Sztuka dryfowania

1
12 października 1967 rok

Inspiruje mnie. Gdy tak błąka się nieprzytomnie po domu, gdy mechanicznie popija poranną kawę, wpatrując się w cienki pasek oceanu za wzgórzami, gdy godzinami wlepia się w tekst książki, której nigdy nie może skończyć… Inspiruje mnie. Lubię przychodzić do jej pokoju zaraz po tym jak zasypia i przesiadywać długi czas w fotelu w kącie. Lampka zawsze jest zapalona, gdyż boi się ciemności, więc nic nie przeszkadza mi w obserwowaniu jej twarzy. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z prawdziwym cierpieniem, wysuszającą tęsknotą i wspomnieniami, które pożerają ludzką duszę jak nanoboty. Nocą to wszystko maluje się na jej twarzy, gdy jeden koszmar zamienia się w następny. Nie przeszkadzam jej przeżywać tych strasznych rzeczy na nowo. Ktoś by powiedział, że nie jestem zdrowy na umyśle, ale byłem pisarzem, rozpaczliwie poszukującym natchnienia. Z takimi nigdy do końca nie jest dobrze. Gdy już morzy mnie sen, budzę ją, uspokajam i mówię, że wszystko już dobrze. Dzieje się to zwykle o trzeciej w nocy. Gdy już oddycha równomiernie, idę do swojego pokoju trochę się przespać. Ona już nie wraca do koszmarów. Wiem, że leży z otwartymi oczami i wpatruje się w szczeliny w suficie. O piątej zwykle wstaje i siada na werandzie z kawą. I tak dzień w dzień.
Nie szukała nigdy pomocy psychiatry, a ja nie chciałem, by odchodziła. Jest wyjątkowa w tych swoich zmaganiach z bólem. Inspiruje mnie. Przez wiele dni uzupełniałem notatnik nowymi pomysłami i malunkami kobiety, która za każdym razem coraz bardziej przypominała mi ją.
Przedstawiła mi się, jako Meg, choć wydaje mi się, że jest to tylko osoba, którą kiedyś znała i kochała. Na nazwisko było jej Luis, choć i tu mam wątpliwości, czy nie jest to ktoś, za kim chorobliwie tęskni. Znalazłem ją przed laty nad oceanem. Starała się ogrzać ręce nad pogorzeliskiem. Miała też gorączkę i pokrwawione stopy, jakby biegła mile na boso. Wtedy mówiła więcej. Tamten dzień żyje w mojej pamięci, jakby zdarzył się wczoraj.


- Wszystko w porządku? – Zapytał młody mężczyzna, który jak co rano urządzał sobie spacer wzdłuż opustoszałej plaży. Dziewczyna, którą tego poranka napotkał wcale nie wyglądała, jakby było z nią wszystko dobrze. Gdyby przestała drżeć z zimna, wyglądałaby jak pomnik nędzy i rozpaczy. Nigdy wcześniej nie spotkał kogoś tak sponiewieranego przez życie, więc nie wiedział, jak zacząć konwersację. Spojrzała na niego ze strachem, a zsiniałymi ustami wyjąkała:
- Już nie mogę…Potrzebuję przerwy… Jutro znowu pobiegnę… - Tłumaczyła. Wyglądała, jakby istotnie przebiegła setki mil. – Muszę dobiec do antypody Barcelony. Do najdalszego miejsca…
- Zdaje się, że to w tamtą stronę – odparł mężczyzna, wskazując ręką wyjątkowo spokojną wodę. – Gdzieś za Atlantykiem…
- Więc dalej się nie da – westchnęła i opadła bez życia na wilgotny piasek. Mężczyzna rzucił się ku niej, a notatnik trzymany pod pachą upadł na ziemię. Wiatr zaraz porwał kartki i rozniósł je po całej plaży. Jego życiowa powieść przepadła w falach.




12 października 1964 roku

Wziąłem ją w ramiona. Była jedyną kobietą, którą przeniosłem przez próg domu i była wtedy tak osłabiona, że myślałem, że nocy nie przeżyje. Wieczorem przybył lekarz. Mieszkałem tak daleko od cywilizacji, że zajęło mu kilka godzin by wreszcie zbadać dziewczynę. Powiedział, że ciało ma zdrowe, tylko dusza tak wysysa z niej siły.
Spała cały następny dzień i noc i obudziła się rankiem. Przespałem ten moment. Gdy się obudziłem, nie było jej ani w łóżku, ani na werandzie. Odnalazłem ją na plaży, owiniętą kocem. W dłoni ściskała pojedyncze, przemoknięte strony mojego notatnika, który porwał wiatr.
- Jesteś pisarzem… - Mruknęła, a ja przytaknąłem. Pierwszy raz w życiu odpowiedziałem twierdzącą na to pytanie, mimo że jeszcze nic wcześniej nie stworzyłem.
- Mam na imię Carlos. Carlos Ruiz.
- Meg.
Nie podaliśmy sobie dłoni, ani nie wymieniliśmy spojrzeń. Była pomiędzy nami ogromna pustka. Ona cierpiała, a moim jedynym zmartwieniem było, czy w końcu znajdę natchnienie na stworzenie dzieła życia.
- Ładnie piszesz – rzekła, podając mi kartki. – Biorąc pod uwagę, że o niczym.
Nie wiedziałem, czy był to komplement, czy sarkazm. Bałem się z nią żartować.
- To tylko trening – odparłem, pokazując kartki. – Codziennie przechadzam się po plaży, szukając natchnienia.
- Aha – mruknęła.
Odniosłem wrażenie, że nie interesuje ją nic, co mówię, ani nawet co ona sama mówi. Chciała tylko zagłuszyć wirujące w jej głowie myśli.
- Przed chwilą próbowałam popełnić samobójstwo – rzekła beznamiętnie, nie spuszczając wzroku z fal podmywających brzeg. Nie zareagowałem jakoś specjalnie. Spojrzałem na jej profil i wilgotne rzęsy. – Boję się życia ze wspomnieniami, od których uciekałam. Ale gdy weszłam do wody stwierdziłam, że boję się też śmierci.
Spojrzała za siebie na mój dom, górujący ponad wzgórzami.
- To miejsce jest czymś pomiędzy. Mogę tu zostać…parę dni?
- Jak długo zechcesz – odparłem z zapałem, nawet nie zastanawiając się nad sensem. Zawsze twierdziłem, że samobójcom należy dawać cokolwiek zapragną.



