Piekło nie spłynęło tego dnia na miasto.
Tylko jeden z aniołów, wyraźnie podniecony wizją rychłego unicestwienia, zdążył pozbawić się swoich piór, kierując w stronę ziemi.
Skrwawiony kikut jego dłoni w ostatniej chwili przed zgonem nakreślił znak mrocznego krzyża.
I już nie było kolejnego ducha.
W oparach pyłu i dymu ognia narodził się człowiek. Przepełniona goryczą twarz wyrażała jego pogardę wobec całej ludzkości.
Podniósł z ziemi czarny kamień. Wkładając do sobie do ust zdołał jedynie pomyśleć o czekających go wyzwaniach, makabrycznie nakreślonych krwią na mapie świata.
Uśmiechnął się i ruszył w stronę świateł.
……………………………………………………………
Hillard nie wiedział, czy jego droga będzie znaczona krwią. Widział tylko trzech morderców, tuż za nim. Przyspieszył kroku. Zaczął się nerwowo rozglądać za najbliższą bramą, zaułkiem – miejscem do ukrycia. Nie darowali mu tej kradzieży. Jak powiedział najstarszy z nich: 10 tysięcy nie biega piechotą, tylko leży na ulicy. W narkotykach.
- Otwieraj te pieprzone drzwi !
Nikt nie posłuchał. Tego dnia przeciw Hillardowi sprzeciwił się cały świat. Ostatnią kulą z pistoletu rozwalił zamek.
Jego azyl było mroczny, mokry i cuchnął stęchlizną. Pod kopułą tego opuszczonego magazynu widać było gnieżdżące się gołębie, pilnujące swych gniazd. Hillard słysząc kroki, zaczął szukać schronienia. W drugim końcu pomieszczenia dostrzegł białą plandekę, przypuszczalnie ukrywającą jakiś kradziony samochód. Wszędzie pełno było bowiem rozrzuconych części aut, połamanych tablic rejestracyjnych i kanistrów po benzynie.
Mężczyzna zmusił swoje ciało do kolejnego wysiłku. Podczołgał się do okna i stamtąd na czworakach podpełznął w stronę plandeki. Strach walczył z jego ciekawością spojrzenia w kierunku, z którego dochodziły kroki.
W końcu przegrał.
Jego wzrok nie był jednak w stanie przeniknąć szczelnej zasłony mroku okalającego drugi koniec hali.
Kroki ustały.
- Jest tam kto?
Odpowiedziało mu tylko echo i zrywające się gołębie.
Hillard bał się. Bicie jego serca zagłuszało wszelkie próby racjonalnego funkcjonowania. Wolno wodził wzrokiem po rozmieszczonych w hali obiektach. Ostatecznie dostrzegł mrok tuż przed sobą.
Ciemność się ruszała i szybko zdążała w jego stronę.
Upadł na kolana i zaczął się modlić. Sam jednak nie wiedział, do kogo.
Promień słońca oświetlił ostatnią rzecz, jaką ujrzał gruby mężczyzna.
Krwawiąca z czubka główki róża, trzymana przez silną i zniszczoną dłoń.
Na zewnątrz, Rodriquez czaił się obok metalowych drzwi. Jego zadaniem było złapanie tego śmierdziela, Hillarda i odzyskanie całej forsy. Liczył zresztą na profit z racji wykonania tego zlecenia. Miał od dawna własne plany.
- Lopes ginie w wypadku
- Rodzina ma do niego pełne zaufanie
- Prezentami za pieniądze kupuje serce Lucii
- Rozwodzi się z żoną i wyjeżdża do Teksasu.
Jedynie gorące i suche powietrze, przywodziło mu na myśl stan po zrealizowaniu jego arcydzieła zbrodni i zdrady. Wiedział, że tylko jeden człowiek może mu przeszkodzić w jego nowym życiu.
Paco. Był po drugiej stronie, nie tylko hali. Chciał go wyeliminować w drodze po względy Lucii, pieniądze, wszystko...To nakazywało mu działać. Ostrożnie otworzył drzwi do hali.
Smród śmierci omal nie zepchnął go ze schodów. Słońce przesunęło się teraz na niebie i gładko oświetlało całe miejsce.
Panowała w nim pustka. Wręcz przeraźliwa. Brak było śladów jakiegokolwiek życia. Wolno wszedł do środka, trzymając broń w pogotowiu. Schodząc na dół zobaczył dziwne ślady na ziemi, w przeciwległym krańcu sali. Kurz w tym miejscu był zmącony, jak gdyby przez ciężki przedmiot ciągnięty po ziemi. Rodriquez wolno przesunął wzrokiem po tym jasnym zarysie, który wiódł aż do...
Trzask. Otwarte drugie drzwi. Metys odwrócił się i wycelował.
- Ej, amigo! Spokojnie! Paco czuwa nad tobą.
Niechętnie opuścił broń.
- Uciekł? – spytał z niedowierzaniem.
- Na pewno nie wyszedł tymi drzwiami. Pewnie skubaniec wlazł do kanału i tamtędy zwiał. Sprawdziłeś całe pomieszczenie?
- Tylko dół.
- To bierz dupę w troki i właź na górę. Ja będę cię osłaniać.
Wolno podszedł do drabiny. Wchodząc na nią czuł na plecach spojrzenie Paco, wyraźnie zmęczonego szukaniem oszusta. Górną część magazynu stanowiły jedynie stare plandeki i grube drewniane deski przy oknie. Słońce prześwitywało przez dziury w dachu, wypalone przez rdzę. Jednak Rodriquez w kącie zauważył coś niepokojącego.
Krew. Zakrzepła i szeroko rozwleczona na styku ściany i podłogi. Strumienie jej zdawały się wypływać spod zamkniętego okna. Na zewnątrz widział tylko cień gałęzi starego drzewa, przylegającego do budynku.
Pomyślał że Paco uzna go za tchórza i niedojdę, jeśli przyzna, że dał uciec Hillardowi.
- Żyjesz?
- Już schodzę. Tu też go nie ma...
- Rozwiał się jak jakiś pieprzony duch. Szef będzie wściekły – na twarzy Paco odmalował się wyraz zakłopotania.
- Wracam na Orlean. Jedziesz ze mną?
Perspektywa tej przejażdżki nie wydawała mu się zbyt kusząca.
- Przejdę raczej na East River. Muszę odebrać auto z warsztatu.
- Zatem... jutro u Diego. O 10. Tylko się nie spóźnij.
……………………………………………………………………..
Pisk opon odjeżdżającego samochodu nie zdołał rozproszyć myśli Rodrigueza. Skąd ta krew? I gdzie był Hillard?
Szybkim krokiem okrążył budynek i znalazł się pod drzewem. Stara sosna zdawała się chronić dostęp do tej części budynku wobec wiatru, dość mocno już akcentującego swoją obecność. Na jej pniu znajdowały się dziesiątki znaków, wykonanych przez dłonie kochanków, turystów czy zwykłych wandali.
R. dotknął powierzchni drzewa, a następnie spojrzał w górę.
Słońce oślepiało go z tej pozycji, postanowił zatem podejść bliżej.
Żałował tych kroków do końca swego życia.
