Vivo - fantasy

1
Zebrałem wasze uwagi i trochę popoprawiałem. Mam nadzieję, że ten trzeci raz, to już ostatni.
_________________________________________

Prolog

Stary mag zachwiał się i w ostatniej chwycił schwycił biurka, unikając upadku. Dla jego kości z pewnością nie byłoby to nic dobrego. Wstrząs powoli słabł, tak, że czarodziej w końcu mógł spokojnie podejść do swego ulubionego fotela, usiąść i odpocząć. Oparł się wygodnie przymykając oczy. Po chwili jednak podniósł się szybko, jakby coś sobie przypominając i chwycił leżący na stole róg.
- Jalis! Co tam się stało?! – krzyknął, po czym przyłożył przedmiot do ucha.
- Nic, Mistrzu. Mała eksplozja, ale sytuacja już opanowana.
Czarodziej odłożył róg i z powrotem usiadł na zajmowanym przed chwilą miejscu. Otworzył jedną z szuflad i wyciągnął fajkę. Chwilę ją oglądał, obracając w ręku, po czym włożył do ust i zaciągnął się. Zapaliła się natychmiast - jak zawsze. Mag wyprostował się lekko, przekonany, że oto ktoś wchodzi po schodach, choć nie słyszał kroków. Wypuścił chmurę dymu i w tym samym momencie rozległo się pukanie.
- Wejść.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta o egzotycznej urodzie; ciemna cera, czarne,
zaplecionych w dwa, spięte w kręgi warkocze włosy i oczy o czerwonych źrenicach, sprawiały, że naprawdę wyglądała niecodziennie, jak na ten rejon świata. Jej długa, czarno-czerwona szata, prawie dotykała ziemi, zaś twarz wykrzywiał grymas złości.
- Co się stało, Luci? – Starzec spojrzał ciepło na swą uczennicę.
- Przesyłka. – Kobieta podeszła do biurka i zaczęła szukać miejsca, w którym mogłaby położyć pakunek. Wszędobylski bałagan nie ułatwiał jej zadania. W końcu jednak podniosła czerwoną, szpiczastą czapkę sporego rozmiaru i na jej miejsce położyła pakunek. Nakrycie głowy rzuciła na stojący w rogu wieszak. Wypełniwszy swą powinność, skinęła głową i wyszła.
- Ładnie wyglądasz, jak się złościsz – rzucił na pożegnanie czarodziej i zaciągnął się ponownie, z zainteresowaniem patrząc na przesyłkę. Kiwnął palcem i pakunek przyleciał do jego rąk. Przyjrzał mu się z wszystkich stron i zaczął odpakowywać.
W środku było drewniane pudełko z wizerunkiem słonia. „No w końcu” ucieszył się staruszek. Nareszcie, po długim oczekiwaniu, miał w rękach Czarny Tytoń. Ochoczo zabrał się do nabijania fajki. Magia przedmiotu ułatwiała mu zadanie i już po chwili cieszył się niezwykłym smakiem unikatowej mieszanki. Rozluźniony, przeleciał wzrokiem po swej, zapełnionej do granic możliwości, biblioteczce, zatrzymując się na szarej oprawie. Zmrużył oczy i wykonał ten sam gest, co wcześniej. Wskazana egzemplarz przyleciał bez przeszkód, ale po drodze wypadła z niego kartka. Czarodziej jeszcze raz kiwnął palcem i po chwili także ona znalazła się w jego dłoni. Była poskładana, więc na chwilę odłożył książkę, i zajął się karteczką. Podejrzewał, że to jedna ze stron, ale mylił się. Był to list.

„Mój drogi Przyjacielu

Przesyłam Ci jeden z pierwszych egzemplarzy, byś sam ocenił, czy nadaje się do rozpowszechnienia. Któż bowiem, jak nie Ty, ma lepsze pojecie o tym, co napisałem? Wiesz przecież, że bez Twojej pomocy dzieło to nie miałoby szans powstać. Mam nadzieję, że uzyska twą aprobatę i spodoba ci się tak samo jak mojej żonie.

A tak poza tematem, to u nas wszystko dobrze. Czekam, aż nas odwiedzisz.

Pozdrawiam
Renor Chath”


Starzec westchnął cicho i popatrzył na dzieło, nie potrafiąc sobie przypomnieć, kiedy czytał je po raz pierwszy. Z ostatnim razem także miał problem, ale był pewien, że lekturze oddawał się wielokrotnie. Wypuścił słodki dym i otworzył książkę.

W końcu to koniec

Świat się kończył. Czuł to w powietrzu, widział w znajdujących się między kamieniami kałużach i na niebie. Na tym ostatnim szczególnie. Stał i wpatrywał się nie z niepokojem, rozważając, co też opóźnia nadejście Ostatecznego Zdarzenia. Gwiazdy spadały… Sam widział jedną wczoraj, tuż przed wyruszeniem do osady, ale, jak na razie, tylko ona opuściła nieboskłon, upadając gdzieś w oddali. Podrapał się po głowie i popatrzył na las. Znajdując się na wzniesieniu, miał dobry punkt do obserwacji okolicy. Szukał śladów końca, ale wyglądało na to, że albo ich nie ma, albo stały się niedostrzegalne. Jeszcze raz przeleciał wzrokiem po niebie, po czym wrócił do jaskini. Zdecydował się jednak nie wyruszać w dzień, pamiętając, że to właśnie wtedy grasują najstraszniejsi drapieżcy. Orły, niedźwiedzie, czy „człowieki” - a tych ostatnich obawiał się w szczególności. To bowiem o nich krążyły najstraszliwsze historie i to nimi straszono dzieci, gdy były niegrzeczne. Nad „człowiekami” miał jednak pewną przewagę. W nocy, w przeciwieństwie do niego, byli ślepi. Postanowił więc, że jeżeli do zachodu świat się nie skończy i nie spadną kolejne gwiazdy, wyruszy do wioski, zapytać o mistrza. Podszedł do jednego z leżących w jaskini głazów i popatrzył na spoczywającą na nim księgę. Westchnął cicho, wspominając swego nauczyciela, który to w dzień odejścia, podarował mu niezwykły wolumen.

