z czego skorzystał wczoraj. Teraz jednak pomysł ten nie wydawał się tak dobry; „w końcu to koniec”.
Zamknął oczy, nim słoneczna tarcza całkowicie zniknęła za horyzontem. Czekał. Nasłuchiwał. Czekał. Czekał i nasłuchiwał. Czekał… Przywitało go światło gwiazd. Najwyraźniej świat nie miał jeszcze ochoty na zniknięcie. Czyżby znaki, które widział, nie były prawdziwe? Ot, spadła sobie gwiazda. „Jedna gwiazda końca nie czyni…” sparafrazował stare, mówiące o żabach przysłowie i odetchnął z ulgą. Na wszelki wypadek sprawdził jeszcze, czy aby na pewno nic się nie zmieniło, ale wszystko zdawało się być takie samo, jak przed zachodem. Grota znajdowała się tam, gdzie wcześniej, w dole szumiały drzewa, no i nawet pobliskie kamienie leżały tak, jak poprzednio… Uspokojony, spojrzał ostatni raz w kierunku jaskini, a następnie ruszył w stronę lasu.
…
„Czy to jest granica świata? A to? A tutaj? A to tutaj? Trochę inne. Czy to to samo? O!”
Młoda córa smoka zamarła. Jej oczy patrzyły na zielonkawe skorupki, spod których wystawało coś niewielkiego. Drobna, jasnoróżowa łapka i piękny, malutki ogonek. Paszcza smokowatej rozwarła się, dłonie zaczęły drżeć, a oddech stał się płytki, niczym po ucieczce przed lisem. A przecież chciała tylko przenieść je bliżej ognia. Jej pierwsze, wspaniałe jajeczko.
- Aaa! Krzywy Ryj! Ratunku!
…
Mieszkaniec groty posuwał się powoli w głąb kniei, z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej żałując podjętej decyzji. Podróż nocą wcale nie była tak przyjemna, jak sądził. Blade światło księżyców powoływało do istnienia upiorne cienie, drzewa szumiały i trzeszczały złowrogo, a do tego, co pewien czas, dawały się słyszeć jakieś jęki i piski. Mag przystanął, zastanawiając się, czy aby nie zawrócić. Pierwszy raz był w lesie po zachodzie słońca i choć widział dość dobrze, to wcale nie czuł się pewnie. Wręcz przeciwnie. Im dalej był od jaskini, tym bardziej pragnął do niej wrócić. Teraz już rozumiał, dlaczego łowcy polowali za dnia. Bór, po zmroku, nie był już tym samym miejscem, co za dnia. Czarodziej przełknął ślinę i rozejrzał się. Przez chwilę ubolewał nad tym, że świat się nie skończył, ale myśl tę przerwał szmer, dochodzący z pobliskich zarośli. Mag zagregował: błyskawicznie, acz nieświadomie i już po chwili pędził przed siebie, nie zwracając uwagi na nisko rosnące gałęzie i wystające, tu i ówdzie, korzenie. Parę razy upadł, ale zawsze szybko powstawał i uciekał dalej. W końcu przystanął, by złapać oddech. „Lepiej się sto razy przestraszyć, niż raz nie zdążyć” powtórzył w głowie stare powiedzenie swej rasy i uśmiechnął się lekko. Spojrzał w tył, ale niczego tam nie było. Podszedł do najbliższego drzewa i usiadł by odpocząć. Sto – większość jego braci nie miała pojęcia, ile to tak naprawdę jest. Nie wszyscy potrafili nawet liczyć do dziesięciu. Ale on przecież wiedział. Rozmyślania nad tą kwestią pozwoliły mu na chwilę zignorować straszliwe cienie i szum drzew. Gdy jednak odzyskał siły, ponownie przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Powstał, popatrzył dookoła i zamarł. Gdy biegł, pomylił drogę i teraz nie miał pojęcia, gdzie trafił. Pewne było tylko to, że wciąż jest w lesie. Przywarł plecami do drzewa i przypomniał sobie opowieść o małym Jonku, który nie słuchał szamana i poszedł nocą do lasu. W tej chwili czuł się jak bohater owej historii. Wspomniał na to, co spotkało Jonka i podskoczył. „Lisy go zjadły…”
W jednej chwili zdał sobie sprawę, że za wszelka cenę musi dotrzeć albo do groty, albo do wioski. Jak jednak miał to uczynić, nie wiedząc gdzie jest? Cofnął się myślą do rozmowy z Małym Ogonem - głównym łowczym - „Mech zawsze rośnie na północy” wspomniał słowa brata i spojrzał pod stopy. Właśnie stał na owej roślinie. A skoro tak, to północ miał pod sobą, południe nad głową, a wschód na prawo. Zachwycił się swym geniuszem i poczuł jak narasta w nim duma. Był naprawdę mądrym czarodziejem. I choć przez chwilę zdawało mu się, że z tymi kierunkami świata, to nie do końca tak jest i że to zachód jest na prawo, to szybko stłumił wątpliwości. Ruszył na wschód, z nadzieją, że dotrze do wioski jeszcze przed świtem.
Zamiaru tego nie udało mu się niestety zrealizować. Los sprawił, że jeszcze kilka razy był zmuszany do ucieczki i coraz bardziej opadał z sił. Jedynym pocieszeniem było to, że teraz potrafił określić kierunek w którym była wioska i już się nie gubił, choć nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego ciągle nie dotarł do celu. Szedł przecież całą noc, a do wioski było tylko pół dnia drogi. „Musi być już blisko, pewnie nocą czas wolniej płynie” pocieszał się, brnąć przed siebie i czując się coraz bardziej senny. Zeszłej nocy nie spał, oczekując końca świata, za dnia też nie zmrużył oka, z tego samego powodu, a i teraz też nie było okazji. Jego ciało powoli odmawiało posłuszeństwa, a świat zaczynał dziwnie falować. Mimo tego szedł dalej, ostatkiem sił broniąc się przed zaśnięciem. W końcu przecież musiał dotrzeć do wioski!
„Albo do jaskini, jeżeli to jednak zachód był w prawo” z trudem zebrał myśli. Idąc tak, wciąż przed siebie, odniósł wrażenie, że drzew zaczyna być jakby mniej. Tym razem się nie mylił. Półświadomy i wyczerpany dotarł wreszcie na skraj lasu i padł na ziemię. Odetchnął. Teraz mógł zasnąć i odpocząć, pewien, że jego bracia zaraz nadejdą, odnajdą go i zaniosą do osady.
Był w domu.
…
Szaman zerknął na małego jaszczura, który starał się wgryźć w drewnianą barierkę. Malec był jeszcze zbyt mało inteligentny, by wiedzieć, że paszczą bez zębów i tak nic nie zwojuje.
- Będzie żył? – zapytała, stojąca obok, koboldka.
- Tak. Nic mu nie będzie. – Stary gad spojrzał na ognisko, nad którym wisiał kociołek. – Zaopiekuję się nim, a ty bejbe, wracaj do obowiązków.
Koboldzica skinęła głową, ale nim wyszła, zapytała jeszcze:
- A jak będzie się nazywał?
Starzec spojrzał na nią spokojnie, najwyraźniej przygotowany na takie pytanie.
- Vivo, co znaczy: „Ten, który przeżył”
__________________
No, mam nadzieję, że w końcu komuś się spodoba