Hillard nie uciekł. Przypatrywał mu się z wierzchołka drzewa, swoimi pustymi czarnymi oczodołami. Był na drzewie, niemal był drzewem. Jego szczątki ozdabiały gałęzie rośliny niczym świecidełka choinkę. Spore wrażenie na Meksykaninie zrobiły zwłaszcza jelita, udające łańcuch tej przedziwnej kompozycji. Gałęzie w górnej części drzewa przybrały już ciemny kolor, a reszta krwi spływała do rynny znajdującej się nad oknem. Zagadka została wyjaśniona.
Po zwymiotowaniu resztek obiadu Rodriguez rzucił się do biegu w stronę East River, niemal przewracając się o własne nogi.
Niebo zaczęły pokrywać deszczowe chmury.
………………………………………………………………
Pięć godzin później pewien włóczęga skierował się w ślepą uliczkę niedaleko doków stanowiących niegdyś chlubę East River. Teraz były one siedliskiem narkomanów i przestępców. Stary, odziany w łachmany mężczyzna kończył swój żywot w nędzy. Rak od kilku lat zżerał go od środka. Zakończył jego pracę w firmie, odprowadził i pocałował na pożegnanie żonę i dzieci. A teraz przywiódł do tego miejsca.
Deszcz padał coraz intensywniej. Włóczęga dostrzegł w świetle zepsutej i migoczącej lampy jakąś postać, ukrytą w kącie ślepej uliczki. Niesamowitość emanująca od tej postaci przywiodła go w tamtą stronę. Niewiele widział.
Ale wierzył. Wierzył, że tam czeka na niego wybawienie i światło, nowe życie.
Nie dostrzegł strumyków krwi spływającej leniwie do rynsztoka. Przeoczył uciekającego z piskiem psa, świadomego swego nieszczęścia.
Nieznajoma postać pachniała krwią zmieszaną z wywarem pochodzącym ze świeżo ściętych kwiatów letycji. Pamiętał te kwiaty z ogrodu swojej żony.
Ale to nie była ona. Ta postać zionęła wściekłością, krwawym złem skierowanym przeciwko wszystkiemu. I na pewno nie była litościwa dla starych nieudaczników.
Ostatnim obrazem uchwyconym przez oko trupa była róża. Z jego zaciśniętej ręki udało się wyciągnąć kilka zniszczonych piór.
Dotarł do kresu drogi. I tam dostrzegł wybawienie.
Deszcz padał dalej.
……………………………………………………………
Ventor wrócił. Otworzył drzwi swego mieszkania na 25 piętrze. Po zapaleniu światła tradycyjnie przejrzał to, na co nie powłaszczyli się jeszcze złodzieje. Od czasów ich ostatnich wizyt przejście z firmy do własnego mieszkania wydawało mu się drogą przez wszystkie kręgi Piekła. Od roku strach go nie opuszczał. Wiedział, że był to zwiastun czegoś większego, niczym silny wiatr na oceanie.
Ledwie zdjął płaszcz, usłyszał dzwonek do drzwi.
- Kto tam?
- Twój zabójca.
Otworzył drzwi. Slope, jego gadatliwy i niezbyt rozgarnięty sublokator najwidoczniej nie miał tego wieczoru zbytniego szczęścia na arenie klubów nocnych. Wracał sam, do tego trzeźwy.
- Przerwa w imprezowaniu ?
- To wszystko przez to pierdolenie o przesileniu. Jakby wszystko dostawało jakiegoś cholernego syfa. Do tego mam gorączkę…
- Apteczka jest w kuchni. Jak tam idziesz, to wstaw wodę na herbatę.
- Co słychać w szalonym świecie?
Vent nienawidził tego określenia zachodniej dzielnicy. Było zbyt obrazowe i szczere. Kogokolwiek tam nie spotykał, sprawiał wrażenie nawiedzonego proroka, narkomana albo sadysty – rzeźnika. Po prostu ludzkie zbiorowisko odpadków. Szczęście, że już tam nie mieszkał.
- Kolejna pieprzona, brudna robota. Musiałem przejąć towar w samym centrum doków. Facet, który mnie obstawiał, miał takiego cykora że narobił w gacie zanim zjawił się Luther. Pękła guma w aucie i poszło następne kilka dolców. A na dodatek jakiś skurwiel omal mnie nie stratował, wybiegając z 3 doku. Widziałem go przez chwilę, ale nie zapomnę tego długo... ten gość miał w oczach prawdziwy obłęd.
Vent zamarł. Poszedł do kuchni wezwany gwizdkiem czajnika.
- Naturalnie zaraz zaroiło się tam od psów i musiałem zwinąć manele. Po prostu parszywy dzień.
- Zamknąłeś drzwi ?
- Ta...bo co? Też zacząłeś pietrać?
Vent poczuł potworne ukłucie w plecach, jakby ktoś chciał wyrwać jego płuca szarpiąc od strony łopatek. Ból rzucił go na ziemię. Zdążył tylko odepchnąć czajnik tak, że wrzątek rozlał się po drugiej stronie kuchni.
Słyszał jeszcze jak Slope wini cały system za wszystkie grzechy tego dnia, kończąc na trefnej panience i głupim alfonsie.
Zaczął śnić.
Widział swój drugi pokój. Telewizor ryczał, przygłośniony na cały regulator. Żyrandol był chyba poruszony jakąś wielką siłą, bo rzucał cienie na wszystkie ściany, wirując niczym w ekstatycznym tańcu. Spojrzał na podłogę – dostrzegł tam smugę krwi. Cieniutka linia ciągnęła się od okna przez środek pokoju, zmierzając do lustra. Wodząc oczyma za szkarłatem zobaczył jedynie drewnianą framugę ...
Uderzył go w oczy potworny świetlisty błysk.
Obudził się. Był znowu w kuchni. Dotknął rozlanej wody – jej ciepło uprzytomniło mu krótkość trwania wizji. Zamarł i zaczął słuchać.
Z drugiego końca mieszkania dochodziło zgrzytanie. Niedawna deratyzacja odwiodła od niego podejrzenie wizyty nieproszonych gryzoni. Ktoś musiał się więc włamywać. Zerwał się na równe nogi i w ekspresowym tempie przebiegł przedpokój.
Jego sprint został zahamowany przez prawdziwie niezwykły manekin na progu drugiego pokoju. Stanowiły go wszystkie kości Slope’a, połączone drutem służącym po przewodzenia prądu. Świeżo odarte z ciała tworzyły kombinację czarno –czerwonych puzzli, pracowicie skleconych w jedną całość. Końcówki druta przyczepione były do klamek od drzwi w przedpokoju, żyrandola, a nawet wbite w klepki podłogowe.
Wnętrze pokoju lśniło czerwienią. Widocznie jakiś sadysta użył wnętrzności współlokatora Venta jako pędzla dla obrazu swoich pragnień i żądz. Vent wyrwał się w końcu z tego osłupienia i ruszył ręką w stronę aparatu telefonicznego.
Jeden z cieni w pokoju nagle ożył…
Jak stwierdził po chwili, odpadająca od reszty kreacji, wątroba Slope’a była przytwierdzona najsłabiej... żółcią i krwią.
………………………………………………………………………..
Paco jechał swoim Fordem jak tylko mógł najszybciej – uciekając przed policyjną obławą. I starym życiem. Teraz znalazł walizkę z pieniędzmi – to one były kluczem do jego nowego bytu, jawiącego się wszystkimi kolorami tęczy. A zwłaszcza złotem.