12 października 1965

Dziś mija rok, odkąd odnalazłem Meg na plaży. Uczciliśmy to kolacją przy świecach. Odcięli nam prąd przez burzę…
Jedliśmy owsiankę, wsłuchując się w wiatr. Nic nie mówiliśmy. Czasami zerkałem na nią szybko. Wciąż jest matowa i jakby nieco rozmyta w przestrzeni. Blada twarz, usta i ubrania… Na początku myślałem, że po pewnym czasie nabierze kolorów lub że choćby z grzeczności pomaluje usta pomadką, którą jej dałem. Nie jest grzeczna. Nigdy nie dziękuje za opiekę, jedzenie i rzeczy, które jej kupuję. A może wszystko jej jedno? Może nawet by nie zauważyła, gdybym przypadkiem spadł z dachu, podczas burzy?



Carlos i Meg siedzieli naprzeciw siebie, a wiatr huśtał lampami na werandzie, które uderzały o siebie, dając ponury koncert. Oboje jedli w milczeniu resztki ze śniadania. Młody pisarz dumał nad czymś gorączkowo, spoglądając raz po raz na dziewczynę. W końcu wstał i wyszedł z pokoju. Meg nie zareagowała.
- Idę na dach, sprawdzić, czy burza daleko – krzyknął mężczyzna z korytarza, przekręcając klucze w zamku. Jego słowa zostały zwieńczone przeszywającym hukiem pioruna. Kobieta westchnęła.
- Taka sama noc, jak wtedy… - Szepnęła, odkładając łyżkę na bok. Carlos stanął w progu za jej plecami. Nie mógł się odważyć, by spojrzeć jej w oczy. – Jak w Barcelonie. Za każdym razem, gdy pioruny biły wokół mnie, miałam wrażenie, że to noże i karabiny. Chciałabym powiedzieć, w którym momencie straciłam kogo, ale biegłam przez miasto z zamkniętymi oczami. Wiem, że trzymały mnie za ręce dwie osoby. Gdy straciłam dotyk ich dłoni i otworzyłam oczy…

Tej nocy opowiedziała mi o masakrze w Barcelonie, z której cudem ocalała. O Meg i Luisie, których kochała ponad życie, a których krew spłynęła po jej ciele, gdy próbowali ochronić ją przed mordercami. Opowiedziała o ludziach, którzy byli jej przyjaciółmi, mimo że nie znała ich imion. O lodziarzu, który pachniał jak cały świat skondensowany na jednym krawacie, o Cygance wróżącej przyszłość ze sznurówek i piegów, o listonoszu, który był połykaczem mieczy i o wielu innych. W pewnym momencie miałem nawet wrażenie, że wspomnienia tych osób rozjaśniły jej twarz. Jej usta stały się czerwone, oczy rozbłysły… Po chwili jednak znowu zapadła w mrok. Obraz krwawiącej Barcelony tkwił nie tylko w jej pamięci, ale spoczął blizną na jej duszy.

- Byłeś kiedyś w Barcelonie? – Zapytała nagle z takim wyrzutem, że mężczyzna ze wstydem pokręcił głową. – Żałuj. Przed masakrą była najpiękniejszym miejscem na ziemi. Jeśli nigdy nie byłeś w Barcelonie, nie przechodziłeś się tamtymi uliczkami o zachodzie słońca, nie rozmawiałeś z tamtymi ludźmi, śmiejącymi się w deszczu i nie czułeś zapachu tamtego powietrza, to już nie masz co żyć na tym świecie. Nie zobaczysz już cudów. Barcelona została spłukana krwią. Już nigdy nie będzie taka, jak dawniej.

Zaczęła opowiadać mi o Barcelonie najpiękniejszą z historii, a ja sam nie wiedzieć kiedy chwyciłem mój notatnik i ołówek i zacząłem szkicować powieść życia. Moje natchnienie wyrosło na zgliszczach wspaniałego miasta, a tchnęła je we mnie Meg Luis.

12 października 1968 roku

Nigdy nie bałem się, że drugi raz będzie chciała targnąć się na swoje życie. Powiedziała mi to wprost, a ja jej uwierzyłem. Jednak gdy dziś tak się jej przyglądałem, stwierdziłem że ona już od kilku lat jest martwa. Błąkała się po wydmach, plaży i swoim pokoju, nie robiąc właściwie nic ponad oszczędnymi ruchami. I nagle zastanowiło mnie, czym tak naprawdę się od niej różnię. Może i nasze historie nie miały ze sobą nic wspólnego, ale doprowadziły nas do tego samego miejsca. Oboje wciąż byliśmy młodzi, a daliśmy zamknąć się w nadmorskiej pustelni. Ja wciąż jednak miałem nadzieję, że w końcu z tej izolacji zrodzi się wspaniała powieść. Ale z drugiej strony takie życie z nadzieją, że jest sens było tylko złudzeniem. Nie lubię jednak zmian. Nie lubię brać czynnego udziału w kreowaniu historii świata. Jestem raczej typem obserwatora. Dlatego wolałem zmienić Meg. Chciałem, by to ona wyrwała się z domu na plaży i dała mi dowód, że jest to możliwe.
Tego ranka to ja zrobiłem jej kawę i towarzyszyłem w spacerze na plażę. Jeszcze nie wiedziałem co powiedzieć, ale gdy tylko spojrzałem w jej oczy i gdzieś w głębi dostrzegłem wspomnienia Barcelony, słowa same popłynęły.


- Musisz stąd odejść – powiedział Carlos zdecydowanie, obserwując zmiany na jej twarzy. Meg zdawała się nie rozumieć słowa odejść.
- Będzie burza? – Zapytała.
- Nie chodzi mi o schronienie się w domu. Mówiąc odejść, miałem na myśli wrócić.
- Będzie burza? – Ponowiła pytanie.
- Nie mam na myśli wrócić do domu, ale do Barcelony…Musisz wrócić tam czym prędzej.
- Nie rozumiem.
- Minęły już cztery lata od masakry Barcelony. Miasto na pewno wygląda inaczej. Musisz tam wrócić i stworzyć nowe wspomnienia. Poznać nowych ludzi i związać z tym miejscem świeże uczucia, które zmażą te straszne obrazy.
Meg zwróciła twarz ku oceanowi. Carlos uznał to za dobry znak.

Teraz się pakuje. Specjalnie pojechałem do miasta, by kupić jej nowe ciuchy, walizkę i przybory toaletowe. Proces pakowania jest bardzo ważny w podróżowaniu. Ciężar walizki przy przekraczaniu progu jest znakiem, że nie jest to kolejne wyjście na plażę, ale prawdziwa podróż, o ile się poszczęści, bez powrotu. Zapłaciłem w końcu rachunek za telefon. Nigdy nie był mi potrzebny. Jednak postanowiłem dać Meg mój numer, aby zadzwoniła z trasy i gdy tylko dotrze do celu. Miała być moją gołębicą, przynoszącą gałązkę na Arkę. Miała być dowodem, że po tylu latach dryfowania wciąż można zejść na cywilizowany ląd.
Żegnaj Meg. Nie odprowadzę cię rankiem na stację.


12 października 1969 roku

Odeszła rok temu i ani razu nie zadzwoniła. Zapomniała. Gołębica zapomniała o Noe. Nie boję się, że umarła, czy coś jej się stało. Przez tyle lat obserwowałem ją martwą. Boję się, że nie ma już dla mnie lądu, że przez resztę życia przyjdzie mi dryfować z nadzieją, że jest gdzieś cel.

Minęło osiem godzin. Kawa wciąż stała wielką kałużą na biurku, a Carlos ślęczał nad swym dziennikiem i wpatrywał się w dopiero co napisane słowa. Zupełnie jakby kto inny trzymał pióro. Osiem godzin zajęło mu naskrobanie pięciu zdań. Nie miał pojęcia, czy był wieczór, czy zaraz miało świtać. Książkę, którą skończył tydzień wcześniej, wczoraj wyrzucił do oceanu. Zachował pierwszy rozdział, który swego czasu podyktowała mu Meg. Czuł, jakby stracił inspirację.
Ponurą ciszę przerwał dzwonek telefonu. Carlos rozejrzał się po domu, mimo że telefon stał tuż obok. Tak naprawdę aparat był jedynie powodem dla którego kupił dębowy stolik. Nigdy nie słyszał, by dzwonił. Po pięciu sygnałach podniósł słuchawkę z miną rozbitka, który po stu latach samotności ujrzał pierwszego człowieka.
- H…halo? – Zapytał ochryple. Nie zwykł mówić sam do siebie, więc od kilkunastu dni nie wypowiedział ani słowa.
- Carlos Ruiz? – Po drugiej stronie rozległ się wartki, kobiecy głos. Przytaknął, ale zaraz stwierdził, że przytaknięcie nie wydaje dźwięku.
- Tak. O co chodzi?
- O Marinę.
- Kogo?!
- Mogła przedstawić się również jako Meg Luis.
- Meg… - Wyszeptał. – Gdzie ona jest? Co się z nią dzieje?!
- Czy to pan przebywał z nią przez ostatnie lata?
- Tak.
- Proszę zatem, aby przybył pan jak najszybciej do Barcelony. W wyznaczonym miejscu będzie czekał na pana funkcjonariusz. Potrzebujemy pańskich zeznań i pomocy.
- Co się stało z Meg? Chcę z nią porozmawiać!
- W tej chwili pacjentka nie jest w stanie rozmawiać. Dostała środki uspokajające i zasnęła.
- Co jej się, do cholery, stało?!
Kobieta po drugiej stronie na chwilę zamilkła. Gdy ponownie się odezwała, w jej głosie znać było zdumienie.
- Czy nie ogląda pan wiadomości? Marina kilka dni temu zorganizowała największą masakrę w historii Hiszpanii! Zginęły tysiące ludzi!
Carlos najpierw odłożył delikatnie słuchawkę, by po chwili chwycić aparat i rzucić nim o ścianę.

Ja nie dryfuję. Ja stoję w miejscu. To woda wokół mnie gdzieś odpływa…


***

Najdłuższa była droga pomiędzy progiem jego domu, a stacją kolejową. Nie spakował żadnego bagażu. Podróż wywoływała u niego reakcje paniczne. Wolał myśleć, że to tylko długi spacer w stronę oceanu.
W przedziale pociągu zasłonił szyby i włączył światło. Wolał nie widzieć pędzącego za oknem świata, podczas gdy on oddawał się pisaniu. Starał się wyobrazić, że siedzi w swej ciasnej kuchni podczas gdy za oknem szaleje sztorm. To pomagało mu się uspokoić.
Podróż trwała dwadzieścia godzin, nie wliczając czasu, który spędził czekając na pociągi w czasie przesiadek. Z miejsca, w którym mieszkał nie można było nigdzie dotrzeć bezpośrednio.
Wysiadł na stacji w Barcelonie. Dzień był szary, a miasto odpychające. Powybijane szyby domów, spalone drzewa wzdłuż chodników i pustki, wyzierające z każdej ciasnej, brukowanej uliczki. Ludzie pędzili gdzieś, gonieni własnymi cieniami (ciągnąć za sobą znudzone życiem cienie). Carlos stanął na opustoszałym peronie, nie wiedząc nawet w którą stronę spojrzeć najpierw. Odnalazł go czyjś wzrok, który zaciążył na ramieniu młodego pisarza. Odwrócił się i spostrzegł ubranego w spraną czerń mężczyznę.
- Carlos Ruiz? – Zapytał ten z oddali. Carlos przytaknął. – Chodź za mną.
Oboje ruszyli wzdłuż peronu pełnego echa, kierując się w stronę auta. Usiedli naprzeciw siebie. Funkcjonariusz mierzył go przenikliwym spojrzeniem, nawet nie starając się ukryć zainteresowania. Carlos spuścił głowę. Nie był przyzwyczajony do ludzkiego gapienia się.
- Miałem z panem nie rozmawiać do czasu przesłuchiwania, ale… Proszę wybaczyć śmiałość… Jakie to uczucie, gdy po tylu latach mieszkania z ukochaną, ona okazuje się morderczynią.
- Nie była moją kochanką! – Oburzył się Carlos. – I na pewno nie jest morderczynią!!!
- Tak…A pięć tysięcy ludzi, których zabiła tydzień temu to marny dowód, który mógłbym w tej chwili przytoczyć.
- Jest dobrą kobietą… - Westchnął Carlos. – Tylko przeszła straszne rzeczy. Poprzednia masakra miała na nią straszny wpływ…
- Jaka masakra? – Zdumiał się funkcjonariusz.
- Poprzednia masakra Barcelony.
- Panie Ruiz…Nie było wcześniej żadnej masakry…
Carlos nigdy wcześniej nie znalazł się w sytuacji, w której musiałby okazać strach, rozpacz i szok. Wtedy w powozie jedynie zacisnął dłonie w kieszeniach.
- Staramy się dowiedzieć, dlaczego przybrała imię Meg Luis. Najwidoczniej stało się coś strasznego przed laty, co odcisnęło się na jej psychice i pamięci. Podejrzewamy że Meg i Luis to ludzie, którzy mogliby coś w tej sprawie powiedzieć. Wiemy tylko, że wychowała się na drugim końcu Hiszpani w Fuunfaro. Opiekował się nią ojciec, ale kilka lat temu spłonął wraz ze swoimi końmi podczas burzy. Między nami mówiąc, prowadzę własne śledztwo. Ci durnie z prokuratury myślą, że była maltretowana przez ojca, dlatego dokonała masakry. Ja panu mówię, tu kryje się coś więcej.
Carlos przesiedział w milczeniu całą drogę. Gdy dotarli do szpitala psychiatrycznego, obstawionego policją, był już wieczór. Mimo to przeprowadzono przesłuchanie chwilę po jego przybyciu.
Zamknięto go w biurze z piękną panią detektyw – Beatrice. Na jego widok zmarszczyła czoło i podała kubek uprzednio zaparzonej kawy, nie pytając się nawet, czy przybysz ma na nią ochotę.
- Mogę zobaczyć się z Meg? – Zapytał Carlos. Nie miał w zwyczaju się witać.
- Tak, oczywiście. Zaraz po naszej rozmowie i tylko w obecności lekarzy i funkcjonariuszy. Prosiła, by pan przyjechał. Proszę powiedzieć, co między wami było.
- Nic.
- Nic? – Kobieta zapytała ironicznie. – Mieszkał pan z nią przez kilka lat i śmie twierdzić, że nic między wami nie zaszło?
- Nie znałem nawet jej prawdziwego imienia. Nie interesowało mnie, kim jest. Znalazłem ją na plaży i pozwoliłem u mnie zamieszkać, jak długo zechce.
- To bardzo szczodre – ironia znowu zabrzęczała w jej głosie. – Z tego, co mówiła Marina, to pan nakłonił ją do podróży do Barcelony.
- Tak, to prawda. Gnębiły ją wspomnienia z poprzedniej…z pewnego zdarzenia, które wydarzyło się w jej przeszłości.
- W Barcelonie?
- Tego teraz nie jestem pewien. Meg opowiadała, że wydarzyła się tu masakra, która zabrała jej wielu przyjaciół.
- Czy można to było traktować jako groźbę?
- Nie sądzę. Meg miała koszmary, była w depresji, próbowała popełnić samobójstwo! Nie sądzę, żeby te objawy wzięły się znikąd! Musiało się coś stać!
Pani detektyw rzuciła długopis na biurko przed sobą i spojrzała krytycznie na Carlosa. Mężczyzna zwinął się niemal w sobie.
- Chce pan powiedzieć, że Marina, będąc w takim stanie, nie otrzymała żadnej pomocy od pana? Żadnej opieki lekarskiej?!