Pięć dni - tyle minęło od momentu, gdy przeczytał księgę po raz pierwszy, ale czas ten wystarczył, by zapamiętał treść. Osobnik z jaskini westchnął ponownie i spojrzał na miejsce, gdzie leżały zapasy. Pozostało ich niewiele, w sam raz na kolację. Zdając sobie sprawę z czekającej go podróży, zabrał się za jedzenie, choć tak naprawdę nie czuł głodu. Do osady było jednakże daleko i nie miał żadnej pewności, czy po drodze dane mu będzie zatrzymać się na dłużej. Dodatkowo, podróż z prowiantem mogła skusić jakiegoś drapieżcę: lisa, borsuka, czy nawet niedźwiedzia! Nie było więc sensu ryzykować. Mieszkaniec groty rzucił okiem na stojącą przy wejściu laskę, będącą tak naprawdę kawałkiem gałęzi, rozmyślając, czy warto brać ją ze sobą. W razie kłopotów mogła okazać się pomocna, ale skoro miał ich unikać… Pozostawała jeszcze kwestia tego, że drąg wcale nie należał do najlżejszych, a on, jak to zwykle czarodziej, nie był ani silny, ani zręczny i nawet z procy dobrze nie strzelał. Zamiast tego potrafił władać magiczną mocą i to właśnie w niej, w razie niebezpieczeństwa, pokładał nadzieję.
Na zewnątrz słońce powoli chyliło się ku zachodowi, ale do zmroku pozostało jeszcze sporo czasu. Osobnik z jaskini wykorzystał ten okres by spokojne się pożywić i przygotować pieczarę na przybycie mistrza, gdyby ten przypadkiem powrócił. A plan był prosty. Pozostawiona księga miała wskazywać na to, że jej właściciel po prostu wyszedł i zaraz będzie z powrotem. Zresztą, był to tylko plan awaryjny, mieszkaniec groty liczył bowiem, że albo spotka swego nauczyciela po drodze, albo gdy już dotrze do osady. No, pod warunkiem oczywiście, że świat się nie skończy.
Tuż przed zachodem mag wyszedł na zewnątrz, by dokładnie widzieć to, co miało się wydarzyć. Stał i patrzył, jak świetlista tarcza przybiera kolor purpury i powoli zaczyna dotykać horyzontu. Odwrócił wzrok i spojrzał w przeciwną stronę, gdzie właśnie wschodziły dwa księżyce. „Też chcą popatrzeć” przeleciało mu przez głowę i wrócił do oglądania zachodu. Chmury nie przysłaniały pięknego widoku, co czarodziej uznał za oczywiste. „W końcu to koniec” pomyślał i poczuł, że zaczyna drżeć. Z obawy, ale i z podniecenia. Pierwszy raz miał do czynienia z takim przypadkiem i nie wiedział, czy powinien się z cieszyć, czy wręcz przeciwnie. Do tego wszystkiego był sam, nie mógł więc nikogo zapytać o to, co będzie później. Czy umrze? A może nie? Czy to się stanie nagle? Czy może powoli? Pytania bez odpowiedzi kiełkowały w jego głowie, jak pędy fasoli na mokrej ziemi. Słońce już w połowie skryło się za widnokręgiem, a mag czuł, jak jego ciało na przemian ogarniają, następujące po sobie, fale chłodu i gorąca. Gdyby potrafił, z pewnością właśnie teraz by się pocił, ale jedynym co mógł w tej sytuacji zrobić, to po prostu: stać i patrzeć, drżąc. No, istniała jeszcze możliwość ukrycia się w jaskini, z czego skorzystał wczoraj. Teraz jednak pomysł ten nie wydawał się tak dobry; „w końcu to koniec”.
Zamknął oczy, nim słoneczna tarcza całkowicie zniknęła za horyzontem. Czekał. Nasłuchiwał. Czekał. Czekał i nasłuchiwał. Czekał… Przywitało go światło gwiazd. Najwyraźniej świat nie miał jeszcze ochoty na zniknięcie. Czyżby znaki, które widział, nie były prawdziwe? Ot, spadła sobie gwiazda. „Jedna gwiazda końca nie czyni…” sparafrazował stare, mówiące o żabach przysłowie i odetchnął z ulgą. Na wszelki wypadek sprawdził jeszcze, czy aby na pewno nic się nie zmieniło, ale wszystko zdawało się być takie samo, jak przed zachodem. Grota znajdowała się tam, gdzie wcześniej, w dole szumiały drzewa, no i nawet pobliskie kamienie leżały tak, jak poprzednio… Uspokojony, spojrzał ostatni raz w kierunku jaskini, a następnie ruszył w stronę lasu.



„Czy to jest granica świata? A to? A tutaj? A to tutaj? Trochę inne. Czy to to samo? O!”

Młoda córa smoka zamarła. Jej oczy patrzyły na zielonkawe skorupki, spod których wystawało coś niewielkiego. Drobna, jasnoróżowa łapka i piękny, malutki ogonek. Paszcza smokowatej rozwarła się, dłonie zaczęły drżeć, a oddech stał się płytki, niczym po ucieczce przed lisem. A przecież chciała tylko przenieść je bliżej ognia. Jej pierwsze, wspaniałe jajeczko.
- Aaa! Krzywy Ryj! Ratunku!



Mieszkaniec groty posuwał się powoli w głąb kniei, z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej żałując podjętej decyzji. Podróż nocą wcale nie była tak przyjemna, jak sądził. Blade światło księżyców powoływało do istnienia upiorne cienie, drzewa szumiały i trzeszczały złowrogo, a do tego, co pewien czas, dawały się słyszeć jakieś jęki i piski. Mag przystanął, zastanawiając się, czy aby nie zawrócić. Pierwszy raz był w lesie po zachodzie słońca i choć widział dość dobrze, to wcale nie czuł się pewnie. Wręcz przeciwnie. Im dalej był od jaskini, tym bardziej pragnął do niej wrócić. Teraz już rozumiał, dlaczego łowcy polowali za dnia. Bór, po zmroku, nie był już tym samym miejscem, co za dnia. Czarodziej przełknął ślinę i rozejrzał się. Przez chwilę ubolewał nad tym, że świat się nie skończył, ale myśl tę przerwał szmer, dochodzący z pobliskich zarośli. Mag zagregował: błyskawicznie, acz nieświadomie i już po chwili pędził przed siebie, nie zwracając uwagi na nisko rosnące gałęzie i wystające, tu i ówdzie, korzenie. Parę razy upadł, ale zawsze szybko powstawał i uciekał dalej. W końcu przystanął, by złapać oddech. „Lepiej się sto razy przestraszyć, niż raz nie zdążyć” powtórzył w głowie stare powiedzenie swej rasy i uśmiechnął się lekko. Spojrzał w tył, ale niczego tam nie było. Podszedł do najbliższego drzewa i usiadł by odpocząć. Sto – większość jego braci nie miała pojęcia, ile to tak naprawdę jest. Nie wszyscy potrafili nawet liczyć do dziesięciu. Ale on przecież wiedział. Rozmyślania nad tą kwestią pozwoliły mu na chwilę zignorować straszliwe cienie i szum drzew. Gdy jednak odzyskał siły, ponownie przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Powstał, popatrzył dookoła i zamarł. Gdy biegł, pomylił drogę i teraz nie miał pojęcia, gdzie trafił. Pewne było tylko to, że wciąż jest w lesie. Przywarł plecami do drzewa i przypomniał sobie opowieść o małym Jonku, który nie słuchał szamana i poszedł nocą do lasu. W tej chwili czuł się jak bohater owej historii. Wspomniał na to, co spotkało Jonka i podskoczył. „Lisy go zjadły…”
W jednej chwili zdał sobie sprawę, że za wszelka cenę musi dotrzeć albo do groty, albo do wioski. Jak jednak miał to uczynić, nie wiedząc gdzie jest? Cofnął się myślą do rozmowy z Małym Ogonem - głównym łowczym - „Mech zawsze rośnie na północy” wspomniał słowa brata i spojrzał pod stopy. Właśnie stał na owej roślinie. A skoro tak, to północ miał pod sobą, południe nad głową, a wschód na prawo. Zachwycił się swym geniuszem i poczuł jak narasta w nim duma. Był naprawdę mądrym czarodziejem. I choć przez chwilę zdawało mu się, że z tymi kierunkami świata, to nie do końca tak jest i że to zachód jest na prawo, to szybko stłumił wątpliwości. Ruszył na wschód, z nadzieją, że dotrze do wioski jeszcze przed świtem.
Zamiaru tego nie udało mu się niestety zrealizować. Los sprawił, że jeszcze kilka razy był zmuszany do ucieczki i coraz bardziej opadał z sił. Jedynym pocieszeniem było to, że teraz potrafił określić kierunek w którym była wioska i już się nie gubił, choć nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego ciągle nie dotarł do celu. Szedł przecież całą noc, a do wioski było tylko pół dnia drogi. „Musi być już blisko, pewnie nocą czas wolniej płynie” pocieszał się, brnąć przed siebie i czując się coraz bardziej senny. Zeszłej nocy nie spał, oczekując końca świata, za dnia też nie zmrużył oka, z tego samego powodu, a i teraz też nie było okazji. Jego ciało powoli odmawiało posłuszeństwa, a świat zaczynał dziwnie falować. Mimo tego szedł dalej, ostatkiem sił broniąc się przed zaśnięciem. W końcu przecież musiał dotrzeć do wioski!
„Albo do jaskini, jeżeli to jednak zachód był w prawo” z trudem zebrał myśli. Idąc tak, wciąż przed siebie, odniósł wrażenie, że drzew zaczyna być jakby mniej. Tym razem się nie mylił. Półświadomy i wyczerpany dotarł wreszcie na skraj lasu i padł na ziemię. Odetchnął. Teraz mógł zasnąć i odpocząć, pewien, że jego bracia zaraz nadejdą, odnajdą go i zaniosą do osady.
Był w domu.