Wjechał na skrzyżowanie Piątej i Hillhouse. Miał niewielki wybór: skręcić w lewo i trafić na obławę (jego ustawione na policyjną częstotliwość radio wyraźnie sygnalizowało odnalezienie w rejonie doków jakiegoś zmasakrowanego ciała) albo skrócić sobie drogę do domu jadąc wzdłuż parku.
Głos syren wyraźnie dał mu wskazówkę co do następnego kroku. Obłok pary zostawił jedyny widoczny ślad dla glin, które przybyły w to miejsce 10 sekund później.
Był szybki. I sprytny. To właśnie dawało mu przewagę nad każdym, kto stawał na jego drodze. Jadąc przez park myślał już o kolejnej nocy spędzonej u boku Lucii, wyraźnie nie zgorszonej zdradą Rodrigueza. To miało sprawić im obojgu radość.
Księżyc oświecał szlak jego wędrówki, a gwiazdy zdawały się zalotnie migotać do wszystkich mieszkańców. Drzewa tworzyły mroczny szpaler do jego ołtarza, okupionego latami strachu i walki. W końcu wyjechał na Hillhouse. Teraz jego auto mogło nieco odpocząć – komunikat radiowy potwierdził skierowanie akcji na inne tereny.
Paco niespokojnie zaczął wypatrywać światełka w oknie Lucii. Jego pierwotne obawy potwierdziły się – trzecie piętro tonęło w ciemnościach. Wysiadł z Forda i niemal susem przemierzył drogę od drzwi wejściowych na półpiętro. Światło na korytarzu najwyraźniej także nie miało zamiaru dłużej pełnić swej roli, migocząc wściekle.
Droga przez korytarz na 3 piętrze była dla Meksykanina jedną z najwolniejszych w karierze. Wolno, z ogromną ostrożnością podkradał się w stronę drzwi do wybranki jego serca. Jego plecy nerwowo ocierały się o złuszczoną tapetę.
Stanął pod drzwiami i zaczął nasłuchiwać. Z pokoju nie dobiegały żadne odgłosy. Uznał to za dobrą monetę i głośno zapytał:
- Lucia, ese como biene?
- Si. Entre – odpowiedział mu zmysłowy i niski kobiecy głos.
Nacisnął klamkę.
Pokój ciągle był ciemny. Zza grubych zasłon przebijało się światło ulicznej latarni.
- Czekałam na ciebie. Chcę, aby ta noc była dla nas wyjątkowa.
Paco nie zwracał uwagi na łatwość, z jaką te słowa ukoiły jego nerwy.
Była jego. Wiedziała pewnie o wszystkim od któregoś z chłopaków.
- Od dziś...
- Od dziś wszystko będzie inne. Chcę z tobą zostać. Na zawsze.
- Podejdź do mnie.
Paco przybliżył się. Poczuł jej uścisk na swoich ramionach, potem pośladkach. Nagle zamarł.
To coś nie było kobietą. Nie miało nawet cech ludzkich. Jego ciało szybko zostało przepołowione, a owa istota jakby chciała wedrzeć się do jego wnętrza, wypełnić go swym bytem.
W ostatniej chwili pomyślał o swoim szczęściu. Nawet śmierć nie była dla niego męczarnią...
……………………………………………………………………..
Sierżant Douglas wypijał trzecią tego wieczoru kawę. To było jego ulubione zajęciem na 54 komisariacie. Poza przesłuchiwaniem zatrzymanych. Oni zawsze mieli wiele słów na swoją obronę i udawali niewinne owieczki postawione przed oblicze najwyższego sędziego. Jednak ten wieczór był wyjątkowo spokojny. Żadnych szaleńców, psychopatów ani seryjnych morderców. Nawet gwałciciele tego wieczoru najwyraźniej trzymali swe popędy na wodzy.
Dochodziła trzecia w nocy, gdy nagle jednak rozległ się dźwięk telefonu.
- Halo 54 komisariat, słucham.
Po chwili Douglas pobladł. Wieści, jakie usłyszał przez słuchawkę doprowadziły go niemal do wymiotów. Otarł spocone czoło chustką i dopiero po krótkiej chwili sięgnął po radiostację.
- Wzywam patrol numer 7. Powtarzam, patrol numer 7...
- Co jest, Dog?
- Jedźcie do Północnej Dzielnicy. Zgłoszone morderstwo. Kurwa, tam jest człowiek bez odrobiny krwi.
- Skąd to wiesz?
- Skurwiel, który zadzwonił, nie przedstawił się. Opisał za to szczegóły...
- Może to żart?
- Nie sądzę. Nie dziś...
Posterunkowi Willis oraz Burton przejechali w rekordowym tempie odcinek pomiędzy swoim miejscem pracy, a aleją Północą. Księżyc oświetlał ich drogę w najbardziej obfity z możliwych sposobów. Kolejne chwile w korytarzu i na schodach zdawały się być tylko preludium dla piekła, jakie mieli ujrzeć.
Śliskie, pokryte krwią ściany cuchnęły wilgocią. Korytarz pokryty był rozrzuconymi resztkami ciała, ułożonymi niemal geometrycznie po obu stronach korytarza.
Willis pierwszy przekroczył drzwi do pokoju. Na jego czole pojawiły się krople potu, wtórujące drżeniu rąk. Obawiał się najgorszego. Po omacku zaczął szukać kontaktu. W końcu włączył światło.
I niemal zemdlał.
Naprzeciwko niego, na krześle, podparte na drewnianym kiju, spoczywało ciało Paco. Blade i pełne ran. Pozbawione ubrania i godności. Oraz choćby odrobiny krwi.
Gdy do pomieszczenia wkroczył Benton, Willis już od dobrych paru chwil wymiotował w ubikacji. Nowo przybyły postanowił poszukać dowodów zbrodni w kuchni. W momencie, kiedy miał spenetrować to pomieszczenie, z drugiego pokoju wybiegła jakaś postać. Policjant rzucił krótkie:
- Stać! Policja!
Ten jednakże nie miał zamiaru wkroczyć na ścieżkę sprawiedliwości i uciekał korytarzem. Benton wyskoczył z pokoju i strzelił. Postać upadła na posadzkę. Podbiegł do niej i wycelował prosto w głowę. Uciekinier odwrócił ku niemu swą twarz.
Benton zobaczył ciemność.
I zakochał się w niej.
……………………………………………………………………..
Ventor nareszcie poczuł się bezpieczny. Znajdował się w hotelu Paradise Inn, na 10 piętrze dobrze chronionego i znajdującego się naprzeciwko komisariatu policji budynku. Nie chciał wracać do swojego mieszkania, po tym, jak ujrzał tam jatkę urządzoną byłemu współlokatorowi.
To nie było już jego mieszkanie. Teraz należało do Zła.
Do pokoju wszedł porucznik Benton.
- Witam. Zostałem przydzielony do tej sprawy.
- Poruczniku, jestem cholernie zmęczony. Chciałbym się przespać.
- Jeszcze nie. Najpierw chciałbym ustalić wszelkie poszlaki łączące Slope’a z tymi przestępcami.
Vent zrelacjonował mu swoją historię znajomości ze Slope’em oraz streścił kilka z jego licznych opowieści o “akcjach”. Policjant nie wierzył jednak, aby którakolwiek z nich miała związek z jego niezwykłą śmiercią.
Po godzinie zapalił pierwszego papierosa.
- Ta sprawa cholernie cuchnie. Nie znaleźliśmy ani diamentów ani tego Paco. Chociaż niedawno dwóch chłopaków pojechało do jego mieszkania.
Nagle rozległ się telefon. Twarz porucznika po jego odebraniu stała się niemal równie blada, jak ściany w pokoju.
- Co się stało ?
- Paco...nie żyje. Ale, kurwa, Willis...
Ukrył twarz w dłoniach.
- To brnie za daleko...
Wstał i otworzył drzwi.
…………………………………………………………………………
Tandy przechodziła się bulwarem otaczającym północną dzielnicę. Od czasu rozstania z jej chłopakiem potrzebowała coraz więcej czasu dla siebie. Wcześniej straciła go całe mnóstwo (tak odczuwała). A dzisiejsza noc była wyjątkowo pogodną.
Zaczęła zbliżać się do obrzeży parku, gdy nagle zobaczyła jakiś ruch pośród drzew. Wiedziona niezdrową ciekawością podeszła kilka kroków w tą stronę. Zajrzała w szparę pomiędzy krzakami a drzewami, lecz nie mogła niczego dojrzeć.
Nagle naprzeciw niej pojawiła się twarz. Pokrwawiona, z licznymi ranami na policzkach. Do twarzy dołączony był korpus, odziany w policyjny mundur. Tandy krzyknęła.
Posterunkowy Willis już od dłuższego czasu był nieprzytomny. Teraz nareszcie obudził się, starł krew z twarzy i powiódł wzrokiem po pomieszczeniu. Nie był jednak w stanie dojrzeć zbyt wiele, gdyż otaczała go ciemność. Po chwili włożył palce do swojej otwartej klatki piersiowej i odnalazł serce. Zaczął je masować i gładzić, niczym gumową zabawkę. Wyjął rękę i sięgnął po broń. Wahał się przez jakiś czas, po czym jednak przystawił sobie pistolet do głowy i pociągnął za cyngiel.
Nie przestał jednak widzieć, czuć ani słyszeć.
A w drugim końcu sali dostrzegł jakiś ruch.
……………………………………………………………………..
Benton przybył na miejsce zbrodni. Nie odnaleziono ciała żadnego z policjantów, ani ich domniemanej ofiary. Wszędzie było pełno krwi, co skłoniło porucznika do podejrzenia o działanie jakiejś makabrycznej sekty, dokonującej kolejnego rytualnego mordu.
- Poruczniku...
- Co jest, sierżancie?
- Proszę spojrzeć tutaj.
W kącie kuchni, obok wysokiego stołka, znajdowała się kupa piór. Część z nich wyraźnie była pokryta krwią.
- O co tu może chodzić?
- Jakieś voo-doo...
- Nie. Nie zostawiliby tych piór w takim chaosie. To wręcz niemożliwe.
- Więc ?
- Kurwa, ta sprawa cuchnie coraz gorzej...
……………………………………………………………………………
Bain McCullon wracał lekko podchmielony do domu. Jego żona czekała na pewno z górą skarg i biadoleń pod jego adresem. On jednak nie zważał na nie od początku ich związku. Robił swoje i zbierał za to pieniądze. A od czasu do czasu chciał się po prostu zabawić.
- Hej, czy może mi pan pomóc?
To pytanie zadała mu przyczajona w mroku obok schodów katedry dziewczyna. Z wyglądu nie miała więcej niż 20 lat. I była bardzo urodziwa. To sprawiło, że zgodził się bez wahania.
- Jasne. Podaj mi rękę.
Pomógł jej wstać.
- Jak masz na imię?
- Dla ciebie Tandy – uśmiechnęła się szeroko
- Zatem...może się ze mną napijesz, Tandy? – zapytał, po czym odszedł razem z nią w stronę centrum miasta.
Lopes skończył pracę. Na dzisiaj miał już dosyć wypisywania kolejnych zleceń dla swoich pracowników.
Nie marzył teraz o niczym innym jak tylko o spokojnej nocy. Otarł czoło i zgasił lampkę nad biurkiem. Wstał i przeszedł przez wypastowany korytarz. W połowie drogi do łazienki zatrzymał się i rozejrzał. Był szczęściarzem, niewątpliwie. Większość jego kumpli siedziała już w więzieniach lub oczekiwała na długie wyroki, gdy on pławił się w luksusie.
Jedynym niepokojem jego serca była sprawa Rodriqueza. Zaginął po sprzątnięciu Hillarda wraz z jego pieniędzmi i diamentami. Obawiał się, czy nie został zdradzony. To nie zdarzało się zbyt często w Rodzinie i zawsze było surowo karane. Jak każdy błąd. Gorzej, że Rodriguez znał wiele tajemnic jego firmy. Stał się człowiekiem priorytetowym.
Nagle rozległo się walenie do drzwi.
Lopes przebiegł resztę salonu i dopadł do drzwi wejściowych. Zajrzał przez judasza. Za solidnymi dębowymi drzwiami stał właśnie Rodriquez.
- Wpuść mnie. Muszę pogadać.
- O tej godzinie?
- Kurwa, szybko...
Rozległo się tępe uderzenie. Twarz Rodriqueza już tylko przez chwilę stanowiła jedność. Raptownie rozpadła się na pół. Za drzwiami przyczaił się morderca. Lopes natychmiast skoczył w bok, aby dopaść do szafy z bronią. Wyjął z niej shotguna i przeładował. Ktokolwiek był na zewnątrz zaraz zapłaci za swoją brawurę, pomyślał.
Ostrożnie otworzył drzwi. Ciało Rodriqueza leżało u stóp schodów, pokryte masą krwi. Lopes krzyknął:
- Wyłaź, tchórzu! Kim jesteś?
Odpowiedział mu niewyraźny charkot.
- Jestem, kim zechcesz.
Lopes pomyślał przez moment o Hillardzie, stojacym przed nim i pozszywanym niczym monstrum Frankensteina. I pałającym gniewem zemsty.
Jakież było jego zdziwienie, kiedy zobaczył jego twarz tuż przed swoją.
- Nie boję się ciebie. Takich jak ty zjadam na pęczki i wypluwam...
- Spróbuj mnie...
Wyciągnął dwa palce.
Lopes szarpnął shotguna i wycelował w jego głowę. Ręka na moment jednak mu zadrżała, i trafił Hillarda w obojczyk. Ten szedł dalej. Kolejny strzał oderwał mu lewą rękę. Lopes cofając się, zdążył jeszcze przedziurawić mu klatkę piersiową. Teraz widział przez ogromną dziurę piękno gwieździstego nieba.
- Spróbuj...
Kolejny strzał pozbawił trupa lewej części twarzy. Niczym nie zrażony, nadal wolno zbliżał się w stronę swego byłego pracodawcy. Lopes poczuł za plecami zimną ścianę ale wycelował raz jeszcze.
Tym razem usłyszał tylko głuchy szczęk. Jęknął, kiedy palce Hillarda wdzierały się do jego gardła. Jego żołądek stęknął, kiedy pochłaniał resztki głowy i tułowia. Przełyk jednak pękł dopiero przy próbie przepchnięcia miednicy. W końcu Lopes upadł, tworząc wraz ze swą niedoszłą ofiarą gorgoniczną doskonałość, pełną makabrycznej estetyki i krwawego hedonizmu.
To była ostatnia wieczerza jego ziemskiej egzystencji.
……………………………………………………………………..
Bentona ogarniało coraz większe zmęczenie. Miał dosyć codziennej harówki, miał dosyć tego miasta. Miał dosyć samego siebie. A teraz jeszcze walczył z czymś, czego nawet nie potrafił nazwać. Czymś spoza świata w którym żył.
Zaparkował swojego Forda przy dokach i przeszedł pieszo kawałek drogi do opuszczonego magazynu. To miejsce było w notatniku Paco, tutaj miała odbyć się transakcja. Zastał tam już Ventora, wyraźnie bardziej zaspanego od niego.
- Nie ziewaj teraz, tylko odpowiedz mi na pytanie: co mówił Slope o tym magazynie?
Twarz Venta przybrała wyraz zdziwienia.
- Jego ciało zniknęło dziś z kostnicy. Dowiedziałem się o tym godzinę temu. Nie wiedzą kto... lub co...
- Kurwa. Co za koszmar.
Spojrzał w to samo miejsce co Vent. Na ścianie przy drzewie, gdzie znaleziono zwłoki Hillarda, było wyraźnie napisane krwią: WRÓCIŁEM ABY ŻYĆ. Vent po chwili stał zgięty w pół i wymiotował, tymczasem Benton badał ślady na ziemi. Należały niewątpliwie do człowieka. Ale było w nich też coś specyficznego. Jakby miękkość śladów zwierzęcia, przeniesienie ciężaru na przód stopy i palce.
- Ktoś ma chore poczucie humoru.
- Albo chce zostawić nam ślad...
Wiatr wzmógł na sile. Od strony morza wyraźnie czuć było nadciągającą burzę.
I coś jeszcze innego, co unosiło się w powietrzu.
Zapach śmierci.
……………………………………………………………………..
McCullon został obudzony przez smród ciała, jakie leżało obok niego w piwnicy. Z trudem zdołał się otworzyć oczy i się podnieść. Cholernie bolała go głowa i nie pamiętał poprzedniego wieczoru. Widział jakąś dziewczynę i chciał ją przelecieć. Poszedł za nią do tego miejsca...Teraz zdawał sobie sprawę z bezsensowności swego działania. Mógł tu utknąć na długie godziny. Nie wiedział nawet, gdzie dokładnie jest!
Lewa ręka zaczynała odmawiać posłuszeństwa. W tej śmierdzącej stęchlizną piwnicy był niemal sam – nie licząc zwłok. Należały do mężczyzny, którego niemal cała twarz była rozerwana. Podobnie zresztą jak korpus, jakby morderca wyszedł z wnętrza tego człowieka.
Nagle usłyszał kroki na schodach. Instynktownie ukrył się pod ciałem swego towarzysza i skulił.
……………………………………………………………………….
Vent wracał do hotelu. Kolejne spotkanie z policjantem nie przyniosło żadnych nowych rozstrzygnięć, a jedynie bardziej pogmatwało i tak już niejasną sprawę. Był tym wszystkim coraz bardziej zmęczony. Chciał oderwać się od świata, zapomnieć o tym, co wydarzyło się w ciągu ostatniego tygodnia. Po prostu uciec.
Recepcjonista powitał go szerokim uśmiechem.
- W pokoju...czeka na pana żona.
Vent zdziwił się.
- Cathy? Przecież ona nie ...
- ...zna tego adresu?
-...nie żyje od pięciu lat.
Portier nagle pobladł i pobiegł do pokoju obok. Wezwał
ochronę, gdy tymczasem Vent wyszedł na ulicę. Teraz nawet tutaj nie był już bezpieczny. Postanowił pójść do kina, gdy nagle usłyszał kobiecy głos.
- Czy mógłby mi pan pomóc?
Obejrzał się i zobaczył drobną brunetkę , ubraną na czarno. W jej ręku znajdował się banknot dziesięciodolarowy.
- Mógłby pan...rozmienić ?
- Nie ma sprawy.
Posłał jej szeroki uśmiech.
………………………………………………………………………..
Ciało Barry’ego McCullona odnaleziono dopiero popołudniem. Benton przybył na miejsce niemal równie szybko, jak pożałował, że zechciał prowadzić tę sprawę. Owszem, ciało Szkota było martwe, lecz jego umysł najprawdopodobniej zignorował tę przesłankę. Barry wylewał z siebie potoki słów, z których większość nie miała żadnego sensu. Kilka z nich powtarzało się cyklicznie, a najczęściej wspominał o “aniele”. Benton usiadł i omal nie zaczął płakać.
- Kurwa, to wszystko jest chore...
- Panie...
- Co jest?
- Tutaj jest jakiś adres. I zdjęcie domu.
Wziął je do ręki. Morderca dawał mu bardzo wyraźne przesłanki, jakby chciał pochwalić się swoim dziełem. To było zbyt oczywiste, ale...
- Wzywaj wóz! Jedziemy do hotelu!
………………………………………………………………………..
Zaskoczenie słowami dziewczyny już dawno minęło. Teraz pozostało oczarowanie jej zachowaniem i stylem życia. W mieszkaniu było bardzo przytulnie, choć liczne obrazy zawieszone na ścianach nosiły w sobie zalążki tajemnicy i niesamowitości. Większość z nich była niezwykle mroczna: przemieszanie gotyku i fantazji Boscha, jak ocenił Vent. Brunetka (Susie, jak się przedstawiła) krzątała się teraz po kuchni i przygotowywała jedzenie.
- Zapowiada się burzliwa noc?
- Co?
- Oglądam prognozę pogody.
- Aaa...tak.
To pytanie wyrwało go z odrętwienia. Zaczął się rozglądać po zawartości innych pokojów. Zaintrygował go zwłaszcza mały schowek pomiędzy drzwiami do salonu a łazienką.
Klamka od niego była pokryta jakąś dziwną mazią. Dotknął jej. Była lepka i gęsta.
Niczym krew.
Otworzył szafkę.
Martwe oczy McCullona wpatrywały się teraz w niego, zdając się hipnotyzować w oczekiwaniu na pomoc. Vent cofnął się i pobiegł do kuchni. Ta okazała się pusta. Otworzył drzwi od lodówki: spodziewał się zastać tam resztę ciała policjanta, lecz zamiast tego zobaczył jedynie lód. Odwrócił się. Dziewczyna stała na progu z tasakiem w ręku.
- Czy coś się stało?
- Ty kurwo... kim jesteś?
Jej oczy stały się przeraźliwie czarne.
- Twoim najgorszym koszmarem…
Podniosła tasak. Vent odruchowo szukał za swoimi plecami jakiejś broni. Dziewczyna wolno zaczęła się do niego zbliżać.
- Nie powinieneś szukać prawdy. To ona znajdzie ciebie.
Nagle usłyszał za jej plecami dziwne chrobotanie i chrzęszczenie. Z ust dziewczyny trysnęła krew, mieszająca się z głośnym rykiem. Jej ciało padło na ziemię po chwili z wbitym w środek pleców szpikulcem do kruszenia lodu.
Jej morderca najwyraźniej postanowił nie okazywać swego zachwytu – pewną trudność sprawiał mu w tym brak głowy. Vent spojrzał na dymiącą patelnię – skrawek mięsa idealnie współgrał z ubytkiem w lewej nodze korpusu, niczym fragment dziecięcej układanki.
- Mój Boże...
Vent odtrącił wciąż ciepłe ciało i wybiegł z mieszkania. Nie zobaczył nawet jak Susie (Tandy?) wyjmuje z pleców ostrze i wbija je w ciało policjanta. Po chwili rozcięła zwłoki na pół i zaczyna łapczywie wypijać krew z rozerwanych żył.
………………………………………………………………………………..
Benton przybył w to samo miejsce po blisko godzinie. Zaskoczony lokaj oznajmił mu, że Vent opuścił swój pokój w towarzystwie jakiejś dziwnej dziewczyny, nie oznajmiając kiedy ma zamiar wrócić. Policjant reagował natychmiastowo, każąc swoim ludziom otoczyć pokój Venta i patrolować najbliższe ulice.
Zagadka stawała się dla niego coraz bardziej zawiła, wręcz niemożliwa do rozszyfrowania. Postanowił jeszcze raz przeszukać wszystkie miejsca związane z Ventem i ostatnimi zbrodniami w nadziei znalezienia jakiegoś klucza, podpowiedzi...
- Panie poruczniku, jego pokój jest pusty...
- Zostańcie tam. Może on lub ona zechcą wrócić. Meldować o wszystkim, co się wydarzy!
Wyszedł na ulicę.
Ventor Russel szedł niczym w matni. Wszystko zlewało się w jednolitą mieszankę barw, zapachów i dźwięków. Nic już nie miało znaczenia, celu, sensu. Ostatnie dni były niczym kolejne bramy prowadzące w głąb piekła. Zabójstwo Slope’a wydawało się ukartowane, śmierć Hillarda makabrycznie zagadkowa. Ale ta dziewczyna...to nie trzymało się kupy!. Sam dziwił się sobie ,że podążył za głosem natury, nie rozsądku. Wiedział, że jeśli nie podejmie radykalnych kroków, jego psyche zostanie dokumentnie zniszczona przez rzeczywistość.
Zatrzymał się przed drzwiami małego szpitala. Wszedł do holu i niemal natychmiast znalazł pod swoimi stopami wizytówkę psychiatry, dra Channarda. Ujrzał to za dziwny zbieg okoliczności, i już niebawem znajdował się na fotelu w gabinecie Hindusa. Urządzony typowo, bez jakichkolwiek cech mogących świadczyć o charakterze właściciela. Jak sam stwierdził, Channard specjalizował się w hipnozie i leczeniu przeżyć kataleptycznych. Wyjaśnienie przyczyny wizyty Venta składało się z niemal samych kłamstw, wygłaszanych jednak niezwykle pewnym tonem. Po 30 minutach Russell zaczął wpatrywać się w wahadło kołyszące się w ręku doktora, coraz silniej przywołujące jego sferę podświadomości do ujawnienia się...
- Teraz zapadasz w sen.
Widział jeszcze niebo ponad Miastem, przepływające z wielką szybkością chmury, wołające Boga o przebaczenie dla tej nowej Sodomy...i był już po drugiej stronie.
……………………………………………………………………
Benton usiłował odnaleźć Ventora od dobrych 10 godzin – bezskutecznie. Po drodze zdołał tylko zjeść kilka ciastek i dopić kawę. W końcu usiadł zmęczony na ławce w parku obok Centrum. Zbliżała się burza. Ciemne chmury objęły już całą Zachodnią Dzielnicę i rejon portu.
- Tam to się zaczęło...
- Proszę pana...
Dostrzegł obok siebie małą dziewczynkę. Od razu uderzyło go coś niezwykłego w jej wyglądzie. Nie miała powiek ani warg.
- Czy istnieje Piekło?
Obudził się. Ale nie przestał widzieć koszmaru.
Vent dotknął ziemi, na której stał. Wszystko wokół było niesamowicie ciemne, niczym zrodzone z ciemności. Nie słyszał żadnych odgłosów. W pewnym momencie wokół niego zaczęła pojawiać się krew. Hektolitry krwi. Szkarłatna smuga zaczęła dosięgać jego klatki piersiowej, gdy nagle Russell został rzucony o ziemię. Spojrzał w górę. Rzeka krwi przepływała teraz ponad nim. Przed sobą widział natomiast labirynt, stworzony z żywopłotu. Jego liście były czerwone, a droga do wnętrza ułożona z ludzkich czaszek.
Vent wszedł do środka. Wewnątrz zobaczył jednak swój pokój. I siebie samego. Tę scenę z dzieciństwa pamiętał. Mały chłopczyk, pozostawiony bez opieki rodziców bawi się klockami. Nagle wstaje i wychodzi do kuchni. Podchodzi do kredensu i wyjmuje z niego nóż. Idzie do drugiego pokoju. Obrazy przesuwały się przed oczyma Venta niczym w seansie filmowym.
Tyle, że to działo się naprawdę. Chłopczyk otwiera drzwi. W środku znajduje swojego młodszego brata.
- Louis…
- Ventie! Chodź, pobawimy się razem.
- Louis ... czy chcesz umrzeć?
Oczy chłopca rozszerzają się w niemym zdumieniu. Ręka z nożem wędruje w stronę szyi chłopaka.
- Vent... co robisz?
- To tylko małe ukłucie...
Nagle Vent zostaje rzucony przez niewidzialną siłę na przeciwną ścianę. Mały Louis patrzy w niedowierzaniu jak ciało jego nieprzytomnego brata osuwa się na podłogę. Po chwili jednak już nie patrzy. Jego oczy pękają, a zęby zostają wyrwane. Dolna szczęka kruszy się na pół, a czaszka wraz z kręgosłupem zostaje brutalnie oderwana od reszty pleców. W końcu i czaszka Louisa pęka pod naciskiem jakiejś ogromnej siły.
Russell nie mógł już na to patrzeć. Wiedział, co było dalej. Stracił pamięć, został oskarżony o morderstwo, w końcu wylądował w wariatkowie. Teraz wiedział już wszystko. Wyszedł z labiryntu i stał naprzeciwko drzwi gabinetu Channarda.
- ...dziewięć, dziesięć. Proszę się obudzić.
Vent otworzył oczy. Wszystko było normalne, jakby stworzone przez estetę niesamowitości. Vent opowiedział doktorowi swój sen.
- To bardzo ciekawe... nie sądziłem, że mogę poznać twe traumatyczne przeżycia z dzieciństwa.
Venta nieco zaskoczył przyjazny ton lekarza. Ten obiecał zająć się jego problemem, a na razie przepisał mu prochy nasenne.
Zdenerwowany mężczyzna wyszedł na korytarz. Ta wizyta nie rozwiązała jego kłopotów, wręcz przeciwnie- pokazała mu kolejne przeszkody do pokonania. Teraz musiał zmagać się również ze swoją psychiką.
Coś zdziwiło go w wyglądzie korytarza.
Brak podłogi.
Stał w powietrzu i patrzył na rzekę szkarłatu płynącą jakieś sto metrów niżej. Odwrócił się, ale nie ujrzał już drzwi, ani ścian. Po chwili ogarnęła go ciemność. Wręcz absolutna i nieogarniona. Zaczął kroczyć po omacku. Teraz jego działania były zdane na łaskę i niełaskę nieznanego demiurga tej krainy.
- Halo, co to za żarty? Doktorze Channard?
- Słucham?
Znowu był w gabinecie. Teraz jednak Channard nie wyglądał na zachwyconego.
W każdym razie nie ze skrwawionymi rękami.
Niebo nad Ventem było już całkowicie przygotowane na sztorm. Sam policjant jednak nie był przekonany o własnej podatności na takie gwałtowne szoki. Chwilę wcześniej omal nie został pogryziony przez dwugłową chimerę z tułowiem psa, teraz widział dwa szkielety pląsające ze sobą w jakimś obłąkanym dance macabre.
Jego oczy nie mogły już znieść tych okrucieństw. Ukrył twarz w dłoniach. Nagle jednak poczuł okrutny żar, palący jego lewy bok. Spojrzał tam i ujrzał płonące wejście do jednego z budynków. Wiedziony niezdrową ciekawością podszedł. Nie mógł dostrzec nic w głębi, zatem postanowił wkroczyć do środka i spenetrować to dziwne sanktuarium. Za sobą usłyszał niesamowity ryk, ale bał się spojrzeć...
Uczynił już o jeden krok za daleko
- Liczyłeś na to, że tak łatwo stąd odejdziesz? Ta sprawa jest z tobą zbyt mocno związana, abyś mógł ją zignorować.
- Co ja mam z tym wspólnego?
Channard podniósł lewą rękę. Trzymał w niej kilka ptasich piór.
- Jak myślisz, co to jest?
- Nie wiem...ale prześladuje mnie od zabicia Slope’a.
- Brawo za spostrzegawczość. Jesteś blisko. To coś zawsze było twoją częścią. Pokażę ci początek tej historii.
Nagle Russell znalazł się w całkiem innym otoczeniu. Był w starym hangarze. Wokół panowała okropna duchota. Drzwi do magazynu otworzyły się, a do środka wpadł człowiek trzymający w ręku walizkę.
- On był chciwy...tylko chciwy. Ty wykazałeś o wiele większe okrucieństwo.
Oczom Venta ukazał się złowrogi obraz zabójstwa Hillarda. Co gorsza, widział w nim tylko twarz ofiary.
Ręce zabójcy...były jego własnymi!
- Co, do kurwy nędzy?
Obraz rozmywał się. Wokół znowu panowała ciemność. Teraz to Channard miał twarz Susie. Pasma włosów opadały na jego czoło.
- Chodź. Pokażę ci coś więcej.
Podążył za tą niezwykłą chimerą człowieka i monstrum, wiedziony najgorszymi przeczuciami. Zbliżył się do okna na drugim końcu korytarza.
- Popatrz.
Podążył wzrokiem w ślad za jej ręką. Na przeciwległym budynku, pomiędzy oknami dostrzegł niemal wbitą w mur sylwetkę. Od jej ramion symetrycznie odchodziła para skrzydeł, zakończonych niczym czerwone szpony. Anioł uśmiechał się smutno.
- To Caliban, strażnik Edenu. Z jego ogrodu niekiedy umykają podwładni w poszukiwaniu nowych doznań i cudów. Większość z nich przechodzi na stronę mroku i stają się...
- Diabłami?
- Tak, to dobre określenie. Ale inni spadają na ziemię, kierowani swoją pychą. Nie umierają jednak. Poszukują swoich ziemskich odpowiedników. I zabijają każdego, kto stoi na ich drodze.
- Zatem ten należy do mnie?
- Tak. Postanowił cię odnaleźć. Trafiał na osoby związane z twoimi znajomymi, potem na ich znajomych, policjantów... taki krwawy łańcuch nieszczęść. Oczywiście, ty jesteś na końcu.
Te słowa nie napełniały go optymizmem. Poczuł ból i strach, jak nigdy wcześniej w swoim życiu.
Anioł z przeciwnego budynku milczał. Niebo było coraz ciemniejsze.
Bóg rozpoczął swój gniew.
………………………………………………………………………..
Porucznik wewnątrz budynku nie znalazł spodziewanej ciszy i ukojenia. Wprost przeciwnie, zło spotęgowało się pośród tych ponurych murów. Początkowo trudne do ujrzenia, po paru chwilach objawiło się w pełnej krasie.
Benton w mroku dostrzegł słup czerwieni. Nagle jednak skonstatował, że był to kręgosłup Paco, którego ciało odrywało się co chwila od rdzenia. Zjawa dojrzała porucznika i z wrzaskiem pełnym grozy rzuciła w jego kierunku. Benton zamarł, ale po chwili sięgnął po broń. Wystrzelił kilka razy, a następnie zaczął uciekać. Demon wykazał sporą odporność na jego kule i nie spoczął w wysiłkach unieszkodliwienia gliniarza. Ten w końcu zdołał ukryć się za załomem ściany. Oddychał ciężko i z podobnym trudem usiłował odnaleźć się w aktualnej sytuacji.
- Pieprzone widma. Co się tu, kurwa, dzieje?
Usłyszał telefon.
- Poruczniku, tu Jensen. Mieliśmy pilnować tego pokoju, ale ...
- Co się stało?
- Sam nie wiem. Po prostu... zniknął. Tu nic nie wygląda jak wcześniej. Jak w jakiejś bajce...
- Posłuchaj mnie uważnie. Wyjdźcie przed budynek i wezwijcie posiłki na Nadbrzeże. Ja mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia.
- Ale szefie...
- Wykonać rozkaz!
Ogarnęła go cisza. Mógł tylko nasłuchiwać odgłosów nadciągających koszmarów.
Otworzył oczy.
I po chwili zapragnął być ślepym. Posterunkowy Willis, z którego czaszki wyciekała krew, usiłował rozedrzeć na strzępy ciało Lopesa, aby wydostać z jego środka Hillarda. Ten trzeci najwyraźniej nie miał ochoty na takie spotkanie, gdyż gwałtownie poruszał się w środku Metysa, nadając jego ciału złudne wrażenie życia. Willis w końcu dostrzegł Bentona.
- Przyłączy się pan, poruczniku? Czeka nas świetny ubaw...
Benton nie przyjął wyzwania. Odnalazł nareszcie schody prowadzące na górę. Choć tak naprawdę chciał już stąd uciec.
Vent ponownie opuścił gabinet. Stał teraz twarzą do wyjścia, ale miał do przemierzenia praktycznie cały korytarz. Ta perspektywa nie napawała go optymizmem, tym bardziej po tym, co ujrzał.
W drugim końcu pomieszczenia coś się poruszało. Lśniące od krwi ciało McCullona przemierzało teraz dzielący ich dystans niczym ogromny wąż, dybiący na swoją ofiarę. Jego oczy płonęły z pożądania zawładnięcia ciałem Ventora. Ten przywarł do ściany. Wiedział, że nie ma drogi ucieczki.
Nagle tuż za plecami McCullona pojawił się niespodziewanie anioł. Szybkim ruchem skrzydeł przesłonił obraz widzenia policjanta, aby po chwili ostatecznie pozbawić go głowy. Z bezgłowego korpusu trysnęła krew zalewająca teraz podłogę.
- Uratowałem cię...po raz kolejny. Jesteś mi coś winien...
Stwór począł zbliżać się do oniemiałego z przerażenia Ventora.
- Daj mi swoją duszę! Bez niej nie mogę wrócić…tam.
Wskazał palcem w stronę nieba. Vent zaczął macać wokół swoich nóg w poszukiwaniu choć jednej złamanej deski. W tym czasie pokój rozświetlił się czerwienią, pulsującą żywą krwią tysięcy trupów. Ich twarze zaczęły przyzywać do siebie nowego Zbawcę. Oblicze Calibana ulegało zmianom. Było żywe niczym gniazdo rozwścieczonych os przed atakiem.
- Każdy nosi jakąś maskę. Nikt nie jest sobą.
Oblicza Rodriqueza i Trudy wydawały się zlane w jedno, gdy zastąpiła je niemal statyczna postać Bentona.
To nie było złudzenie. Porucznik dotarł na górę i był w drugim końcu korytarza.
- Ty skurwielu... giń!!!
Oddał dwa strzały w stronę cherubina. Ten krzyknął, a jego ciało zaczęło pulsować złotym światłem, oślepiającym obu mężczyzn.
……………………………………………………………………………..
Vent obudził się pierwszy. Przed sobą widział oblicze Slope’a, składające się i rozłączające niczym zabawka dla dzieci. Przy każdym ruchu dało się słyszeć mlaśnięcie, niczym lepkość pocałunków dwojga kochanków. Demon wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Widzisz... nie wszystko, co znałeś, jest prawdą. Nie jesteś nienormalny, nigdy nie byłeś zabójcą. To ja zawsze czuwałem nad tobą, ochraniałem każde twoje pragnienie, liczyłem wszystkie oddechy... beze mnie jesteś niczym, jedynie bezwartościową ludzką kupą gówna. Mogę dać ci więcej, jeśli tylko zapragniesz.
Vent wreszcie odnalazł w ścianie szczelinę i mocno szarpnął. Udało mu się zyskać tym sposobem kawałek deski, wystarczająco długi i ostry, aby mógł posłużyć jako broń.
- A teraz staję przed tobą i zadaję ci pytanie...
Tło znowu uległo zmianie. Vent rozpoznał je bez trudu, chociaż nie był już w stanie racjonalnie kojarzyć faktów. Jego pokój, zaułek dzieciństwa, prolog życiowego koszmaru był teraz niemal doszczętnie spalony.
Caliban wyciągnął do niego dłoń.
- Czy oddasz mi swoją duszę?
- O kurwa, moje oczy!
Benton ocknął się w międzyczasie i natychmiast sięgnął po broń. Musiał unicestwić całe zło, musiał pokonać własny strach.
Zdziwił się faktem leżenia na samym środku ulicy. Wokół panował półmrok a z nieba padała czerwień.
Krew. Była wszędzie, wnikała w każdą szczelinę, każdy centymetr gruntu. Policjant podniósł się i z trudem zaczął biec w kierunku Centrum.
Nagle stanął, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Z podziemi powstawali umarli. Były ich tysiące. Niektórzy wciąż jeszcze z widocznym ciałem, inni dawno pozbawieni wszelkich oznak ludzkiego bytu. Wszyscy zbliżali się z wyciągniętymi rękami i zaczęli go otaczać ciasnym kręgiem. Benton oddał kilka strzałów, lecz po chwili zdał sobie sprawę z beznadziei sytuacji. Usiadł i zaczął płakać.
- Twoja dusza!
Vent znał odpowiedź. Od momentu, kiedy ujrzał tę kreaturę domyślał się, że to on jest pomostem łączącym jego pragnienia ze światem ziemskim. Jednak postanowił ocalić swoją świętość.
- Po moim trupie...idź do Piekła!
Szybkim ruchem wbił deskę w oblicze anioła. Caliban ryknął z bólu i zaczął się miotać po pomieszczeniu. Wiedział, że to koniec. Jego ciało zaczęło czernieć, podobnie jak wszystko wokół. W ostatnim geście rozpaczy, płonąc ogniem Edenu, podbiegł do Venta i chwycił jego twarz w ramiona.
- Jesteśmy jednością!
Policjant wyrwał się z uścisku i wyskoczył przez okno. Upadek z siedemdziesiątego piętra wieżowca niemal nie zrobił na nim wrażenia, ale zdołał sprawić, że anioł poszybował teraz prosto w ramiona umarłych. Wciąż ryczał, czemu wtórowały grzmoty i błyskawice rozdzierające niebo. Zmarli w ciągu kilku chwil zdołali rozerwać ciało niedoszłego zbawcy na strzępy. Jedli je łapczywie, napełniając swe żołądki krwią i mięsem, wciąż niosącym znamiona świętości i gniewu.
Vent popatrzył na swoje ręce i nogi. Wciąż potrafił nimi poruszać. Dotknął swojej twarzy. Nie odnalazł nosa, oczu, ust... jakby jego twarz był teraz maską.
Maską śmierci.
Wstał i zaczął kroczyć w stronę zaułka, z którego przybył. Mijał obojętnych mu umarłych, nie zwracał uwagi na jęki konających. Dla niego nastąpił początek końca życia, które postradał na długo przed ostatnimi decyzjami.
- Poruczniku, poruczniku jest tam pan?
- Tak, jestem.
- Zdarzył się... nie wiem jak to powiedzieć... to chyba cud! Wszystko zniknęło. Stoję teraz przed hotelem i patrzę na gwiazdy. Nie wiem tylko, co z tym mordercą...
- To już nieważne. Znalazłem go.
- Cholera, gratuluję...i cieszę się. Nareszcie będzie spokój.
- Tak, masz rację. Wracaj na posterunek i sporządź raport.
- Czego? Tego, co widziałem?
- Napisz, co uznasz za stosowne.
Benton wyłączył telefon. Spojrzał na niebo. Faktycznie, gwiazdy tego wieczoru były nadzwyczaj kuszące.
Być może wszystko to było tylko snem, złudzeniem w oku szaleńca. Sam już nie wiedział. Cieszył się tylko, że to już koniec. Otrzepał swój mundur z ciemnego pyłu i starł z butów krew.
Vent poświęcił swe życie nie tylko dla niego.
Zrobił o wiele więcej.
………………………………………………………………….
Następnego dnia podczas sekcji lokalnej policja odnalazła w budynku kliniki Channarda 20 ciał, z których zaledwie kilka udało się zidentyfikować. Większość była potwornie zmasakrowana, a jedno (należące do Ventora Russela) niemal doszczętnie spalone. Samego Channarda, jak i zaginionego porucznika Bentona nie udało się odnaleźć. Zamknięto dochodzenie w sprawie “mordercy z piórami” z braku świadków i dowodów. Pogrzeby ofiar były okryte niemal całkowitą tajemnicą, tak jak i miejsce pochówku. Obawiano się o histeryczną reakcję ze strony społeczeństwa.
Rankiem w mieście zaświeciło słońce.
Po raz pierwszy od wielu tygodni.
Ciemność absolutna
1
Ostatnio zmieniony ndz 18 maja 2014, 21:39 przez JakubZielinski, łącznie zmieniany 2 razy.