Gdy człowiek żyje tyle lat na odludziu, poświęcając każdą wolną chwilę na zgłębianie własnego świata i tworzeniu historii, traci poczucie rzeczywistości, a jego reakcje stają się na pozór nielogicznie i bezpodstawne. Czemu nie zaoferowałem Meg pomocy lekarskiej? Dlaczego nie zadzwoniłem wtedy po policję? Kilka lat temu myślałem, że dając jej schronienie w miejscu pomiędzy życiem, a śmiercią, stanę się jej bohaterem. Teraz wiem, że postąpiłem z czystego egoizmu. Przez kilka lat więziłem u siebie cierpiącą kobietę, która dawała mi natchnienie każdego dnia. Wystarczył jeden dzień w cywilizowanym świecie, by wrócić na ścieżkę logiki.

Został aresztowany. Siedząc w ciemnej celi zastanawiał się, czy aby świat nie ma racji. Czy aby rzeczywiście nie był winien. To on wszak pchnął ją do powrotu do Barcelony.
Następnego ranka przyszedł ten sam funkcjonariusz, który poprzedniego dnia przywitał go na dworcu.
- Wychodzi pan – oznajmił. - Wpłacili za pana kaucję.
- Kto?
- Niejaki Luis Torres… Przy okazji mam na imię Daniel i idę z panem.
- Dokąd?
- No to zależy od pana.
Oboje ruszyli wzdłuż cel, wychodząc z komisariatu.
- Chcę porozmawiać z Mariną – powiedział Carlos.
- Na pewno nie przed rozprawą. W tej sytuacji jest pan jednym z głównych podejrzanych. Ma pan za duży wpływ na Marinę.
- Na nią nie można mieć wpływu. A wydaje mi się, że tylko ja mogę dostać odpowiedź, dlaczego…Gdzie idziemy?
- Nie będziemy tak tu sterczeć. Boi się pan ludzi, czy co? Proszę za mną!
Daniel poprowadził Carlosa ku wąskiej uliczce. Zmierzchało już, a domy zdawały się otwierać swe paszcze nad idącymi.
- Po masakrze wszyscy ludzie schowali się po mieszkaniach. Nikt nie wychodzi. Czasami tylko płacz słychać z okien. Bary świecą teraz pustkami. Na przykład ten!
Mężczyzna wskazał głową jeden z lokali ze smutnie iskrzącym się szyldem. Oboje skierowali się w tamtą stronę i po chwili weszli do ciepłego pomieszczenia. Stary barman rozwiązywał za ladą krzyżówki.
- Czego chcesz, Daniel? – Mruknął na powitanie. – Nic więcej nie wiem o Marinie!
- Znałeś Marinę? – Zainteresował się Carlos.
- A ten to kto?
- To ten, co ją tu przysłał! – Z kąta sali dobiegł szorstki głos kobiety. Z półmroku wyłoniła się Cyganka, nie spuszczając wzroku z butów mężczyzny. – Ten, do którego uciekła i który dał jej siłę, by uwolnić z siebie demona! To on ją tu przysłał!
Carlos obserwował kobietę, która wyjęta była żywcem z opowieści Mariny. Barman obrzucił go mrożącym krew w żyłach spojrzeniem.
- To ty zabrałeś nam Marinę? – Zapytał oschle ze zbytnią przesadą dozując nienawiść w swym spojrzeniu. – Po co ci jej dusza, demonie?! Oddaj ją nam, bo jak nie…
- Daj spokój Fermin – z zaplecza wyłoniła się postać, która świdrowała barmana niepokojącym spojrzeniem. – Pan Carlos nie wiedział, jaki żywioł przygarnął pod swój dach.
- Żywioł? – Zdumiał się młody pisarz, wciąż ze strachem obserwując wycofującego się barmana.
- Mam na imię Luis Torres – dodał mężczyzna, podchodząc do lady. – Chcę aby poszedł pan ze mną w bezpieczniejsze miejsce.
- Jak to?! – W słowo wpadł detektyw. – Ze mną jest bezpieczny!
Cyganka zaśmiała się chorobliwie i nie spuszczając oczu z jego sznurówek, rzekła:
- Ty zginiesz pierwszy, jeśli zostaniesz.
- Penelopo, przestań udawać! Pewnie nie zastanawia się pan, czemu wpłaciłem kaucję. Otóż, gdybym to nie był ja, kto inny na pewno by wpłacił, a wszystko po to, by pana zabić. Niesamowite plotki o panu krążą, panie Carlosie. Według jednej z nich jest pan samym szatanem, który natchnął biedną Marinę do zmasakrowania Barcelony. No bo jak jedna kobieta mogła się dopuścić takiego czynu?!
- To niedorzeczne! – Oburzył się Carlos.
- Ja myślę, że jednak trochę prawdy może w tym być. Ta część o natchnieniu… Proszę za mną. Moja przyjaciółka Meg już przygotowała dla pana schronienie.
Carlos nie wahał się ani chwili. Detektyw Daniel był jednak tak uparty, że i jego zabrali. Zresztą Carlos polubił młodego policjanta.
Wierzę w przeznaczenie. Idąc ciemnymi zaułkami Barcelony, z dala od jej wspaniałych zabytków i czasów uświadomiłem sobie, że pisane mi jest napisać powieść wspaniałą i poruszającą. Budynki wyłaniały się z mgły i ginęły zaraz gdy je minęliśmy. Luis kroczył przede mną, a Daniel deptał mi po piętach. Wokół słychać było podejrzliwe hałasy. Luis wyjaśnił, że to Cyganka Penelopa. Ponoć lubiła straszyć ludzi i świetnie zgadywała czyjąś przyszłość, mimo że nie miała paranormalnego daru. Tamtej ponurej nocy wierzyłem, że gdy tylko dojdę do prawdy i odkryję, co tak naprawdę przydarzyło się Marinie, zostanę obdarowany niemal boskim natchnieniem. Tymczasem w głowie kreowała mi się fabuła i atmosfera. W tamtej chwili nie myślałem o cierpieniach Mariny. Myślałem nad swoim dziełem.
Weszli do ciemnego mieszkania, gdzie stary zegar w kącie tykał z cesarską stanowczością. Meg już na nich czekała. Zapaliła kilka świec i wręczyła gościom. Nie trudno było zauważyć, że szal, którym okryła ramiona służył także by ukryć rozległe rany ręki.
- Skutki masakry – oznajmiła, odgadując myśli młodego pisarza i jego towarzysza. – Zapraszam do salonu. Zaparzyłam kawę.
Carlos wszedł za Luisem do opustoszałego salonu, gdzie na antycznym stole porozrzucane były fotografie i szkice. Pisarz dopiero po długiej chwili wpatrywania się w nie zauważył, że przedstawiały Marinę. Spojrzał ze zdumieniem na Luisa.
- Tak, to moja ukochana, a w tle Barcelona, której już nie zdążyliście zobaczyć – mruknął mężczyzna, przysiadając ciężko na skrzypiącym fotelu. Meg podała mu nieco wina w skromnym kieliszku.
- Wydaje mi się, że jest twoją muzą – odparł Carlos i coś ścisnęło mu gardło.
- Wydaje mi się, że jest i twoją.
Mężczyźni wymienili się spojrzeniami, w których doszukiwali się wyzwania.
- Czy wiecie, co skłoniło ją do ucieczki z Barcelony lata temu? – Wpadł w słowo Daniel.
- Marina to uciekinierka – powiedziała Meg. – Była mi jak siostra, ale nie chciała zdradzić sekretu, dlaczego uciekła z domu.
- Więc to tam mamy szukać powodu? – Wtrącił Daniel, który przez cały czas notował i rozglądał się po mieszkaniu.
- Znamy powód – odparł Luis. – Marina miała straszne dzieciństwo. Nie była bita, ani maltretowana, ani nawet raz dotknięta przez ojca, ale to, co jej robił, przekraczało nasze wyobrażenia…

Serce zabiło mi żywiej. Jeśli coś przekracza ludzkie wyobrażenie, to warte jest napisania o tym książki. Czułem, że muszę wyrwać Danielowi notatnik i długopis i zacząć pisać.

- Istnieją takie drobne rzeczy w życiu, które wypełniają nasze serca pasją i popychają do działania. Rzeczy, które dają nam natchnienie. Ty, jako pisarz, wiesz to najlepiej, prawda Carlosie? Otóż jej natchnieniem była pocztówka, którą przez pomyłkę źle zaadresowałem. Wysłałem ją zaraz po przyjeździe tutaj. Przedstawiała Barcelonę… Marina modliła się do niej, spała z nią i uśmiechała. Zamarzyła, by kiedyś tu przyjechać. Jednak ojciec niemal po mistrzowsku odzierał ją z nadziei na spełnienie marzeń. Nigdy nie powiedziała mi w jaki sposób, ale ta przytłaczająca siła raz stłumiła blask jej oczu, gdy malowałem ją na moście nad jeziorem. To było straszne…Spojrzeć w oczy najpiękniejszej kobiety i ujrzeć dno największego cierpienia. Pewnego dnia oswoiła konia. Już wtedy, mając osiemnaście lat, czuła się zmęczona życiem. Koń był jej natchnieniem. Nazwała go Barcelona i gdy tylko ojciec każdego ranka pytał się jej, dokąd idzie, ona odpowiadała, że do Barcelony… Pewnego dnia naprawdę tu przyszła, zostawiając konia w Funffaro, gdzie się wychowała.
Luis przerwał na chwilę i dopił wino. Meg zabrała kieliszek i przysiadła w cieniu.
- Gdy się spotkaliśmy, a ja zobaczyłem pocztówkę… Malowałem wtedy park wczesną wiosną, a ona przysiadła na ławce, która miała być głównym elementem obrazu. Pojawiła się znikąd, jak dobry pomysł. Jak natchnienie! Pan to rozumie, Carlosie! Wtedy wiedziałem, że znalazłem muzę. Moje obrazy wypełnił blask jej uśmiechu. Potrafiła uśmiechać się godzinami! Stałem się najsławniejszym malarzem Hiszpanii! Nie wiedziałem wtedy, że maluję morderczynię…
Przerwał ponownie. Daniel przestał notować. Patrząc się tak na Luisa z szeroko otwartymi ustami, niemal nie mrugając, zdawał się zgubić gdzieś swoją detektywistyczną powagę.
- Ten list przyszedł znienacka – wtrąciła Meg, podając Carlosowi otwartą kopertę.
- Malowałem ją wtedy w fontannie. Była cała mokra, a gdy tylko otworzyła ten list uciekła i od tej pory jej nie widziałem.
Carlos otworzył kopertę i delikatnie, jakby trzymał w ręku pradawny manuskrypt, wydobył z niej fotografię przedstawiającą torturowanego konia. Gdyby Daniel nie wyrwał mu z ręki zdjęcia, zapewne upuściłby je na posadzkę.
- To Barcelona? – Zapytał detektyw.
Meg przytaknęła. Luis pogrążył się w ponurych myślach.
- Jej ojciec zabił jej konia?
- Jej ojciec przez wiele, wiele dni masakrował jej inspirację. To tylko jedna z fotografii, która czekała na nią w drodze do Funfaroo. Niszczył jej natchnienie, wydzierając je z jej serca kawałek po kawałku. Czy pan rozumie, co ją spotkało?

Czy rozumiałem? Przez całe życie mieszkałem w domku na plaży, który kiedyś służył za przechowalnię haków i przyrządów wędkarskich. Gdyby ktoś go zniszczył, gdyby zrównał z ziemią te ściany, chłonące przez tyle lat moją bezsenność, nie wiedziałbym w którą stronę ruszyć, by uchwycić uciekającą przeszłość. Czy rozumiałem? Rozumiałem na tyle, by na kilka chwil zaniemówić, a przez następnych kilka godzin ukrywać drżenie rąk.

- Śledziliśmy ją do samego Funfarro – kontynuowała Meg. – Przybyliśmy tuż po wielkiej burzy, w której zginął jej ojciec i wszystkie jego konie.
- Co za ironia losu – westchnął Daniel.
- Nie zdołaliśmy znaleźć Mariny. Popędziła przed siebie, jak uwolniony skądś wiatr… Pojawiła się znowu po tylu latach. Nie rozpoznałem jej wtedy na peronie. Pozwoliłem odejść… Być może nie chciałem śledzić cienia mojej muzy. Chciałem poczekać na jej uśmiech…
- Jak to się stało, że jedna kobieta wymordowała połowę miasta?! – Zapytał Carlos, gdy już odzyskał głos.
- Spiskowała z szajką morderców z Francji – wtrącił Daniel. – Początkowo miał być to zwykły napad na uroczystości otwarcia muzeum, ale nieprzygotowani mieszkańcy byli tak łatwym łupem, że po chwili do napadów zaczęli przyłączać się inni. Tamtej nocy nie było bohaterów. Każdy ratował siebie…
- Carlosie. To ty miałeś na nią tak zgubny wpływ – rzekł z nową siłą Luis. – Zapewne nieświadomie, ale skierowałeś jej cierpienie na złe tory! Czy tam, gdzie mieszkaliście, coś się wydarzyło? Coś, co mogłoby ją zainspirować do takiego czynu?

W moim życiu nic się nie działo. Wstyd mi jednak było odpowiedzieć w ten sposób na tak ważne pytanie. Przeciągałem tą chwilę, gdy z pozoru zastanawiałem się nad odpowiedzią. Chciałem na siłę znaleźć choćby najmniejszy szczegół, który byłby istotny. Przez cztery lata mieszkania z tak niezwykłą kobietą nie wydarzyło się nic. Mógłbym godzinami opowiadać o swoich książkach, których rękopisy stały na półkach i rozpadały się w oceanie. Mógłbym tygodniami opowiadać o moich bohaterach i przedziwnych światach. Jednak ani jedna ciekawa rzecz nie przychodziła mi do głowy, gdy ktoś zapytał się o moje życie.

12 października 1970 roku

Rozprawa zakończyła się tydzień temu, ale dopiero dziś zdołałem odnaleźć drogę do hotelu, w którym pobyt opłacał mi Daniel. Jest prawdziwym przyjacielem. To on pomógł mi w końcu dobić się do drzwi szpitala psychiatrycznego i umówić mnie na spotkanie z Mariną. Zamierzam tam pójść z samego rana, zanim ludzie zaczną wychodzić na ulicę w poszukiwaniu znaków nadchodzących pomyślnych czasów. Masakra wciąż okrywała cieniem miasto, które i tak było dla mnie upiorne. Zastanawiałem się, cóż Marina w nim pokochała. Chyba dołączę to pytanie do mojej listy rzeczy, o które chcę się zapytać Mariny.
Została skazana na dożywocie. Miała je spędzić w szpitalu psychiatrycznym za miastem, gdzie nie leczy się ludzi chorych, ale izoluje przed światem…Zgaduję, że jutrzejsze spotkanie będzie moim ostatnim…


Tuż przed świtem Daniel odebrał Carlosa z jego pokoju w tanim hotelu i oboje ruszyli za miasto. Szpital usytuowany był na wzgórzu, skąd rozciągał się widok na Barcelonę skąpaną tego dnia we mgle. Weszli do środka, co zajęło im dobre pół godziny. Funkcjonariusze musieli sprawdzić zawartość kieszeni ich płaszczy oraz butów, a także zapoznać ich z regulaminem obowiązującym w szpitalu. Dalej poprowadziła ich stara pielęgniarka, jednak funkcjonariusze byli wszędzie wokół.
- Jak ona się ma? – Zapytał w końcu Carlos. Kobieta zmierzyła go krytycznym wzrokiem, jakby chciała sprawdzić, czy mężczyzna nadaje się na wariata i odpowiedziała:
- Czekał pan kiedyś na ważny pociąg, który spóźniał się rok czasu?
Carlos pokręcił głową ze zdumienia.
- Mniej więcej tak – rzekła i zatrzymała się przed ciężkimi drzwiami z małym okienkiem. Carlos wejrzał przez nie i zobaczył Marinę, siedzącą ze spuszczoną głową na metalowym krześle. Pielęgniarka miała rację. Jej ważny pociąg spóźniał się już rok…
Gdy go ujrzała, na jej twarzy odmalowała się ulga, jednak nic ponad to.
- Witaj Meg – zaczął, nie wiedząc jak rozmawiać z chorą psychicznie. Prawdę mówiąc nigdy nie potrafił z nią rozmawiać. Uśmiechnęła się delikatnie. Carlos nigdy nie widział by się uśmiechała. W tamtej chwili doświadczył tego co Luis, gdy spotkał ją na ławce, malując swój sławny obraz.
- Czytałam twój rękopis – powiedziała. – Powstał w Barcelonie?
- Pierwszy rozdział napisałem w domku na plaży, a resztę tutaj.
Spuściła głowę, jakby starała się dostrzec coś w nienagannie wyczyszczonym blacie stołu.
- Wiesz…Nie pamiętam domku na plaży, ani plaży, ani ciebie… - Carlos zadrżał. – Miałeś kiedyś sen, który odcisnął się tak bardzo na twoim życiu, mimo że zaraz po przebudzeniu o nim zapomniałeś? Miałeś tylko uczucie…? Że musisz coś zrobić? Że widziałeś obrazy, które pozostawiły po sobie tylko kolory?
Nie miał pojęcia, o czym mówiła.
- Kiedy byłam młodsza, miałam ojca. Nie dotykał mnie, nie głaskał po głowie, nie dmuchał na rany, gdy upadałam. Myślałam, że jeśli stanie mi coś naprawdę strasznego, to ludzie zaczną mi współczuć. Tymczasem ja tak cierpiałam po śmierci konia! Na świecie codziennie umiera tyle ludzi, a ja czułam, że świat wybuchnie tylko dlatego, że zdechł jeden koń! Pewnego dnia spotkałam na plaży pisarza, który tworzył światy i historie z niczego! Z oceanicznej bryzy! I pomyślałam sobie – jeśli on potrafi, to i ja nadam mojemu cierpieniu większy powód. Nie wiem kiedy masakra mojego konia zamieniła się w masakrę całego miasta… Nauczył mnie tego pewien młody pisarz, który tworzył codziennie dziesiątki żyć, bo nie potrafił mieć swojego…Chcę tylko, żebyś nie winił tego pisarza. Masakra Barcelony to moja wina.
Carlos nie wiedział, czy mówiła o swoim koniu, czy o mieście, ale uznał, że zostawi sobie tą jedną tajemnicę na koniec.
Gdy wstał od stołu, ona nawet nie zauważyła. Stał jeszcze chwilę w drzwiach i obserwował ją na pożegnanie. Po chwili znowu zaczęła mówić.
- Czytałam twój rękopis. Powstał w Barcelonie? Wiesz…Nie pamiętam domku na plaży…
Wyszedł, a funkcjonariusze zatrzasnęli za nim drzwi. Wiedział, że już się nigdy nie spotkają. Poza tym, że zgodnie z wyrokiem nie mógł się już do niej zbliżać, chciał zatrzymać sobie w pamięci tą Meg, która być może lada dzień ucieknie ze szpitalnej celi i jeszcze raz spotkają się w domku na plaży.



12 października 1980 roku

Czas biegnie szybko, gdy żyjesz przeszłością. Postanowiłem nigdy nie wrócić do domku na plaży. Wolałem zostać w Barcelonie ze świadomością, że Meg tam na mnie czeka, niż wrócić i cierpieć z powodu rozczarowania. Odrzucanie rzeczywistości jest domeną pisarzy. Dziesięć lat temu napisałem książkę biograficzną pod tytułem „Marina – kreacja mordercy”. Rozesłałem ją do piętnastu hiszpańskich wydawnictw. Odpowiedziało trzynaście z prośbą o natychmiastowe podpisanie umowy. Do tej pory spoglądam na leżący na stoliku rękopis i stosy umów z wydawnictw. Oto leży przede mną dzieło życia. Mam dwadzieścia siedem lat i wystarczy podpis na jednym z papierów ze stosu, a otwiera się przede mną przyszłość, o jakiej marzyłem. Wieki temu inaczej wyobrażałem sobie tą chwilę. Miał być szampan, towarzystwo nowych przyjaciół, wielkie miasto i huczne zabawy. Obiecałem to sobie, zamykając się w pustelni nad oceanem. Teraz siedzę w pokoju z dziełem życia a za oknem świat regeneruje się po masakrze. Ciągle za mną podąża. Gdy się odwracam widzę jej ślady. Widzę Luisa Torresa próbującego szukać cieni swej muzy, widzę Cygankę, wieszczącą następną masakrę, widzę tych wszystkich ludzi, którzy zbierają pamiątki po swych bliskich, zabitych przez Marinę. Natchnienie bywa toksyczną siłą. Zainspirowałem niewinną dziewczynę do masakry, a ona mnie do napisania dzieła mego życia. Może i ma rację? Może i jestem pisarzem, który nie potrafi mieć swego życia?

12 października 1981 roku

Dziś moje urodziny… Wróciłem do domku nad jeziorem. Nie ma jej. I nigdy już nie będzie. Wróciły wspomnienia… Wrzuciłem swą powieść do oceanu i patrzyłem długo jak jest rozszarpywana przez fale. Jestem to winien Marinie. Chcę, aby natchnęła mnie w pozytywny sposób. Nie chcę zdobywać sławy jej kosztem, podczas gdy to przeze mnie zniknęła.

Carlos wrócił do domku. Nadchodziła burza. Usiadł przy biurku, wyciągnął długopis, zawiesił go nad kartką papieru i zamknął oczy. Pozwolił, by jego myśli podryfowały po bezkresnym oceanie jego wyobraźni

Bo sztuka dryfowania nie polega na tym, by modlić się o cel, ale o pomyślne wiatry.


Barcelona, 2010

2
Witaj!

Najpierw zajmę się samym tekstem, tj. jego budową itp., później zabiorę się za ocenianie fabuły.
Lady Kier pisze:Inspiruje mnie. Gdy tak błąka się nieprzytomnie po domu (...)
Co do powyższego fragmentu - w tym przypadku interpunkcja. Nie oddzielałbym tak szybko tych dwóch wypowiedzi, spójrz, jak zrobiłbym to ja:

Inspiruje mnie, gdy tak błąka się nieprzytomnie po domu (...)
Lady Kier pisze: Wszystko w porządku? – Zapytał młody mężczyzna, który jak co rano urządzał sobie spacer wzdłuż opustoszałej plaży. Dziewczyna, którą tego poranka napotkał wcale nie wyglądała, jakby było z nią wszystko dobrze.
Wyraz "który" się powtarza. Może drugie zdanie napisz tak:

Napotkana przez niego dziewczyna... itd., itd.
Lady Kier pisze: (...) nie wiedział, jak zacząć konwersację.
Teraz moje prywatne "widzimisię" - wyraz "konwersacja" niespacjalnie mi tam pasuje, może po prostu "rozmowa"? Takie tradycyjne określenie dialogu. Co o tym myślisz?
Lady Kier pisze:Ja nie dryfuję. Ja stoję w miejscu. To woda wokół mnie gdzieś odpływa…
Teraz Cię pochwalę - w tym zdaniu nie zmieniłbym nic. Dobrze, że oddzieliłaś jedno od drugiego, przecinek - moim skromnym zdaniem - zepsułby efekt.

W porządku, na razie koniec szukania pomyłek. Pochwalę Cię jeszcze raz, tak otwarcie - niektóre zdania naprawdę wywarły na mnie wrażenie, np. - "Odeszła rok temu i ani razu nie zadzwoniła. Zapomniała. Gołębica zapomniała o Noe". Te "czołówki", tj. wstępy przed dalszymi etapami tekstu, są niezłe; nie przesadziłeś z filozofią, lecz też nie wyzbyłaś się jej do reszty.

3
Dzięki wielkie, minojek! :]
Ta konwersacja rzeczywiście brzmi troche pretensjonalnie. Dzięki wielkie.
Tekst troche długi, więc podejrzewam że wiele osób nie przełamie się do przebrnięcia całości, dlatego dziękuję nawet za próby
Pozdrawiam

4
Ładne i mimo swojej monotonii - wciągające. Jedynie wpis z 12.10.1980 roku zawiera zbyt dużo powtórzeń "dzieło życia", a po dołożeniu jeszcze luźnego "życia" gryzło się :).

Jeszcze jedna uwaga - nie sądzę, żeby przed tak ważnym procesem w sprawie masakry kilku tysięcy ludzi, pozwolono sobie na wypuszczenie za kaucją tak istotnego świadka. Wymiar sprawiedliwości doskonale zdawał sobie sprawę z nastrojów społecznych i chęci zamordowania pisarza. Nikt by nie zaryzykował wypuszczenia go na wolność.

Ale generalnie - podobało mi się. Masz fajny styl pisania. Potrafisz budować ciekawe zdania, nie kombinując nadmiernie. Wszystko jest wyważone i dobrze się to czyta.

Potrafiłaś mnie zaintrygować i wciągnąć do lektury. Ode mnie - bardzo dobry.

Pozdrawiam.
Dariusz S. Jasiński

5
Dziękuję za recenzję:)
I za uwagi. I za motywację:)
A co do tej kaucji...Hm...Na soją obrone moge powiedzieć, że nie takich juz zbrodniarzy wypuszczali na wolność. Może Luis Torres miał wtyki? A może po prostu tylko naciągnęłam to zdarzenie, żeby mi fabuła płynnie płynęła:)
Pozdrawiam

6
Lady Kier pisze:nie takich juz zbrodniarzy wypuszczali na wolność.
Wiem, dlatego w wypuszczenie zbrodniarza pewnie bym uwierzył, gorzej z niewinnym :)

Pozdrawiam.
Dariusz S. Jasiński

7
12 października 1967 rok
przy datach nie piszemy rok - ponieważ już go określiłaś cyfrą (i zawiera w sobie rok). Czyli poprawnie:
12 października 1967
Nawet, gdybyś chciała zapisać w ten sposób, to musiało by być: roku (bo: tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku)
Lubię przychodzić do jej pokoju zaraz po tym jak zasypia i przesiadywać długi czas w fotelu w kącie.
spójnik powinien być zastąpiony innym: gdy (zaśnie). Poza tym, zasypia to czas niedokonany, a on wchodzi po - czyli po czymś dokonanym. Zdanie jest niepoprawne składniowo.
Nigdy wcześniej nie spotkał kogoś tak sponiewieranego przez życie,
zobaczył ją i od razu wiedział, że sponiewierało ją życie? Ja bym pomyślał, że jest rozbitkiem (taka nielogiczność ci wyszła, przez zbędny wyraz)
- Już nie mogę…Potrzebuję przerwy… Jutro znowu pobiegnę… - Tłumaczyła.
małą literą (wyżej, w sumie też). Jeśli narracja dotyczy mowy lub sposobu wymowy, piszemy małą literą.
Spała cały następny dzień i noc i obudziła się rankiem. Przespałem ten moment. Gdy się obudziłem, nie było jej [1]ani w łóżku, ani na werandzie. Odnalazłem ją na plaży, owiniętą kocem. W dłoni ściskała pojedyncze, przemoknięte strony mojego notatnika, [2]który porwał wiatr.
[1] - pierwsze zaprzeczenie zbędne - drugie wskazuje także wstecznie.
[2] - To też w moim odczuciu zbędne. Plastyka tego zdania polega na tym, że muszę cofnąć się i zobaczyć jeszcze raz te same, rozwiane kartki i dopowiedzieć sobie, dlaczego ona je trzyma. Zebrała, je - świetnie. Czyż w ten sposób nie stworzysz czegoś pomiędzy wierszami?
Carlos i Meg siedzieli naprzeciw siebie, a wiatr huśtał lampami na werandzie, które uderzały o siebie, dając ponury koncert.
Nie pozostawiaj niedopowiedzeń. Koncert świateł (bo to lampy) czy dźwięków (bo uderzają w siebie). Takie elementy to ważna rzecz - jeśli piszesz o nich, pisz jak jest.
Oboje ruszyli wzdłuż peronu pełnego echa
obaj (dwaj faceci)

Wiesz, to jest ładnie napisane. Jest w tekście kilka dziwnych zdań, ale to raczej kwestia odbioru lub - jak kto woli - gustu. Początek ciekawy, tajemniczy ale z błędem dość sporym. Pisarz opisuje, że przedstawiła się jako Meg i snuje tam swoją teorię, a przecież 3 lata wcześniej dokładnie opisuje, skąd wzięła imię i nazwisko (od Meg i Luis, którzy zginęli w masakrze). Do momentu odebrania telefonu (świetna scena) tekst jest doskonale wyważony, rozpisany, ocieka klimatem nadmorskiej samotni i tajemniczej atmosfery z nieznajomą w tle. Później wszystko, co fajne znika i pojawia się wiele dziwnych, acz spodziewanych pytań. Skoro powiązali terrorystkę (bo zabicie 5 tys. ludzi to też terroryzm) to gościa, u którego przebywała zgarnęliby natychmiast, bez dzwonienia i tyle go widzieli. Poza tym, skąd (gdzie?) jechał pociąg dwadzieścia godzin? Dlaczego wypuścili go za kaucją? (głównego podejrzanego). Od chwili z tą zagadką i wprowadzeniem Meg jako mariny, tekst się sypie na logice - i mimo, że nadal zachowujesz styl i piszesz ładnie, fabuła stała się miałka i przeleciała niczym piasek przez sito, pozostawiając na mnie nieodparte wrażenie, że pogalopowałaś na nieznane wody kryminału. Zdecydowanie część z akcją odstaje fabularnie na tle początku. Styl dobry, bogaty, narrator intuicyjny - nie gada za dużo, opowiada plastycznie. To są naprawdę mocne plusy, słabego fabularnie tekstu (tutaj patrzę z punktu widzenia logiki - tej zwykłej).
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

8
Dziękuję za recenzję:) Rzeczywiscie, styl mi się trochę poprawił od kiedy zaczęłam kręcić się po tym forum:)
Jednak martwią mnie te logiczne błędy, które porobiłam. Nawet nie zdawałam sobie z nich sprawy. Bo ostatnio zaczęłam pisac opowiadania w tym gatunku.
Tekst miał być troche oderwany od logiki. Taki powiew oniryzmu. Dlatego te dwadzieścia godizn jazdy miało być takie symboliczne, że długo, czyli że z bardzo daleka.
Ale już dałam się złapać na te kryminalne zasady. No trudno, będę dalej się w tym ćwiczyć, może w końcu mi zacznie wychodzić:)

Dziękuję i pozdrawiam
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron