___- Znacie go? - Pulchną twarz grubasa zalewały strumienie potu. Było gorąco, piekielnie ciepło. Stał na małym placu egzekucyjnym, pełnym chłopów, cieśli i szukających taniej sensacji wieśniaków.
___- A gdzie tam. To jakiś powsinoga.
___- Taa, szlaja jakaś, no no... ale przynajmniej mamy na co popatrzeć. - ___Rudy typ uśmiechnął się szczerząc swoje czarne, krzywe zęby do reszty, która w geście zrozumienia kiwała głowami. - Pewnie si mu należyło... Patrzajcie no, jak wygląda. Jakby całą noc w gównie si tarzał.
___Gromki śmiech przetoczył się przez plac. Tylko co niektórzy mądrzejsi, popatrzyli na rudego z politowaniem, bo okryty umazaną szlamem szmatą, wcale nie wyglądał lepiej od stojącego na stołku skazańca, którego szyję oplatała lina. Smoluch podszedł do niego i zagadał.
___- I co? Było szaleć gnoju? Nędzna poczwaro... gdybyś tylko nie wisiał, skopałbym ci tyłek. - Z ust rudego wyleciała ślina i wylądowała idealnie na bucie czekającej na powieszenie poczwary. Strażnik, obserwujący całe zdarzenie, nawet nie zareagował. Patrzył tylko znużony w niebo, raz po raz ziewając.
___Dalej wszystko potoczyło się bardzo szybko. Gnój wyrzucił nogi jak najdalej do przodu i zawiesił je na głowie smolucha. Następnie, założył jedną z tyłu, odcinając mu drogę ucieczki, a drugą kopnął z całej siły prosto w nos rudego. Kolejny cios był zbędny. Brudas wydał ostatni żałosny jęk i bezwładnie osunął się na ziemię.
___Ku skazańcowi zmierzało już kilku innych brudasów, z równie niewydarzonymi gębami jak rudy, ale on już o to nie dbał. Miał głęboko gdzieś tych wiejskich śmieci, którzy najchętniej pożarliby go żywcem, jak jakieś zwierzęta, którymi zresztą byli. Co do tego nie miał wątpliwości.
___Pierwszy cios był trafny i silny. Nie było tak źle, pomyślał. Po następnym zmienił zdanie. Było tragicznie. Zaczął rzucać nogami dokoła, co pewien czas natrafiając na twardy cel. Zwierzęta śmiały się z niego szyderczo, niektórzy płakali ze śmiechu. Ale on miał ich w dupie. Wszystkich. Ostatni cios był najgorszy. Trafił w brzuch. Ledwo powstrzymał wymioty. Czuł jak po policzku cieknie mu krew. Podniósł głowę do góry. Teraz nie było już wątpliwości. Wszyscy płakali ze śmiechu, patrząc na jego zalaną krwią twarz. Ktoś, stojący blisko niego, chwycił w garść piasek i sypnął mu po twarzy. To był już koniec. Czas ciągnął mu się w nieskończoność. Był kawałkiem steku, wrzuconym do klatki z lwami - nie mógł nic zdziałać, i tak zostanie pożarty. Nawet strażnik, z szyderczym uśmiechem na ustach, nie zareagował. Wtedy to gdzieś zza jego pleców rozległ się donośny głos.
___- Zamknąć te brzydkie mordy, psy!
___I zamknęli, bowiem obok podestu na którym stała szubienica, stanął najprawdziwszy rycerz, dumnie wypinając do pierś. Uśmiech zniknął z twarzy stróża. Wstał i wyprostował się, meldując swoją gotowość do działania.
___- Co to rude gówno robi na ziemi? Zabrać mi go stąd. A wy, śmiecie, wypad, ale już! – Nie zwracając uwagi na złowrogie szepty, dokoła, podszedł do skazańca i zwrócił się do niego.
___- Ty, piękniś. Nie wyglądasz najlepiej - Dalej mówił bardzo cicho. - Ruszaj rzyć, zanim cię te bestie wykończą. Jeszcze nie dziś odejdziesz na tamten światek. Ktoś ważny ma do ciebie sprawę. - Odwrócił się do niespokojnie kręcącego się tłumu, przez chwilę przypatrując mu się w ciszy. - No gnoje. Wynocha. Nie będzie egzekucji, figa z makiem. - Huknął nagle, tak że niektórzy podskoczyli wystraszeni i krzyknęli głośno.
___Zaczęli żwawo wylewać się z placu egzekucyjnego. Co niektórzy wygarniali po cichu rycerzowi wiejskie obelgi. Jechali go jak psa, ale tylko po cichu. Wiedzieli co ich spotka, gdy tylko spróbują pół tonu wyżej. Nikt o zdrowych zmysłach nie obraziłby głośno kogoś, kto mógłby zlecić spalenie jego domu i ścięcie już i tak niepewnie wiszącej głowy. Wioska bowiem, z której pochodził tłum, była mocno zadłużonym podatnikiem, a rzucenie się na reprezentanta króla, byłoby jednym z wielu, ale na pewno decydującym powodem do zbrojnego ataku jego wojsk na ich posiadłości.