Szaman zerknął na małego jaszczura, który starał się wgryźć w drewnianą barierkę. Malec był jeszcze zbyt mało inteligentny, by wiedzieć, że paszczą bez zębów i tak nic nie zwojuje.
- Będzie żył? – zapytała, stojąca obok, koboldka.
- Tak. Nic mu nie będzie. – Stary gad spojrzał na ognisko, nad którym wisiał kociołek. – Zaopiekuję się nim, a ty bejbe, wracaj do obowiązków.
Koboldzica skinęła głową, ale nim wyszła, zapytała jeszcze:
- A jak będzie się nazywał?
Starzec spojrzał na nią spokojnie, najwyraźniej przygotowany na takie pytanie.
- Vivo, co znaczy: „Ten, który przeżył”

__________________

No, mam nadzieję, że w końcu komuś się spodoba :)
Uśmiechając się do deszczu mniej się moknie

2
Wstrząs powoli słabł, tak, że czarodziej w końcu mógł spokojnie podejść do swego ulubionego fotela, usiąść i odpocząć.
Zbędny zaimek. Poza tym, zdanie można skrócić:

Wstrząs powoli słabł, czarodziej w końcu mógł spokojnie podejść do ulubionego fotela, usiąść i odpocząć.
[1]Drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta o egzotycznej urodzie; ciemna cera, [2]czarne, zaplecionych w dwa, spięte w kręgi warkocze włosy i oczy o czerwonych źrenicach, [3]sprawiały, że naprawdę wyglądała niecodziennie, jak na ten rejon świata. [4]Jej długa, czarno-czerwona szata, prawie dotykała ziemi, zaś twarz wykrzywiał grymas złości.
Ale potwór! Po kolei:
[1] - Tryb bierny. Można uniknąć (zaraz pokażę)
[2] - zabrakło plastyki
[3] - mogło być nowe zdanie.
[4] - Można wprowadzić plastyczniej.

Zobacz na drobne zmiany:
W drzwiach stanęła kobieta o egzotycznej urodzie; ciemna cera, dwa ciemne warkocze splecione w kręgi i oczy o czerwonych źrenicach. Wyglądała nietuzinkowo, jak na ten rejon świata. Czarno-czerwona szata, w którą była ubrana prawie dotykała ziemi, zaś twarz wykrzywiał grymas złości.
I jak?
Rozluźniony, przeleciał wzrokiem po swej, zapełnionej do granic możliwości, biblioteczce, zatrzymując się na szarej oprawie.
Coś z przecinkami... wina tkwi w początku - jest błąd (powstanie, jak prawidłowo umieścisz przecinki).
Z rozluźnieniem przeleciał wzrokiem po swej zapełnionej do granic możliwości biblioteczce, zatrzymując się na szarej oprawie.
Wskazana egzemplarz przyleciał
Literówka
Zdecydował się jednak nie wyruszać w dzień, pamiętając, że to właśnie wtedy grasują
Ze zdania rozumiem, że był dzień - jak widział spadające gwiazdy? Coś tu jest niedopowiedziane.
Zresztą, był to tylko plan awaryjny,
Brzmi za nowocześnie względem opisywanych scen.
Los sprawił, że jeszcze kilka razy był zmuszany do ucieczki i coraz bardziej opadał z sił.
To brzmi jak: nie chciało mi się pisać, jakie to rzeczy zmusiły go do ucieczki.


Jest dużo lepiej - ale klimatu tu brakuje. Może i jest, ale ciężko go wyłapać. Dwie rzeczy, najważniejsze:
Akapity - pomogą dawkować akcję, dzielić ją na konkretne sceny - w wyobraźni łatwiej pomiędzy nimi przeskakiwać, jak jest jakiś podział.
Zdecydowanie za dużo ale - co najmniej połowę zdań bym przerobił, usuwając ale - bo wszystko u ciebie jest takie, ale...

Prolog bardzo plastyczny - widać tu najwięcej poprawek. Narracja jest płynna, plastyczna, akcja pcha tekst do przodu i chce się czytać. Trochę dalej jest gorzej pod względem tych nieszczęsnych akapitów. Przecinki tez robią swoje - jest ich za dużo.

Najlepszy moment - paradoksalnie - to narodziny smoczka i reakcja córy. Krótkie, ciekawe i konkretne. Wyjście z jaskini jest przegadane i, o dziwo, zabrałeś najważniejsze z tekstu - strach, który powodował ucieczkę. Co straszyło maga? Czego się tak bał? Losu? - tak napisałeś.

Widzę, że się wyrabiasz - pytanie tylko, czy wałkujesz ten tekst, nanosząc sugerowane poprawki, czy ćwiczysz, żeby lepiej pisać dalsze fragmenty?
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
No dzięki za uwagi, bardzo pomocne.

Zdanie z panienką poprawiłem trochę, ale i tak jeszcze mi się nie całkiem podoba.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta o egzotycznej urodzie; ciemna cera, dwa czarne, spięte w kręgi warkocze i oczy o czerwonych źrenicach. Wszystko to wyglądało naprawdę niecodziennie, jak na ten rejon świata. Jej długa, czarno-czerwona szata, prawie dotykała ziemi, zaś twarz wykrzywiał grymas złości
Ze zdania rozumiem, że był dzień - jak widział spadające gwiazdy? Coś tu jest niedopowiedziane.
Tak widział ją w dzień. A czy to naprawdę była gwiazda :P Z punktu widzenie bohatera to jedyne wytłumaczenie.
Zresztą, był to tylko plan awaryjny,
Brzmi za nowocześnie względem opisywanych scen.
Racja, zmienię "na wszelki wypadek"
To brzmi jak: nie chciało mi się pisać, jakie to rzeczy zmusiły go do ucieczki.
Raczej sądziłem, że tekst już za bardzo męczy, ale skoro nie, to dodam parę "strasznych" motywów.
Najlepszy moment - paradoksalnie - to narodziny smoczka i reakcja córy. Krótkie, ciekawe i konkretne. Wyjście z jaskini jest przegadane i, o dziwo, zabrałeś najważniejsze z tekstu - strach, który powodował ucieczkę. Co straszyło maga? Czego się tak bał? Losu? - tak napisałeś.
Hmm, dzięki za opinię. Przelecę to jeszcze raz i spróbuję ustrasznić trochę.
Widzę, że się wyrabiasz - pytanie tylko, czy wałkujesz ten tekst, nanosząc sugerowane poprawki, czy ćwiczysz, żeby lepiej pisać dalsze fragmenty?
I to i to. Obecnie poprawiam wszystkie po kolei, w oparciu o zebrane uwagi. Cieszę się, że widać efekty.
Uśmiechając się do deszczu mniej się moknie