___- Zabieram cię stąd. Trzeba opatrzyć i oczyścić te rany - rzekł po kilku minutach rycerz, gdy plac był prawie zupełnie pusty, a niebo przybrało czerwonawą barwę od zachodzącego słońca. - To piasek? Co z nich za zwierza. Brudne świnie, jak ja ich nie lubię - rzucił nienawistne spojrzenie w kierunku ostatnich opuszczających placyk wieśniaków po czym zaczął ciągnąć dalej. - Nazywam się Rohke i jesteś moim dłużnikiem. Kufel zimnego piwa wystarczy. - Rohke wyszczerzył zęby do skazańca i zabrał się za rozwiązywanie supła, obwiązanego dokoła jego rąk.
___- Rohke? – zapytał cicho niedoszły szubienicznik.
___- Hm?
___- Dzięki. Nie sądziłem, że się z tego wyliżę.
___- No to chyba masz szczęśliwy dzień.
___- To się okaże.
___- Taa... ale od kufla piwa, to ty się mój drogi nie wyliżesz...
*
___Rohke podprowadził konia, delikatnie ciągnąc za wodze. Stanął tuż przed skazańcem i uśmiechnął się.___- Pojedziemy – rzekł. – To nie cała godzina jazdy wierzchem, a te dwa piękne, użyczył mi mój bliski znajomy, bezterminowo, za pewną, dosyć sporą sumkę. – Mówiąc to poklepał po szyi jednego z koni, o kasztanowej barwie. – Twój jest ten czarny, Torlath, bo tak masz na imię, jeśli niczego nie poprzekręcałem.
___- Piękny wierzchowiec. Tak, nazywam się Torlath. – Skazaniec zwinnie wskoczył na osiodłanego już konia. – No to co... ruszamy? – zapytał.
___- Hono! Widzę że ci spieszno. Rzeczywiście, czas nas goni, a i rany się same nie zagoją. Mam tutaj jednak do załatwienia pewną sprawę. Jeśli nie masz nic przeciwko.
___Rohke uśmiechnął się tajemniczo, głaszcząc swojego ożywionego wierzchowca, który niespokojnie uderzał kopytami o twardą nawierzchnię.
___– Musisz jeszcze chwilkę poczekać. Nie przeforsuj się przed podróżą – rzekł do konia. – A ty Torlath, jeśli chcesz, możesz mi towarzyszyć.
___Ruszyli razem, wzdłuż wąskiej uliczki, ciągnącej się pomiędzy rzędem starych, drewnianych domków. Smród, dochodzący z otwartych na oścież okien, wypełniał całą przestrzeń dokoła, tak że z trudem łapali dech.
___- Czy oni tutaj się myją? – powiedział Rohke przez zatkany nos.
___Torlath zajrzał do środka jednego z domków. W czerwonym, ceglanym piecu, ujrzał dogasającą perzynę, nad którą, zawieszony na metalowym kijku, wisiał sporych rozmiarów garnek. Pomiędzy unoszącą się do sufitu parą, dostrzegł w nim stos czegoś, co przypominało flaki, języki i kiszki, zmielone razem i ugniecione. Gwałtownie wysunął głowę z środka.
___- Nie. To coś znacznie gorszego. Rohke? Jaka to sprawa do mnie, dzięki której ocalałem?
___- Dowiesz się już niedługo...
___Na samym końcu zaułka, Rohke przystanął i z nie lada siłą i impetem, uderzył w już i tak ledwo trzymające się drzwi od jednego z domków. Wyleciały one i z hukiem upadły na podłogę we wnętrzu mieszkania.
___Wbrew pozorom, w środku było całkiem przytulnie. Na ścianach zawieszono obrazy, których autora Torlath rozpoznał prawie od razu - był to Jakub z Dali, który wartość swoich prac zaokrąglał mocno ku górze. W ceglanym kominku, nieodłącznym elemencie każdej z chat, wesoło tańczył ogień. Po środku izby stał sporych rozmiarów, drewniany stół, nakryty białym obrusem, a w niebieskim wazonie, którego górne krawędzie odchodziły na bok i przypominały płatki kwiatu, samotnie stała czerwona róża.
___Oprócz trzaskania ognia w kominku, z góry dochodziły jeszcze jakieś piski. Na początku kobiece, potem dołączyły do nich posapywania mężczyzny.
___- Rohke, nie ładnie tak przeszkadzać.
___- Hehe. To sukinsyn. Że jakaś chciała się z nim kochać...
___Piski były coraz głośniejsze.
___- Nie mam czasu na jego figle. Trzeba ci opatrzyć rany, zanim wedrze się jakieś zakażenie. Wchodzimy.
___Weszli cicho. Schody były niskie i prowadziły na coś, w rodzaju poddasza. W izdebce było duszno, pachniało piwem, a jedynym większym przedmiotem, który się w niej znajdował, było sporych rozmiarów łoże, na którym dwójka kochanków oddawała się cielesnym uciechom.
___- Aaach, mój chłopcze... aaaaaach... mój... – dobiegało zza kotary, która zasłaniała wyro.
___- O jak miło – szepnął Thorlath.
___- Daj spokój. Przecież mówiłem ci, że to sukinsyn.
___Rohke, kompletnie niedyskretnie, bez skrępowania, głośno, wręcz ostentacyjnie wkroczył do pokoju, podszedł do kotary, rozsunął ją i rozdzielił kochanków. Pociągnął za głowę, próbującego zasłonić swą męskość chłopaczka i wyciągnął go z łoża. Następnie rzucił nim o ziemię, jak szmatą, kopnął z całej siły w żebra, rzucił się na niego, uderzył raz, drugi, piąty i wstał. Podrostek nawet nie próbował się bronić, z jękiem przyjmując kolejne ciosy, nadal uporczywie zasłaniając siusiaka. Dziwka nawet nie reagowała, przykryta w kącie kocem.
___- Synek – rzekł Rohke, podnosząc z ziemi chłopaka i przyciągając go do siebie. – Zapamiętaj sobie raz, a dobrze. Jeśli jeszcze przyjdzie ci okradać kogoś większego i starszego od ciebie, licz się z tym, że dostaniesz w mordę. Jeśli kogoś słabszego od ciebie, – tu spojrzał na wychudzonego wypierdka, którym jeszcze przed chwilą rzucał o ziemię – co jest chyba niemożliwe, da on w łapę odpowiednim ludziom, a wtedy dostaniesz po mordzie tak, że będą ci nazajutrz kopać mogiłę. Zrozumiano?
___Chłystek pokiwał nerwowo głową, a z jego ust zaczęły kapać łzy. Rozpłakał się na dobre.
___- Rohke, przesadziłeś. Patrz na bidę. – Thorlath popatrzył ze współczuciem na ryczącego jak dziecko chłopaka.
___- Daj spokój, dostał prawdziwej lekcji życia. A tak swoją drogą... – Rohke spojrzał w kąt, gdzie jeszcze przed chwilą okryta kocem prostytutka, zadziornie pocierała nagimi udami, bezwstydnie odsłaniając piękne piersi – ładną sobie dupę znalazłeś.
___- Mogę być twoja, choćby teraz, mrr... – powiedziała zadziornie. – Ten mały ma jak orzeszka, ale ty... założę się, że...
___- Oh mała, gdyby tylko czas mnie nie naglił – przerwał jej Rohke. – Ale znajdę cię... oj już ty się o to nie martw...
___Wyszli razem, chwilę później. Obydwoje zadowoleni.
___- Tak się piecze dwie pieczenie na jednym ogniu – rzekł Rohke.
___- Nie rozumiem, – Torlath popatrzył z uśmiechem na swojego towarzysza. – Ona nie była nawet urodziwa.
___- Kwestia gustu! Ale słyszałeś jak się kochała? Prawdziwa ogierka.
___- Rohke, tak właściwie to po co mi proponowałeś, abym z tobą szedł?
___- Pokazałem ci życie, kolego... Nie mów, że chociaż nie było zabawnie?
*
___Jechali szybko, głównie leśnym duktem, w cieniu wysokich świerków. Nie rozmawiali za dużo, a Torlathowi zrobiło się wyjątkowo duszno.___Po pół godzinie zatrzymali się tuż przed dwoma strażnikami, pilnującymi wejścia do leśnego obozu.
___- Złóżcie broń, jeśli ową macie.
Rohke odpiął pas i podał swój miecz strażnikowi.
___- A ty? – strażnik zwrócił się do Torlatha.
___- Ja przed chwilą miałem wisieć. Nie mam broni.
___- Dobrze zatem, ale pozwól mi cię przeszukać.
Wreszcie zostali przepuszczeni.
___- Chodź no, zaprowadzę cię do medyka.
___- Mam nadzieję, że to nie jakiś konował?
___- Nie. Pierwszej klasy doktór.
W obozie nie było wielu osób. Przy ognisku, rozpalonym w samym środku, naprzeciwko największego z rozłożonych dokoła namiotów, siedziała grupka rycerzy i żołdaków. Każdy w ręku trzymał piwo. Rozmawiali o czymś cicho, raz po raz łykając z kufla.
Rohke minął ich i przeszedł od razu do mniejszego namiotu, stojącego na lewo od ogniska.
___- Ja tutaj poczekam – rzekł do Torlatha. – Lekarzyna bardzo miła, nie ma co się bać. No, śmiało...
___Już miał się oddalić, gdy coś sobie przypomniał.
___- Właśnie! Przyjdę po ciebie zachwalę. Musisz się umyć, przed naradą.
___- Jaką do cholery naradą?
___- Wszystko ci wyjaśnię...
Po chwili oddalił się i zniknął we wnętrzu największego z namiotów. Torlath podrapał się za głową i ruszył na spotkanie z medykiem.