Vivo - rozdział 2 i 3

4
Ta część przeszła chyba większe zmiany niż poprzednia, po pierwsze znacznie zmniejszyłem liczbę brzydkich słów, więc powinniście już dać radę dotrwać do końca. No nie zmienia to faktu że czekam na wszelkie uwagi i sugestie :)

Spełnione życzenie

Stary szaman popatrzył na leżącego osobnika.
- Dobrze, że nic mu się nie stało… Czyli znaleźliście go na skraju lasu? – zapytał jeszcze raz.
- Tak. Spał.
Krzyworyj zastanawiał się, co też skłoniło jednego z braci do nocnej podróży przez knieję. Dorzucił drewna do ognia i podszedł do posłania.
- Vivo, wstawaj. – Lekko szturchnął śpiącego syna smoka.
Czarodziej uśmiechnął się i przewrócił na drugi bok. Nie miał ochoty wstawać. Ciepło z ogniska było bardzo przyjemne, a on ciągle czuł zmęczenie po nocnej eskapadzie. „Wstawaj Vivo” ponownie rozległo się w jego głowie i postanowił dać jednak za wygraną. Odwrócił się w stronę paleniska i leniwie otworzył oczy.
Wiszące na niebie słońce, które dawno już wstało, świeciło mu prosto w twarz. Mag, oślepiony słonecznym światłem, zamrugał pośpiesznie. Szybko wstał i rozejrzał się dookoła. Ogniska nie było. Szamana, braci i szałasu także. Czarodziej poczuł się zawiedziony, że nie zobaczył tego, czego się spodziewał.
Miał przed sobą pustą polana, na której niegdyś zajmowała wioska koboldów. Teraz jednak nie było śladu po osadzie. Oczy gada rozwarły się szeroko, gdy błądził wzrokiem po okolicy. Tam gdzie stały szałasy, pozostały tylko wypalone kręgi; nory zostały zasypane; a na miejscu świątyni znajdowały się kawałki niedopalonego drewna. To jednak nie było najgorsze. Czarodziej przełknął ślinę. Najgorsze było to, że nigdzie nie widział swoich braci. Sytuacja wydawała się beznadziejna; mistrz odszedł, wioski nie było, a koboldzie plemię odeszło. „Świat się jednak kończy…” Przytłoczony tą myślą upadł na kolana i przysiadł na stopach.
Nieopodal toczyło się normalne, leśne życie. Ptaszki śpiewały, armia mrówek rozprawiała się z chrząszczem, a jakaś jaszczurka wygrzewała na kamieniu. Świat nic sobie nie robił z tragicznej sytuacji gadziego maga. Vivo chwilę jeszcze trwał w pozie zwątpienia, po czym wstał. „Przecież, jak odeszli, to zostawili jakiś znak!” Ruszył by przeszukać polanę i odnaleźć ową wskazówkę.
- Hej! Jest tu ktoś! – krzyknął bez przekonania, bardziej chyba po to, by dodać sobie otuchy.
- Pomooocyyy! Pomooocyyy!
Słysząc wołanie zatrzymał się. Akcent był co prawda bardzo dziwny, ale nad tym się teraz nie zastanawiał. Pokręcił głową, aby zlokalizować źródło dźwięku. Krzyk zdawał się dochodzić z pobliskich krzaków.
- Jest tam kto!? Ratuuunku!
Kobold wiedział już, skąd dochodziło wołanie. Postanowił ruszyć na pomoc, gdy nagle uświadomił sobie, że to przecież mogła być pułapka. Dla lepszego samopoczucia podniósł z ziemi niewielki patyk i tak uzbrojony, ostrożnie, ruszył w kierunku zarośli. Przełknął ślinę. „A co jeśli…” Cicho, na ile potrafił, zbliżał się do celu. Wołanie umilkło, co lekko zaniepokoiło czarodzieja. Spojrzał na trzymaną w rękach gałązkę i zatrzymał się, rozważając, czy aby na pewno pójcie na pomoc to dobry pomysł. Czuł jak serce mu wali, choć nie wiedział, czy to bardziej ze strachu przed zasadzką, czy z nadziei, że to ktoś z jego wioski. Postanowił zaryzykować i sprawdzić, kto woła. Może to właśnie była owa wskazówka? Trzymając się tej myśli, dotarł w końcu do krzaków i odgarnął je.
Na ziemi leżała spora, drewniana skrzynka - pułapka na szczury. Mały gad trącił ją patykiem, na co natychmiast usłyszał:
- Hej! Kto tam?! Wypuść mnie!
Vivo odskoczył. Wyglądało na to, że ktoś dostał się do środka i nie potrafił wyjść. Kim jednak był ów „ktoś”?
Synowie smoka byli za duzi, by zmieścić się w pułapce, a zwierzęta przecież nie mówią. „A może to jeden z maluchów” przebiegło przez umysł maga i wspomniał na dzieci, które zawsze biegały po wiosce, kryjąc się w przeróżnych zakamarkach. On przecież też kiedyś robił tak samo. „No ale, sam by nie został…a do tego, one tak dobrze nie gadają.” Kierowany ciekawością zbliżył się i zajrzał przez szparę pomiędzy ściankami.
To co ujrzał niezwykle go zdziwiło, w pułapce wcale nie było małego kobolda, a sporych rozmiarów, czarny szczur. „No nic…” pomyślał mag, „…przynajmniej obiad będzie. Ale, skoro w środku jest szczur, to kto woła?” Nagle doznał olśnienia. Przecież wołający wcale nie musiał być „w” klatce, mógł równie dobrze, znajdować się i „pod”. Vivo zabrał się za przesuwanie pojemnika, niezdarnie go obracając.
- Aaa! Kurwa! Co robisz koci sucie! – dało się słyszeć ze środka.
Kobold cofnął się o krok. Teraz był już pewny, że dźwięk dochodził „z” albo miał więc do czynienia z gadającym szczurem, albo w klatce był ktoś jeszcze.
- Kim jesteś… jesteście? – zapytał z podejrzliwą miną.
- Ja? – odezwał się głos z pułapki. – Jestem Nekrus Porywczy, a ty?
- Koboldem.
- W kocią pytę, co za dzień… – Nastała chwila ciszy. (opis kobolda, jak wygląda) – A jak cię zwą?
- Vivo.
Niewielka chmurka przysłoniła słońce, gdy przedstawiający się jako Nekrus analizował odpowiedź kobolda.
- Tak więc, drogi Vivo, czy mógłbyś mnie uwolnić? – Uwięziony zadał to pytanie wyjątkowo spokojnie i miło.
Mały gad skrzywił paszczę. Póki szczur był w klatce, nie stanowił zagrożenia, ale na wolności mógł okazać się przeciwnikiem zbyt silnym, jak dla jednego kobolda. No, przynajmniej takiego jak Vivo. Czarodziej podrapał się po głowie, nie będąc do końca pewnym, z czym tak naprawdę prowadzi rozmowę i czy czasem nie śni. Nigdy wcześniej nie rozmawiał z obiadem!
- Boję się. A nie zrobisz mi krzywdy?
Szczur westchnął, po czym odpowiedział:
- A po co bym miał to robić, kocisy… – uciął w pół zdania, lecz wspomniawszy na to, z kim ma do czynienia, kontynuował – …nu. Uwolnij mnie, to spełnię twoje życzenie.
Vivo rozszerzył oczy. Kiedyś słyszał o istotach spełniających życzenia, nawet w księgach mistrza coś o nich pisało, nie pamiętał jednak wzmianki o szczurach. Nie znaczyło to oczywiście, że taki przypadek nie mógł mieć miejsca. Postanowił zaryzykować. „Najwyżej nie będzie obiadu”. Podszedł i otworzył pułapkę.
Nekrus widząc otwarte drzwiczki wyszedł dostojnym, o ile tak to można określić, szczurzym krokiem i delikatnie najeżył swą sierść. On także nie wiedział z kim rozmawia i chwiał wywrzeć jak najlepsze, pierwsze wrażenie.
- No to, chcę… – Vivo rozpoczął gdy tylko gryzoń opuścił drewniane pudło, ale okazało się, że jedno życzenie, to stanowczo za mało. Przymrużył oczy i popatrzył na szczura. Ten odwzajemnił spojrzenie. Trwali tak dłuższą chwilę, gdy nagle mag, sam zaskoczony swym geniuszem, rzekł:
- No to chcę mieć więcej życzeń.
- Zrobione – odpowiedział natychmiastowo Nekrus.
Vivo lekko się zdziwił. Poszło łatwiej niż myślał; szczur nawet nie oponował, chyba więc naprawdę potrafił spełniać życzenia. Uradowanego kobolda szybko jednak dopadły wątpliwości. Miał więcej życzeń i mógł spełnić wiele pragnień, nie wiedział tylko ile. Ciekawość wzięła górę.
- A ile ma życzeń, teraz?
- No, nie mogę ci powiedzieć, chyba, że sobie zażyczysz.
Mały gad uznał, że lepiej poświęcić jedno życzenie i mieć kontrolę nad pozostałymi, niż potem zostać niemiło rozczarowanym, gdy zapragnie się czegoś naprawdę ważnego.
- No dobrze, to życzę sobie.
- Jeszcze jedno.
- Jak to?
- No tak to. Chciałeś więcej, dwa dostałeś, jedno już wykorzystałeś – odrzekł Nekrus, zadowolony, że tak pięknie mu się zrymowało i, że przewidział pragnienie kobolda.
Pysk czarodzieja wykrzywił się dziwacznie, a on sam poczuł się oszukany.
- No to jeszcze raz chcę więcej.
- Nie możesz.
- A czemu? Życzę sobie – rzekł gad, pamiętając sytuację sprzed chwili.
- Życzenia nie mogą się powtarzać. - Szczur rozejrzał się dookoła. – Taka zasada.
Kobold, urażony odpowiedzią, założył ręce, jedna na drugą. Nie miał zamiaru pytać skąd pochodzi owa zasada, bojąc się, że będzie to wymagało poświęcenie ostatniego życzenia. Postanowił pozostawić je na później. „Na pewno się przyda.”
- Dobra, Fifo. Nie wiem jakie masz, w kocią pytę, plany, ale ja muszę iść odszukać mojego mistrza. Chcesz, możesz iść ze mną, nie, to idź w kocią dupę. Co wybierasz?
Mag chciał poprawić szczura, co do wymowy swego imienia, Nekrus mówił jednak szybko i nie dał sobie przerwać.
- A moje życzenie?
- No, pójdziesz ze mną, to je zachowasz. A tak to wiesz, jak to mówią: „kot bąka strzelił”.
Czarodziej spojrzał na szczura, w ogóle nie rozumiejąc powiedzenie. Bo wszak jaki jest sens w strzelającym do bąków kocie? No i z czego takowy miałby strzelać? „Z procy?” Porzucił bezcelowe rozważania, skupiając się na wcześniejszej części wypowiedzi. Wynikało z niej, że jeśli nie pójdzie ze szczurem, straci życzenie. Jako że wioski już nie było, wybór wydawał się oczywisty. dodatkowo, szczur wspomniał coś o jakimś mistrzu. „Mistrz. Może to ten sam który opiekował się mną?” Rzecz wymagała sprawdzenia.
- Dobra, to idę.
Nekrus zamrugał oczami po czym ruszył przed siebie. Gdy jednak uszedł kilka kroków, zatrzymał się.
- Gdzie jest najbliższa wioska?
- Tu – odrzekł mag wykonując ogarniający ruch ręką. – Była…
Szczur zmarszczył nosek. Jego nowy kompan, nie dość, że był koboldem, to jeszcze idiotą.
- Ale nie koboldów, koci sucie. Ludzi? Elfów? Gnomów? Ale nie, kurwa, koboldów!
Vivo podrapał się po głowie. Podniesiony głos nowego kompana niezbyt mu się podobał, ale ten używał go od samego początku, widocznie tak już miał.
- „Człowieków” ?
- Co „człowieków”.
- No, wioska. Ludzie to chyba „człowieki”.
- Eh... Tak, „człowieków”. – Szczur czuł, że czeka go długa i ciężka podróż.
- No, to by było… – Mag popatrzył w niebo – Jakieś dwa dni stąd.
- W górę?
- Nie, nie w górę. Na zachód.
- No dobra, to prowadź. – Nekrus wymownie popatrzył na czarodzieja, rad, że to tylko dwa dni.
- Ale… – Vivo zamilkł na myśl o ludzkiej wiosce. – Oni tam nie lubią dzieci smoków. Jak zobaczą, to zaraz rzucają kamieniami i innymi tymi... A… Szczurów też nie lubią.
- Najwyżej zażyczysz sobie, żeby ich szlag trafił i nie sprawią problemu.
- Racja. – Vivo musiał przyznać, że pomysł gryzonia był dobry, choć nie za bardzo orientował się, co to znaczy być trafionym przez szlak. Spojrzał tylko pod nogi próbując to sobie wyobrazić. Bezskutecznie.
- No, a nie mogli by po prostu… nie wiem… zniknąć?
- Przecież mówię. – Szczur lekko pokręcił łebkiem. - Dobra, prowadź… - nie dodał nic więcej.
Vivo ruszył przed siebie, żałując trochę, że Nekrus nie pokazał, jak to jest być trafionym przez szlak. Sam nigdy nie zdecydowałby się na podróż do osady „człowieków”, ale szczur spełniający życzenia zupełnie zmieniał postać rzeczy. W umyśle czarodziej rodziły się oczywiście myśli, by poddać Nekrusa próbie sprawdzającej, czy nie kłamie i naprawdę ma moc spełniania życzeń, ale sam fakt, że mówił, był już pewnym dowodem niezwykłości. Vivo uznał więc za oczywiste, że gryzoń posiada jeszcze inne zdolności.

Ludzkie problemy

Niczym nie niepokojona niezwykła para przemierzała leśne ścieżki, nie odzywając się do siebie. Nekrus nie widział żadnego powodu by rozpoczynać rozmowę, a Vivo rozmyślał na temat nowego towarzysza. Znał się trochę na anatomii szczurów, ich psychika była mu jednak zupełnie obca. W końcu postanowił przerwać milczenie. Odwrócił się do kompana i zapytał:
- A skąd ty właściwie jesteś?
Nekrus zaciągnął powietrze w swe zwierzęce nozdrza.
- Krew – rzucił, kierując się w krzaki.
Odpowiedz zdziwiła czarodzieja, ale nie zapytał ponownie. Ruszył za szczurem, podejrzewając, że jego słowa miały jakieś głębsze znaczenie. Gdy po krótkim marszu stanęli na skraju polany wszystko stało się jasne.
Delikatny podmuch wiatru poruszył porastające wolną przestrzeń trawy, wzbudzając na nich niewielkie fale. Stojący szczur i kobold zmrużyli oczy, gdy słońce nagle na chwilę wychyliło się zza niewielkiej, zagubionej chmurki. To co zobaczyli, było zbyt niezwykłe, by odwracać wzrok. Przed nimi, po drugiej stronie łąki, pod jednym z drzew, leżało ciało. Obok niego kolejne, półnagie i z rozłupana czaszką, a gdzieś na lewym skraju z krzaków wystawały czyjeś pokrzywione nogi. Towarzysze, ukryci w krzaku malin, rozejrzeli się dokładniej, w poszukiwaniu sprawców całego zdarzenia, zapach świeżej krwi wskazywał bowiem na to, że cokolwiek wydarzyło się na polanie, miało miejsce całkiem niedawno. Zabójcy wciąż mogli być w pobliżu.
Rosnące wokół stokrotki patrzyły swymi złotymi oczkami na pozostałości po straszliwym wydarzeniu, milcząco i cierpliwie oczekując swej kolejki na trasie jednego z kilkunastu fruwających po łące motyli. Nekrus rzucił porozumiewawcze spojrzenie w stronę gadziego kompana i pierwszy ruszył przed siebie, ostrożnie wkraczając na otwartą przestrzeń. Widzący to i nie za bardzo orientujący się w powadze sytuacji kobold podążył za nim, opuszczając kryjówkę. Jak na razie nikt ich nie atakował, nie słyszeli też nic podejrzanego.
- No, no. Jakiś kociruchaj się nieźle, kocia mać, zabawił - rzekł Nekrus spoglądający w stronę półnagich zwłok. – Popatrz, żadnemu nie popuścił.
Vivo podszedł do leżącego pod drzewem, jak się okazało, ludzkiego chłopca i popatrzył w jego wciąż otwarte oczy. Były niebieskie niczym niebo, a ich zimny blask z pewnością napełniłby rozpaczą serce niejednej ludzkiej kobiety. Dla kobolda jednak blask ów był jedynie znakiem mówiącym, że leżący przed nim człowiek nie żyje. Nie zastanawiając się długo, mały gad złapał za rękojeść tkwiącego w piersi chłopca sztyletu, który pozostawili beztroscy zabójcy.
- Co robisz? – zapytał zaciekawiony szczur. – Chcesz poprawić?
- Nie – odrzekł zapytany mocując się z bronią – ale jemu już chyba nie potrzebny. – Sztylet wyszedł z ciała, a na pysk maga bryzgnęła świeża krew.
- Racja. – Nekrus podszedł do półnagiego ciała. Podarta sukienka, brak majtek; ostatnie chwile ludzkiej dziewczynki rysowały się w jego głowie. „Ciekawe czy…” porzucił jednak pomysł głębszego zbadania przestrzeni między nogami, udając się na dalsze oględziny. Gdy dotarł do głowy, w jego nozdrza uderzył delikatny zapach, świeżego mięsa. Delektując się nim, zbliżył się do zwłok i z przyjemnością zatopił zęby w miękkiej skórze twarzy. Krople krwi, niczym łzy, wypłynęły z wyżeranych oczu i po skroni spływały w dół, wprost na białe płatki stokrotek..
Kobold popatrzył z zastanowieniem na poczynania towarzysza, przypominając sobie, że także długo nic nie jadł. Spojrzał na zakrwawiony sztylet, a potem na oparte o drzewo ciało. Jeszcze raz na sztylet i znów na ciało. Sztylet, ciało. Sztylet…
Silnie, na ile potrafił, wbił ostrze tam, gdzie przed chwilą tkwiło, starając się rozciąć brzuch trupa. Z pewnym trudem dopiął swego i spod rozciętej skóry, mieniąc się różnorakimi kolorami, wypłynęły świeże wnętrzności.
Obiad był gotowy.
- Musiała być mądra – rzekł szczur, który zaspokoił już pierwszy głód.
- Khto? – zapytał z pełnymi ustami Vivo, a kawałek nadgryzionej kiszki upadł mu na ziemię.
- No, ta mała kizia.
- Ha sąd to wfiesz? – Gadzia dłoń sięgnęła po utracony kawałek, wsadzając go z powrotem do pyska.
- No, ma całkiem smaczny mózg – rzekł, oblizując się wymownie Nekrus.
Kobold zmrużył oczy. Najadał się już co prawda, ale nigdy nie próbował ludzkiego mózgu. Podszedł do szczura. Przełknął resztki, które miał w paszczy i schylił się nad głową dziewczynki. Powąchał i wziął trochę do ręki. Substancja była klejąca i oślizła. Skosztował. Żuł przez chwilę, chcąc jak najlepiej wychwycić smak, po czym odparł:
- Eee, mięsko lepsze.

Najedzenie kompani odpoczęli chwilę, uznając, że zbyt długi pobyt na polanie nie jest wskazany. Kobold obawiał się, że ciała ożyją i jako zombie będą chciały się zemścić, szczur zaś przyznał mu rację, nie chcąc opóźniać marszu. Vivo zabrał więc sztylet i trochę mięsa na zapas, po czym ruszyli dalej.
Maszerując pośród drzew, powoli zapominali o polanie, na którą trafili. Niewielkie chmurki towarzyszyły im w wędrówce, raz po raz przysłaniając słońce i otulając okolice delikatnym cieniem. W pewnym momencie las lekko się przerzedził, a oczom wędrowców ukazał się trakt. Nim jednak nań wkroczyli, ukryli się w krzakach, chcąc sprawdzić, czy nikt nim nie podąża. Umęczeni i umorusani krwią nie chcieli natknąć się na jakiś niebezpiecznych, czy podejrzanych osobników. Tak naprawdę, to nie chcieli natknąć się na nikogo.
Trakt wyglądał na pusty, kobold wyszedł więc z krzaków, kierując się w lewo. Szczur podążył za nim, zerkając zapobiegliwie w przeciwna stronę.
- A - Vivo znów rozpoczął rozmowę – powiesz mi teraz skąd jesteś?
- No dobra. Jestem z…
- Hog!
Nagły okrzyk przerwał wypowiedz Nekrusa, a jego kompan podskoczył ze strachu. Oczy dwójki towarzyszy zwróciły się w miejsce, skąd dochodził dźwięk. Kilkanaście kroków od nich, pomiędzy drzewami, stał człowiek. Ubrany w jakieś zielono błękitne szaty i szare spodnie, mierzył ich swym straszliwym wzrokiem. Trzask! Jakaś gałązka pękła pod ciężką stopą nieznajomego, gdy rękę zacisnął na rękojeści spoczywającego przy pasie miecza. Kobold ze strachem rzucił okiem na trzymany w ręku, zakrwawiony sztylet. Przy broni mężczyzny ostrze wyglądało jak zabawka dla grzecznych dzieci.
- Halur bunti ore manekler!
Vivo i szczur popatrzyli na siebie nie rozumiejąc mowy którą do nich kierowano - znali tylko język smoków.
- Nie dobrze. To palant – rzekł Nekrus, po tym, jak na ramieniu mężczyzny spostrzegł opaskę z symbolem boga słońca. Symbolem największych wrogów jego mistrza. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli paladyn widział polanę gdzie dokonała się rzeź, to nie unikną walki.
Vivo, trzęsąc się, zapytał łamanym głosem:
- Kto to palant?
Szczur nie zdążył odpowiedzieć; człowiek dobył miecza i ruszył na domniemanych dzieciobójców.
- Hail Heliosus! – krzyknął, nacierając na kobolda. Podniósł miecz i zadał cios. Mag uskoczył w ostatniej chwili.
- Kocia mać! – krzyknął Nekrus, kierując się w najbliższe krzaki.
Vivo poczuł coś wilgotnego na swym pysku, jakby kropelki potu, ściekające na skutek wielkiego wysiłku. „Zaraz, zaraz, przecież koboldy się nie pocą” przebiegło mu przez głowę. Chciał dotknąć zranionego miejsca, ale
wróg nie dawał czasu na rozmyślanie. Zaatakował ponownie. Czarodziej jeszcze raz odskoczył, o włos uchodząc śmierci. Niestety, tym razem unik przypłacony został potknięciem i kobold upadł na plecy, tuż przed napastnikiem. Leżąc, przed jeszcze większym z tej perspektywy człowiekiem, przerażonym wzrokiem spojrzał tylko na wzniesione w górę ostrze.
„Ale życzenie…”

W czasie gdy Vivo walczył z paladynem, Nekrus schował się w krzakach. Nie uciekł jednak daleko. Z ukrycia przyglądał się starciu, a kiedy kobold padł na ziemię, mocniej zacisnął swą szczurzą szczękę. Mógłby spróbować pomóc swemu nowemu kompanowi, odwrócić uwagę wojownika, czy zrobić cokolwiek, szybko jednak otrząsnął się z tych dziwnych myśli. Miał świadomość, że takie postępowanie nie przystoi chowańcowi nekromanty. Nie chciał się też niepotrzebnie narażać, w końcu, to był tylko kobold. Czekał więc, patrząc na egzekucję.



- A co jest później? – zapytał mały gad.
- Po śmierci? – pytająco odpowiedział szaman, skupiając się na porcjowaniu ziół.
- No, później.
- Nic.


Rzeka kolorów - inaczej nie można bowiem określić tego, co nagle ujrzał paladyn - wytrysnęła nagle spomiędzy palców kobolda, tak, że nie sposób było jej uniknąć. Mężczyzna nie zdążył nawet zamknąć oczu. W jednej chwili jego myśli, zmysły, wszystko pogrążyło się w chaosie szalejących barw.
Po rzuconym praktycznie instynktownie czarze, Vivo z przerażaniem patrzył na zachowanie wroga. We wiosce każdy potraktowany zaklęciem padał z wrażenia, gadzi mag nie miał jednak pojęcia, jak działa ono w przypadku ludzi. Miecz wojownika zatańczył w powietrzu, jakby nic sobie nie robiąc z potężnej koboldzie magii i choć trwało to ułamek sekundy, dla stojącego na krawędzi życia czarodzieja zdawało się być wiecznością. Mag zamknął oczy. Sekunda i przytłumiony dźwięk upadającego ciała sprawił, że podskoczył. „Umarłem? Chyba nie.” Gad otworzył oczy. Miał nad sobą niebo. Człowiek zniknął. Syn smoka wstał. Ciało nieprzytomnego paladyna leżało obok. Vivo odnalazł i podniósł swój sztylet, upuszczony chyba po drugim ciosie i już miał zamiar uciekać, gdy usłyszał znajomy głos.
- Co robisz! Dobij kocsyna! – krzyknął, wychodzący z krzaków Nekrus. Wciąż był zaskoczony tym co ujrzał, gadzi towarzysz był zdolniejszy, niż na to wyglądało. Tyle że czar którego użył, dawał tylko czasową przewagę i szczur dobrze wiedział, że jeśli jej nie wykorzystają, kolejna szansa może się już nie powtórzyć.
- Ale… znaczy… co? – Vivo kręcił się w miejscu, nie wiedząc co robić. Uciekać? Słuchać szczura? Krzyczeć? Pierwszy raz był w takiej sytuacji. Przecież jeszcze przed sekundą śmierć zaglądała mu w oczy!
- Wbij mu ten sztylet w oko! Kocia mać! Ale szybko, kurwa! Nim się obudzi! – Nekrus krzyczał, jak mógł najgłośniej. Gdyby potrafił, sam dobiłby leżącego na trakcie człowieka, był jednak tylko niewielkim gryzoniem.
Vivo, zagubiony w sytuacji, nie za bardzo wiedząc, co robi, podszedł do mężczyzny i zgodnie z instrukcją wzniósł sztylet ku górze i zadał cios. Stalowe ostrze posłusznie ruszyło do celu, zagłębiając się w głowie mężczyzny. Trafiony nagle się naprężył i wygiął w dziwaczny sposób. Kobold odskoczył. Wcześniej zabijał jedynie mniejsze od siebie stworzenia, jak żaby, czy ślimaki i nie miał pojęcia, jak się to robiło z „człowiekami”. Sztylet wciąż tkwił w oku paladyna, który w skutek tego dostał przedśmiertelnych drgawek. Gad wykonał krok w tył. Ciało mężczyzny trzęsło się i podskakiwało, niczym ryba wyrzucona na brzeg.
- Co robisz!? Dobij go! Pokaż kocisynowi gdzie jego miejsce! – wciąż krzyczący chowaniec nekromanty zaczynał cieszyć się z obrotu spraw. Posiadanie łatwego do manipulowania maga zdecydowanie zwiększało szansę odnalezienia mistrza.
Gdy paladyn przestał się ruszać, kończąc swój żywot w dziwnej pozycji, gad ostrożnie zbliżył się do niego. Drżącą dłonią sięgnął po broń, a upewniwszy się, że mężczyzna już się nie porusza, wyjął sztylet, po czym wbić ponownie. Obawiając się, że jeden cios może nie wystarczyć, czynność powtórzył. Zabawa zaczynała mu się podobać, a dopingujący szczur zachęcał do ponownych pchnięć. Vivo poprawiał więc raz za razem, mimo że człowiek dawno nie żył.

- Aaaaaaaaaaaaaa! – kolejny krzyk rozniósł się po trakcie, a Vivo i Nekrus zamarli. Kobold, siedząc na torsie mężczyzny ze zmasakrowana twarzą, powoli odwrócił głowę w kierunku wrzasku, a jego ciało ponownie zaczęło dygotać. Na skraju lasu stała kobieta, z dłoni której wypadł z trzaskiem zebrany wcześniej chrust. Mały gad popatrzył na szczura, a później znów na krzyczącą, oczekując kolejnej walki. Kobieta jednak tylko wrzasnęła jeszcze raz i rzuciła się do ucieczki. Pysk czarodzieja wykrzywił się ze zdumienia; pierwszy raz widział, by ktoś tak duży uciekał przed koboldem.
Nekrus zmarszczył nosek rzucając okiem na Vivo, na co ten wzruszył ramionami. Nie mieli szans dogonić nieznajomej, która niechybnie zmierzała w stronę ludzkiej wioski.
- No to kot bąka puścił – podsumował szczur.
Uśmiechając się do deszczu mniej się moknie

5
Czytając, wielokrotnie zastanawiałem się, czy podział na akapity zaginął, gdy wklejałeś tekst do posta, czy też fragment podzielony jest tak marnie. Większość swoich uwag znalezałem w komentarzu Martinusa, więc nie będę tego powtarzał. Nie czytałem wcześniejszych edycji, nie wiem, co zmieniłeś, co usunąłeś, a co poprawiłeś.
Mam zastrzeżenia w stosunku do głównej części zamieszczonego fragmentu. Ucieczkę z jaskini i podróż przez noc czyta się tak jakoś bez klimatu. Postaraj się wzbogacić ten fragment o jakieś dodatkowe informacje, może nawet retrospektywne dialogi, które bohater przeprowadził kiedyś z kimś i teraz, w momencie zagrożenia, przypomina je sobie. Takie zabiegi sprawią, że tekst będzie łatwiejszy w odbiorze. Chyba żaden czytelnik nie lubi, gdy przewraca stronę książki i dostrzega jeden ogromny akapit: zero dialogów i pseudo-informacyjna papka:/
Niejmniej przeczytam następne części, bo widzę, że Vivo jest Twoim "oczkiem w głowie";)
Pozdrawiam!
"Pisać jest rzeczą ludzką, redagować boską." - Stephen King

Re: Vivo - rozdział 2 i 3

6
Namrasit pisze:Miał przed sobą pustą polana, na której niegdyś zajmowała wioska koboldów.
Albo: Miał przed sobą pustą polanę, na której niegdyś znajdowała się wioska koboldów.
Albo: Miał przed sobą pustą polanę, którą niegdyś zajmowała wioska koboldów. (osobiście jestem za tym wariantem)
Namrasit pisze: (opis kobolda, jak wygląda) – A jak cię zwą?
Komentarz zbędny.
Namrasit pisze: On także nie wiedział z kim rozmawia i chwiał wywrzeć jak najlepsze, pierwsze wrażenie.
"Chciał", nie "chwiał" - to po pierwsze. Po drugie usuń ostatni przecinek.
Namrasit pisze:Vivo rozpoczął gdy tylko gryzoń opuścił drewniane pudło, ale okazało się, że jedno życzenie, to stanowczo za mało.
Przecinek przed "gdy".
Namrasit pisze:Czarodziej spojrzał na szczura, w ogóle nie rozumiejąc powiedzenie.
"Powiedzenia".
Namrasit pisze:W umyśle czarodziej rodziły się oczywiście myśli, by poddać Nekrusa próbie sprawdzającej, czy nie kłamie i naprawdę ma moc spełniania życzeń, ale sam fakt, że mówił, był już pewnym dowodem niezwykłości.
"Czarodzieja".
Namrasit pisze:Niczym nie niepokojona niezwykła para przemierzała leśne ścieżki, nie odzywając się do siebie.
Niczym nie niepokojona niezwykła... - litości;)
Namrasit pisze:Najedzenie kompani odpoczęli chwilę, uznając, że zbyt długi pobyt na polanie nie jest wskazany.
"Najedzeni".
Namrasit pisze:Miecz wojownika zatańczył w powietrzu, jakby nic sobie nie robiąc z potężnej koboldzie magii i choć trwało to ułamek sekundy, dla stojącego na krawędzi życia czarodzieja zdawało się być wiecznością.
"koboldziej".
Namrasit pisze:Drżącą dłonią sięgnął po broń, a upewniwszy się, że mężczyzna już się nie porusza, wyjął sztylet, po czym wbić ponownie.
"Wbił".

Całkiem dobrze konstruujesz dialog: jest treściwy, wyraża wszystko to, co powinien, a nie wchodzisz na drogę bezsensownego bełkotu. Postać Nekrusa i jego rozmowy z Vivem mówią nam więcej o bohaterach, niż dałeś radę przekazać wszystkimi wcześniejszymi opisami. Możliwości dialogu są naprawdę nieocenione:)
Uważaj na interpunkcję, bo niektóe zdania zgrzytały. Poza tym przemyśl świat swojej opowieści, bo ja przeczytałem już prolog i trzy rozdziały a nadal niewiele na ten temat wiem.
Świat i bohaterowie powieści są jak kura i jajko - nie wiadomo, co było pierwsze, ale są od siebie wzajemnie zależne. Bez odpowiedniego świata, ciekawego miejsca, na tle którego rozegrasz akcję, bohaterowie staną się matowi i mało wiarygodni. Nie da się stworzyć postaci w próżni, pamiętaj o tym.
Dostrzegam w tym fragmencie znaczny progres. Podoba mi się ta mieszanka prostoty bohatera ze światem fantasy i opisami w stylu gore:)
Chętnie przeczytam kolejne części. Jeśli umieściłeś je gdzieś tutaj i chciałbyś zapoznać się z moją opinią, podeślij linki:)
Pozdrawiam!

B16 - zatwierdzam
Ostatnio zmieniony wt 15 kwie 2014, 03:17 przez pavelg1, łącznie zmieniany 1 raz.
"Pisać jest rzeczą ludzką, redagować boską." - Stephen King

8
kanadyjczyk pisze:A chciałeś kogoś naśladować? Czy t o Twoje?
Nie raczej naśladować nikogo nie chciałem. A naśladuję?

pavelg1 dzięki za wytknięcie błędów, tak się do nich przyzwyczaiłem, że nie było już szans znaleźć.
Uśmiechając się do deszczu mniej się moknie

9
Namrasit pisze:Stary mag zachwiał się i w ostatniej chwycił schwycił biurka, unikając upadku.
- dwie opcje i każda zgrzyta. :) Słowo, którego potrzebujesz to "uchwycił".
Namrasit pisze:Stał i wpatrywał się nie z niepokojem, rozważając, co też opóźnia nadejście (...)
- unikaj zestawienia tych samych sylab w bezpośrednim sąsiedztwie. Poza tym, wcięło "w". Bo rozumiem, że bohater wpatrywał się w niebo z niepokojem, tak?
Namrasit pisze:Do osady było jednakże daleko i nie miał żadnej pewności, czy po drodze dane mu będzie zatrzymać się na dłużej.
- wyciąć, bo nie pasuje i wprowadza zamęt. Nie wprowadzasz w tym miejscu czegoś, co jest przeciwstawne.
Namrasit pisze: No, istniała jeszcze możliwość ukrycia się w jaskini, z czego skorzystał wczoraj.
- "z której" (bo mówimy o możliwości).
Namrasit pisze:(...)myśl tę przerwał szmer, dochodzący z pobliskich zarośli. Mag zagregował: błyskawicznie(...)
Namrasit pisze:Parę razy upadł, ale zawsze szybko powstawał i uciekał dalej.
- niepotrzebnie uwznioślasz pewne sytuacje. Dlaczego nie napiszesz zwyczajnie "wstawał", "podnosił się"? Zobacz: zamiast zwykłego "jednak" piszesz "jednakże", zamiast "wstał" - "powstał". A na końcu szaman zwraca się do koboldzicy "bejbe". Wybuchowa mieszanka.
Namrasit pisze:Wspomniał na to, co spotkało Jonka i podskoczył. „Lisy go zjadły…”
- podskoczył przypominając sobie jakąś historyjkę? Ależ znerwicowany ten bohater. Zupełnie wystarczyłoby, gdyby, np zadrżał.
Namrasit pisze:W jednej chwili zdał sobie sprawę, że za wszelka cenę musi dotrzeć albo do groty,
- "ą".
Namrasit pisze:- Vivo, co znaczy: „Ten, który przeżył”
- kropka.

Ależ wypiłowany tekst. Aż miło popatrzeć. "Prolog" czyta się z przyjemnością. Trochę kompozycja kuleje z powodu braku akapitów. Naprawdę zadbaj o nie, jeśli nie dla wygody czytelnika, to dla dobra opowiadania.

Pozdrawiam.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron