Witam serdecznie i z góry dziękuję za ewentualne zainteresowanie niniejszym opowiadaniem. Jestem nowy na forum, więcej o mnie na moim blogu - www.mateuszpitulski.blogspot.com
Być może Bóg chciał, abyś poznał wielu złych ludzi, zanim poznasz tego dobrego, żebyś mógł go rozpoznać, kiedy on się w końcu pojawi.
— Gabriel García Márquez (ur. 1927)
Miejsce, które bywa (Toruń. Lipiec-Grudzień 2009)Mateusz Pitulski
Ciężkie i bardzo ciemne chmury ciągnęły w stronę przystanku przy Garbatym Mostku. Przypominały istne szwadrony śmierci. Groźnych wojów, kroczących metodycznie, metr za metrem w celu zdruzgotania znienawidzonego przeciwnika. Traf chciał, że kulminacja owej bitwy miała nastąpić właśnie nad głową Huberta. Duże krople początkowo niedbale spadały na ziemię, zupełnie podobnie do potu spływającego po skroni w upalny dzień - właśnie taki jak ten. Wkrótce jednak rozpadało się na dobre, a wiało tak że sukienka całkiem ładnej dziewczyny stojącej obok Huberta szarpała się figlarnie raz w jedną, raz w drugą stronę. Dałby uciąć sobie głowę, że gdzieś widział tę dziewczynę. Tylko gdzie to było…?
Warunki pogodowe idealnie oddawały nastrój chłopca. Wieczorny powrót do domu, po przesiadywaniu z kolegami, do z pewnością pijanego w sztok ojca nie mógł napawać optymizmem. Dojdzie do awantury, byle nie oberwać za mocno i jakoś to będzie – myślał Hubert.
W końcu autobus podjechał, stanął w zatoczce i rozsunął drzwi do królestwa suchości. O dziwo wewnątrz nie było wielu pasażerów, toteż Hubert rozgościł się na jednym z miejsc przeznaczonych dla inwalidów. Nie kierował się bezczelnością czy chamstwem, po prostu mógł wygodnie wyciągnąć nogi, co przy jego wzroście było naprawdę cenne. Nie od dziś bowiem wiadomo, iż większość miejsc w autobusach miejskich przeznaczona jest dla karłów, krasnoludów i dzieci. Tych pierwszych jest mało, ci drudzy nie istnieją, za to dzieci jest multum.
Autobus ruszył, a Hubert zerknął jeszcze w stronę dziewczyny, a ta uśmiechnęła się pięknie. Skądś ją pamiętał, to pewne. Jakieś dziecko darło się z przodu pojazdu niczym postaci z kreskówek palone w ogniu piekielnym. Nie pomogła pluszowa myszka Mickey, którą mama machała tak jakby chciała dziecku oczy wydłubać, a nie zainteresować czy rozbawić. Jednak Huberta już to nie obchodziło, włożył słuchawki do uszu i włączył swojego starego, czarnego walkmana.
Słuchał muzyki klasycznej, a autobus rozbryzgiwał kałuże, które zamieniały się w prawdziwe potoki. Autobus, spod kół którego wylewała się spieniona woda, przypominał Hubertowi łajbę podczas sztormu. Woda z hukiem wpadała na chodniki, podobnie do fal morskich rozbijających się o betonowe nabrzeże, a autobus sunął nieprzerwanie przed siebie. Po kilkunastu minutach Hubert był już na miejscu. Najcięższy moment dnia właśnie się zbliżał. Otwiera drzwi. Czy przeżyje? Ojca nie ma w domu. Przeżył.
Ranek przywitał go słoneczną aurą. Gdyby nie kałuże, zupełnie nie można by było poznać, że jeszcze niedawno lało tak, że ulice przypominały rwące, górskie potoki. Ojciec przepadł na dobre. Najpewniej leży pijany pod jakąś latarnią lub siedzi na ławce ze swoimi kumplami od serca, a będąc bardziej drobiazgowym – od butelki. Hubert ubrał się, zjadł typowy zestaw śniadaniowy „na szybkiego”, czyli dwie kanapki z serem topionym. Nie wyciągał nawet masła z lodówki, bo nie chciał czekać aż się ociepli i będzie je można łatwo rozsmarować. Musiał zdążyć na najbliższy autobus, a zostało mu tylko kilka minut. Miał do załatwienia parę spraw.
Autobus ruszył i był absolutnie pusty. Linia, którą podróżował nie należała do popularnych, co miało swoje bezsprzeczne zalety. Czuł się niemal jak w taksówce. W taksówce o wielkości autobusu. Idyllę samotnej jazdy przerywał jedynie dźwięk wydawany przez ogromnego szerszenia, który wyraźnie chciał pokazać, że szyba nie jest dla niego godnym przeciwnikiem i zaraz posypie się w drobny mak. Póki co sztuka ta mu się nie udawała.
Na wysokości OBI Hubert przypomniał sobie śmieszny kawał nawiązujący do Gwiezdnych Wojen. Coś o tym, że „Luke jechał do Obi vanem” czy jakoś tak. Uśmiechnął się sam do siebie i mimowolnie odwrócił głowę w stronę Placu Cyrkowego. I nie mógł wyjść z podziwu. Jeden z szarych bloków, wybudowanych najpewniej w czasach gdy banany jadło się tylko w święta, stał tam, gdzie kilka tygodni temu zdarzyła się straszna tragedia. Podczas przedstawienia zapalił się namiot cyrkowy, zginęło kilkadziesiąt osób, a całość przypominała wówczas tani horror. Jeszcze do wczoraj za płotem, który ogradzał zgliszcza, wiatr szastał resztkami rekwizytów. Nadpalone maski klaunów powyginane od wysokiej temperatury wyglądały jakby miały służyć do straszenia niegrzecznych dzieci, a nie rozbawiania ogółu oglądających przedstawienie. Zaraz, zaraz… Jak w tamtym miejscu może stać stary blok, skoro nie od dziś każdemu torunianinowi wiadomo, że teren naprzeciwko OBI przeznaczony jest na sport, rekreację czy inne Aquaparki. Jakim cudem w ciągu jednej nocy pojawił się tam jedenastopiętrowy wieżowiec? A gdzie zgliszcza cyrku? Hubert przymknął na chwilę oczy i się zamyślił. Gdy je otworzył, nadal stały tam resztki namiotu cyrkowego, strasząc swoim wyglądem. Po bloku nie było śladu.
„W naszej rodzinie nigdy nikt nie miał choroby psychicznej, nigdy też nie wciągałem, ani nie paliłem żadnego świństwa” – myślał Hubert. Blok w miejscu katastrofy powstający w ciągu jednej nocy da się może jeszcze jakoś wytłumaczyć. A to refleksy światła, duszno na dworze, no i temperatura w wydaniu prawdziwie śródziemnomorskim, a nie kujawsko-pomorskim. Gorzej, za to z dziewczyną z przystanku…
Przed Hubertem leżała gazeta z trzynastego maja roku dwa tysiące trzynastego. Dokładnie trzy miesiące wcześniej od tej chwili. „Tragiczne przedstawienie” – głosił tytuł na pierwszej stronie.
Hubert zostawiał sobie gazety, w których opisywano szczególnie ważne wydarzenia. Katastrofa przyjezdnego, rosyjskiego cyrku z pewnością do takich należała. Chłopiec postanowił wczytać się jeszcze raz w artykuł i przejrzeć zdjęcia. Złudzenie bloku w miejscu katastrofy było zbyt realne. Artykuł Grzegorza Głuchołaza, jednego z nowych dziennikarzy, głosił:
Ciepłe majowe popołudnie. Zadowolone rodziny, wyruszają pokazać dzieciom, że nie tylko komputer i kino mogą być obecnie atrakcyjną formą spędzania wolnego czasu. Nie spodziewają się co ich czeka. Wybór wielu pada właśnie na przyjezdny cyrk „Pietrowicza” z Moskwy. Bilety zostały wyprzedane co do jednego. Toruński Plac Cyrkowy wypełniony jest różnymi ciężarówkami i naczepami, tak charakterystycznymi dla cyrków objazdowych. Wiele z wozów ozdobiono fantazyjnymi grafikami, przedstawiającymi linoskoczków czy połykaczy ognia. Ciężarówki stoją wokół namiotu cyrkowego, okrążając go zupełnie, podobnie do kowboi, którzy wokół obozowiska rozstawiali niegdyś wozy, w obawie przed atakiem Indian.
Spektakl rusza. Dzieci śmieją się na widok wesołych małpek, by przejść do strwożonych, zalęknionych spojrzeń w stronę rodziców, gdy na wybiegu pojawiają się tygrysy. Zwierzęta wychodzą za kulisy, a ich miejsce zajmują atleci, o imponującej budowie ciała i muskulaturze. Cała plejada artystów przewija się przez scenę cyrkową, jednak tuż po występie monocyklistów światło gaśnie.
Słychać pierwsze jęki i zawodzenia ze strony najmłodszych widzów. Dorośli są wyjątkowo spokojni, tak jakby byli przekonani, że nic złego się nie dzieje, a cała sytuacja jest spowodowana tylko chwilową usterką. Paradoksalnie tym razem, to dzieci miały rację i lepiej wyczuły właściwy obrót wydarzeń.
Wkrótce wnętrze, ciemnego namiotu rozbłyska ogniem. Pali się dosłownie wszystko. Załamują się słupy podtrzymujące czaszę namiotu. Ten zaczyna się chwiać, niczym legendarny lewiatan. Słychać tylko charakterystyczny dźwięk skwarek, wyskakujących z położonej na ogniu patelni. Tak właśnie pstryka paląca się ludzka skóra. Tego dnia w namiocie cyrkowym było jej dużo. Za dużo.
„Brr, masakra. Swoją drogą brzmi to bardziej jak opowiadanie, aniżeli artykuł prasowy” – pomyślał Hubert. „Dziwne, ale nie ma tu nic, choćby notki o planach budowy bloku w miejscu katastrofy. Nie-mo-żli-we. Widziałem ten blok i basta. Zaraz… Może są jeszcze jakieś zdjęcia, zobaczmy – myślał dalej chłopiec.
Wydanie gazety świeżo po katastrofie nie miało praktycznie żadnych zdjęć. Dopiero to wypuszczone kilka dni po niej zawierało ich multum. Hubert rozprostował powyginane stronice i przyglądał się nim wnikliwie. Niektóre ze zdjęć były doprawdy niecenzuralne, obrzydliwe i odrażające. Po ich obejrzeniu, każdy normalny człowiek zdawał się rozpoczynać rozważania na temat natury ludzkiej i kruchości jaką cechuje się życie człowieka. „Vanitas Vanitatum” – chciałoby się rzec. Wręcz dziwne wydawało się to, że ktoś dopuścił do druku koszmarne obrazy przedstawiające powykręcane od gorąca ciała ludzkie i dziecięce zabawki.
Pośród tych zdjęć szczególnie zainteresowało Huberta, to przedstawiające martwą dziewczynę złożoną w całkiem ładnej, brązowej trumnie o otwartej pokrywie. Dopisek informował, iż jest to ciało cyrkowej gimnastyczki, która – co dziwne, zważywszy na rosyjskie korzenie cyrku – pochodziła z Polski, a konkretniej rzecz ujmując z Torunia! Szczęśliwie owe ciało udało się odzyskać w niemal nieskazitelnym stanie. Obok zdjęcia wydrukowano datę pogrzebu, jednak nie dało się jej odczytać, gdyż farba zamazała się.
Hubert, nie widząc w tym nic interesującego przerzucił gazetę na kolejną stronę, lecz tam zaczynał się już dział „Anonse”, w którym przeważnie szukano murarzy, hydraulików i wszelkiej maści innych rzemieślników. Hubert spojrzał przed siebie, i niemal serce mu stanęło. Szybciutko przekartkował gazetę, z powrotem do zdjęcia z martwą gimnastyczką. Przyjrzał się jej rysom i nie miał wątpliwości. Już wiedział skąd kojarzył dziewczynę z przystanku. Istniał tylko jeden mały psikus. Hubert widział ją wczoraj, całą i zdrową na przystanku, problem w tym, że według gazety Maria Kowalska – bo tak się nazywała - zmarła blisko cztery miesiące temu.
***
W życiu każdego z nas istnieje coś takiego jak koło ratunkowe. I nie chodzi tu wcale o jakiś durny przedmiot używany przez ratowników nad jeziorem czy inną podpowiedź ze znanego programu telewizyjnego. Takim kołem ratunkowym jest przeważnie osoba, mająca dla nas szczególne znaczenie, ktoś bardzo bliski, zajmujący miejsce na tronie w hierarchii naszych sojuszników. Osoba, do której możemy podejść i powiedzieć: „Stary, za moimi drzwiami stoi diabeł. Pieprzony Lucyfer z rogami jak ten koziołek, co go ostatnio w ZOO miejskim widzieliśmy”, a osoba ta za pięć minut przybiegnie do nas. Rzuci wszystko, choćby praca jej się w rękach paliła i przyjdzie do nas, by nam pomóc. Choćby wszystko się waliło i paliło, ona się pojawi, można być tego pewnym.
Również Hubert miał kogoś takiego. Pośród kilku kolegów, których cenił i lubił, zdecydowanie wyróżniał się Robert. Był on niskim i raczej grubym chłopcem, na którym można było polegać. Obecnie przymierzał się do męki, jaką serwował trzeci rok filozofii i przy każdej okazji odgrażał się, że „pierdoli tych wszystkich Sokratesów w dupę” i woli już pracować na taśmie w Realu, niż męczyć się dalej na swoim kierunku. Póki co jednak, Sokrates trzymał go mocno, można by powiedzieć, że za rękę. Krzywy, bo taką miał ksywkę Robert, mieszkał w jednej ze starych kamienic ulokowanych przy Rynku Nowomiejskim.
No właśnie, Rynek Nowomiejski. W gruncie rzeczy toruński Rynek Nowomiejski wygląda naprawdę znośnie, a nawet ładnie. Kamieniczki o pastelowych barwach, kuszą tak jakby miały przyklejoną kartkę „zjedz mnie”. Są jak duże kolorowe cukierki, w kształcie sześcianów. Gorzej, że ich wnętrza i podwórka na tyłach, o wiele bardziej kojarzą się z efektem częstego i regularnego jedzenia całych toreb słodkości – próchnicą zębów.
Tynk sypiący się z klatek schodowych, podobny do schodzącego szkliwa, wszędobylska szarość i bród. Smród ludzkiego moczu, kału i charakterystyczna wilgoć, grzyb na ścianach. W takiej właśnie miłej i sielankowej scenerii mieszkał sobie Krzywy.
Hubert wspiął się po skrzeczących schodach i zadzwonił do drzwi kolegi.
Ding-dong.
Diing-dong – po raz drugi.
Diiing-dong – po raz trzeci i najdłuższy.
Krzywego najwyraźniej nie było w domu. „No nic, nie ma na co czekać” – pomyślał Hubert i udał się w stronę wyjścia z obskurnej klatki schodowej. Jednak nie zapowiadało się na to, że będzie łatwo.
Dwóch żulków stało kilka metrów przed kojącym światłem dnia, wpadającym na klatkę z dworu. Kurwa – szepnął sam do siebie Hubert i ruszył, jednocześnie udając, że wbijanie wzroku w swoje buty jest co najmniej tak ciekawym zajęciem, jak obmacywanie lasek w bikini.
Żule nie dali się na to nabrać. Mniejszy, za to bardziej zadziorny podszedł do Huberta. Wzrok latał mu to na lewo, to na prawo co świadczyło o wysokim stopniu w żulowej hierarchii. Najwyraźniej nabywał sumiennie żulowych manier przekazywanych z dziadożula na dziadożula.
- Te, ziomek kołujemy hajs na piątkę, weź się dorzuć – powiedział żul, jednocześnie charkając śliną precyzyjnie pod nogi Huberta.
Hubert psioczył na swoją decyzję aby nie brać pieniędzy z domu. Gdyby miał cokolwiek, byłaby jeszcze jakaś nadzieja, a tak to kupa. Zaraz obiją mu twarz na tyle skutecznie, że nie będzie miał problemu ze znikającymi blokami i laskami z zaświatów. Po prostu już ich więcej nie ujrzy, a życie przeistoczy się w błogą ciemności.
Jednak była nadzieja. Duży-żul, sądząc po zachowaniu, najpewniej po paru głębszych, opuścił spodnie i zaczął sikać na skrzynkę na listy, opatrzoną mrocznym, sprawionym markerem, napisem: „Oczy Poczty Patrzą”. Gdy oczy poczty były zalewane złocistym płynem, pojawiła się nadzieja dla Huberta.
Jeden na Jeden. Jak niegdyś Gołota z Taysonem. Jak Tom i Jerry. Jak… Hubert i Mały-żul. Hubert odepchnął przeciwnika ręką i pognał przed siebie. Nie oglądał się do tyłu, ale pościgu nie było słychać. Serce waliło mu jak oszalałe, zdawało mu się, że w takim stanie psychicznym jest w stanie spokojnie pobić wszelkie rekordy na setkę. Biegł jeszcze parę sekund mimo tego, że pościgu nie było widać. Nie zauważył również Krzywego, na którego wpadł z takim impetem, że tylko Bogu dziękować, iż nie zrobił mu krzywdy.
- Co jest? – warknął Krzywy. – Biegniesz jakbyś ducha zobaczył.
- Tak w gruncie rzeczy to coś w tym jest, ale chodź, opowiem ci po kolei… - odparł Hubert, chwytając kolegę za ramię.
***
- … No i tak to właśnie wygląda. Widuję martwą laskę, blok teleportuje mi się przed oczami niejako z dupy, ojciec polazł gdzieś i nie wraca. Generalnie to w cholerę nie mam pojęcia co robić. Artykuł w gazecie ze zdjęciem tej Marii Kowalskiej, to już zupełnie sugeruje, że gumowe domki stoją przede mną otworem.
- Hubert… Powiem ci tak: gdybym cię dobrze nie znał to powiedziałbym, że respawnujący się znikąd blok to złudzenie optyczne, a uśmiechająca się do ciebie laska, która nota bene nie żyje od paru miesięcy, to wytwór twojej wyobraźni, która najpewniej zaczyna wariować z powodu, że nie znalazłeś sobie jakiejś fajnej dupy na stałe. Ale, jak mówię, powiedziałbym tak gdybym cię nie znał. A że jest inaczej to na myśl przychodzi mi tylko jedna rzecz, niemniej chodź, przemyślimy to na spokojnie u mnie w domu.
- Lepiej nie… - Hubert podrapał się po głowie.
- Dlaczego?
- Potem ci opowiem. – odrzekł chłopiec, uśmiechając się niemal niezauważalnie na wspomnienie incydentu z żulami.
***
Chłopcy mieli miejsce na tego typu okazje, których nie było wiele. A już TAKICH okazji nie było prawie wcale, toteż z owego secret spotu korzystali raczej sporadycznie. Wyjście na „Fosę” było swoistym Haloween, Sylwestrem, czymś bardzo rzadkim. W przeciwieństwie jednak do tych uroczystości, sploty wydarzeń jakie ciągnęły chłopców na „Fosę” nie zawsze były szczęśliwe czy radosne. Tak jak w tym wypadku: było to coś pomiędzy chorobą psychiczną Huberta, a zjawiskami paranormalnymi. I tak źle, i tak niedobrze.
Najpierw skoczyli do Biedronki po piwo, najtańsze jakie było, a w dodatku Krzywy musiał postawić Hubertowi, przez co temu drugiemu było porządnie wstyd. „Czego się nie robi dla kumpla w potrzebie” – myślał Krzywy.
Weszli na ulicę Przedzamcze, minęli Młodzieżowy Dom Kultury, restaurację Smok, by po chwili zejść do toruńskiej, średniowiecznej fosy. Właśnie tam, za schodami, usiedli sobie skrywani przez cień.
- No, policji nie ma, więc piwo w dłoń i mów jak to widzisz – powiedział Hubert, jednocześnie będąc święcie przekonanym, że Krzywy już dawno, w drodze, ułożył cały plan działania. Plan szczegółowy i najpewniej najwłaściwszy na tę chwilę.
- Stary, jakby się nad tym głębiej zastanowić to sprawa jest prosta jak toruńska wieża, zanim zdążyła się przekrzywić. – powiedział filozoficznie Krzywy, sprawiając wrażenie osoby niezwykle zainteresowanej składem piwa, które trzyma w dłoni. – Pierwsza z hipotez, którą trzeba założyć głosi: „Gazety nie kłamią”…
- Pierdolenie. Widziałeś kiedyś co wypisują gazety w Prima Aprilis…
- Czy to konkretne wydanie jest z pierwszego kwietnia?
- Nie.
- No właśnie… - kontynuował zadowolony Krzywy.
- Zgoda, z tym Prima Aprilis to durny przykład, ale spójrz za to na te wszystkie kolorowe gazetki, w których co druga gwiazda filmowa zdążyła już umrzeć ze trzy razy i każdorazowo był to temat tygodnia.
- Kurwa, chcesz ruszyć do przodu z całą tą sprawą? – nawet Krzywego w pewnych sytuacjach dało się doprowadzić do szewskiej pasji.
- No dobra, dobra gazety nie kłamią. Ech…
- No! – sapnął zadowolony Krzywy. – Skoro, gazety nie kłamią to laska musiała umrzeć i basta. A żeby to potwierdzić trzeba po prostu sprawdzić gdzie została pochowana i obejrzeć ten pieprzony grób. Proste?
W istocie rozumowanie Krzywego wydało się Hubertowi całkiem sensowne. No bo jaki dowód czyjejś śmierci jest lepszy niż potwierdzenie, iż zmarły został pochowany w takim i takim miejscu na konkretnym cmentarzu.
Hubert pomyślał jeszcze chwilkę, dokończył piwo jednym, potężnym haustem i rzekł:
- Jutro o szesnastej, tam gdzie zwykle – po czym pożegnał się z kolegą i ruszył w stronę przystanku.
Krzywy siedział jeszcze parę chwil skryty w cieniu rzucanym przez fosę, następnie udał się w stronę domu. „Dlaczego Hubert nie chciał iść do mojego mieszkania?” – myślał w drodze powrotnej. Obiecał sobie, że kiedyś go o to jeszcze zapyta…
***
Było piętnaście po szesnastej. Huberta zaczynała bardzo niepokoić absencja ojca, w dodatku Krzywy się spóźniał. Nawet za czasów największy alkoholowych voyage’y ojciec wracał najdalej po dwóch dniach. Tymczasem na chwilę obecną rekord został pobity. Nie przepadał za swoim ojcem, toteż nie spieszyło mu się z ekspedycją ratunkową. Najpierw zobaczyć ten pieprzony grób, a zaraz potem przyjdzie mu obskoczyć co większe menelownie. Wypytać Kazików, Juzków, Zenków i całą inną alkoholową plejadę gwiazd, odnośnie tego jak sprawa stoi, a może nawet leży, wszystko w zależności od ilości spożytych napoi alkoholowych. Będzie wesoło.
Krzywy wyłonił się z zza zakrętu.
- Stary, co cię tak trzymało, czekam tu, a za chwilę na dobre się rozpada – rzekł Hubert wskazując na niebo, które w istocie nie mogłoby służyć za metaforę radości bożej.
- Człowieku, jakieś żule chcieli ode mnie hajs na gieta. Cudem im spieprzyłem, w dodatku pod moim własnym domem czatowali. Rzeźnia.
Hubert uśmiechnął się lekko. Nie chciał poruszać sprawy żuli, bo tylko przedłużyłoby to dyskusję, a czasu nie mieli dużo.
- Dobra, proponuję zahaczyć o jakąś bibliotekę, co by obczaić na jakim cmentarzu leży ciało tej cyrkownicy.
- Tak się składa, że już to sprawdziłem – Krzywy jak zwykle był o krok szybszy. – Cmentarz komunalny sektor A, miejsce numer sześćdziesiąt sześć.
- No, to gitara. Chłopie, co ja bym bez ciebie zrobił. W takim razie idziemy zobaczyć ten grobik, będzie na miejscu, kupimy znicz, ojciec się znajdzie zalany w trupa i wszystko będzie jak dawniej. Żadnych uśmiechających się lasek, ani bloków rosnących jak grzyby po deszczu.
- Naprawdę, nie lubisz uśmiechających się lasek? – powiedział Krzywy z wyczuwalną nutą ironii w głosie.
Hubert nie skomentował zaczepek ze strony kolegi, ruszając w stronę centrum handlowego. Drogę na cmentarz postanowili pokonać pieszo. Zrywał się co raz większy wiatr, zanosiło się na burzę.
Cmentarz komunalny to największy cmentarz w Toruniu. Jak na, nie znowu takie ogromne miasto, jakim jest Toruń, „Komunalny” jest naprawdę spory. Można nań wejść przez kilka, jeśli nie kilkanaście wejść. Cmentarz ów jest szczególnie sławny, z uwagi na setki królików, których bobki są wątpliwej jakości ozdobą nekropolii.
Chłopcy weszli jedną z bocznych bram, gdzie o wiele łatwiej można było się uchronić przed nagabywaniem sprzedawców zniczy, świeczek, krzyżyków, kwiatów i wszelkiej maści innego tałatajstwa. „Skejci mają skate shopy, raperzy rap shopy, fani szczególnie częstego odwiedzania cmentarzy powinni mieć jakieś Cmentarz shopy, czy jak tam z angielska to by leciało” – myślał sobie Hubert, jednak wolał nie dzielić się ze światem swoimi kontrowersyjnymi poglądami.
- Patrz chłopie, w czepku urodzeni, jest sektor A. Teraz tylko znaleźć odpowiednią tabliczkę i zwijamy do domu zanim nas zmiecie burza czy inny tajfun w wydaniu polskim – rzeczowo skwitował sytuację Krzywy.
- Patrz, mam sześćdziesiąt, zaraz znajdziemy – krzyknął Hubert, wskazując na nagrobek usytuowany, obok tabliczki z wykrzyczanym numerkiem.
Ludzi wokół nie było niemal w ogóle. Kto normalny idzie na cmentarz tuż przed burzą? A jednak Hubert był niemal przekonany, iż gdzieś tam w oddali, jakaś starsza pani grabkami robi trzecią rundę wokół grobu. Zupełnie tak, jakby ilość wydrapanej grabkami ziemi miała świadczyć o jakości grobowego sprzątania. Hubert popatrzył na nią przez chwilkę, jednak głowę zaprzątała mu ich misja o nazwie „Znaleźć pieprzoną tabliczkę i powrócić do błogiej sielanki i normalności”.
- Nie kupiliśmy znicza. Tragicznie jej się zmarło, warto by chociażby tak symbolicznie ją pożegnać. Może właśnie tego jej brakuje, chce tego, dając znać widzeniami u żywych – rozmyślał Krzywy.
- Spójrz, mam grób przy miejscu sześćdziesiąt pięć. Gdzieś tu obok musi spoczywać Kowalska – powiedział Hubert drapiąc się w głowę, a w jego głosie dało się wyczuć nutkę ekscytacji i napięcia.
Chłopcy szukali numeru sześćdziesiąt sześć na rozmaite sposoby, przechodzili obok wszystkich grobów z szóstką na początku, niemniej sześćdziesiąt sześć nie było nigdzie. Ani obok starej, już nieco skarłowaciałej sosenki, ani obok grobu, a raczej grobowca przypominającego bardziej miejsce spoczynku jakiegoś faraona, niż polski, tradycyjny grób. W dodatku – co gorsza – zaczynało kropić.
- Rzesz, mamy sześćdziesiąt pięć i sześćdziesiąt siedem. Gdzieś…, o tu – wskazał palcem Hubert – powinien być ten pieprzony grób Kowalskiej. Ale go nie ma… Poczekaj, zapytam tej starej babki – powiedział Hubert.
- Czekaj… - rozpoczął zdanie Krzywy, jednak nie dokończył, gdyż Hubert szedł już w sobie tylko znanym kierunku.
- Przepraszam proszę pani, nie wie może pani… - zagadnął Hubert łapiąc, stojącą plecami do niego starowinkę za ramię. Ta odwróciła się patrząc nienaturalnie dużymi oczami, w których widać było tylko białka. Wrzały one tak jakby zaraz miały się ściąć pod wpływem wysokiej temperatury i ochlapać Huberta.
Chłopiec odsunął się odruchowo. Kobieta nie zdawała się być tym oburzona, otworzyła bezzębne czeluści swojej buzi i zaczęła śpiewać, nad podziw wyraźnie, zważywszy na brak zębów, z warg ciekła jej żółta ropa.
Koniec jest bliski, niedługo nadejdzie
Koniec jest bliski, przekonasz się, wejdziesz
Nikt nie pomoże, zrobisz to sam
Koniec jest bliski ja prawdę śpiewam
Koniec jest bliski, lecz jest nadzieja
Ktoś ci pomoże i to jest rzecz pewna
Wtem coś pstryknęło, świat zawirował, Hubert przewrócił się na grób, obok którego stał, uderzając się boleśnie w rękę. Starej baby już nie widział.
***
- Hubert, słyszysz mnie! – krzyczał Krzywy, przestraszony nie na żarty. W oddali dało się słyszeć uderzenie pioruna. – No nareszcie! – wybuchnął, widząc, iż kolega odzyskuje świadomość. – Lepiej, Ci?
- Gdzie jest ta babka? – Hubert sprawiał wrażenie budzącego się z amoku.
- Jaka babka? Ja się boję stary, że Tobie coś odpieprza. Wpatrujesz się w powietrze jakbyś jakiegoś ducha co najmniej zobaczył. Masakra. – sapnął Krzywy, pukając się palcem w czoło. – Jakby tego było mało mdlejesz i fikasz kozła na grób.
- Mówię ci, widziałem ją! – Hubert wyglądał na przestraszonego, i to przestraszonego nie na żarty. – Gadała do mnie w dodatku, jakimś pieprzonym wierszykiem, niemal wcale go nie pamiętam. Ech…
Na niebie pojawiały się pierwsze błyskawice, chmury sunęły tempem, które zdecydowanie nie mogłoby zostać uznane za spacerowe. Nieboskłon sprawiał wrażenie, jakby chciał zaraz skoczyć chłopcom na głowę, z całym swoim monumentalizmem i ciemnym ciężarem.
- Pieprzę, nie ma tego grobu, przyjdziemy tu jeszcze raz, jak poprawi się pogoda, bo zaraz nas zmiecie, a wątpię żebyśmy mieli tu kogo zapytać – rzekł Hubert, masując swoją obolałą po upadku rękę.
- Może i racja – odparł Krzywy bez większego przekonania.
Chłopcy żegnali złowrogi - w taką pogodę - cmentarz.
Pomimo nieciekawej aury, Hubert zdecydował, że najwyższy czas zabrać się za „aferę ojcowską” - jak już w myślach zaczął nazywać zniknięcie ojca. Pożegnał kolegę i ruszył w przeciwną stronę.
Poszukiwania na niewiele się jednak zdały, knajpy zaliczające się do ojcowskiego dekalogu, najprawdopodobniej napotkały na apokalipsę. Nigdzie nie było widać oznak jego niedawnej bytności. Znajomi od butelki również nie mięli pomysłu na to, co też mogło się z nim stać, i tylko w części było to spowodowane przepiciem. Sprawa zdawała się wyglądać groźnie.
Zrezygnowany Hubert wsiadł do pustego autobusu miejskiego, z równie pustą głową, niejako wypraną z wszelkich myśli. Pojazd początkowo przestronny, wraz z kolejnymi przystankami zapełniał się ludźmi, zupełnie jak stadion, wraz ze zbliżającym się czasem do zabrzmienia pierwszego gwizdka, zachęcającego zawodników do wyjścia na murawę.
Gwizdkiem, zwiastującym początek owego meczu, były przeraźliwie piszczące hamulce, zapowiadające zbliżający się przystanek, na którym miał wysiąść Hubert.
Wtedy też czas zwolnił, zupełnie jak w kultowym filmie „Matrix”. Po lewej stronie, dziewczyna siedząca na krześle autobusowym odwróciła się w stronę chłopca i uśmiechnęła się wręczając mu paczkę. Hubert przyjął ją bezmyślnie i odruchowo, wpatrując się w jej twarz, po czym tłum wysiadających wypchnął go na zewnątrz. I jak tu się dziwić, że poszukiwania grobu Kowalskiej okazały się bezowocne, skoro przed chwilą dostał od niej pakunek? Tak, z pewnością była to Maria Kowalska. Ta sama Maria, która zmarła w pożarze cyrku. I pomyśleć, że kiedyś Hubert śmiał się z tych wszystkich cudów, jakie wypisywała w „Harrym Potterze” Rowling. Też mi coś, Hubert Potter to dopiero miał przygody… Szkoda, że po magicznym bloku-Hogwarcie nie było ponownie śladu…
Do domu szedł jak opętany. Opętany przez ducha beznadziei i braku-pomysłu-co-począć. Nie wpadł na to, żeby rozpakować paczuszkę od Kowalskiej. Swoją drogą, była ona całkiem niewielkich rozmiarów, ot kartonowe pudełko formatu A5 i grubości mniej-więcej czterech centymetrów. Od ściskania, w miejscach styku z palcami, karton zrobił się wilgotny od potu. Hubert wszedł do domu, pakunek rzucając na kanapę. Postanowił zająć się nim, jak tylko odświeży się w łazience.
Parę chwil potem, siedział już podekscytowany, serce waliło mu jak oszalałe. Czy na pewno chciał to otwierać? Paczka, od dziewczyny, która zmarła, a jednak żyje? Od dziewczyny, która poza tym, że tak pięknie się uśmiechała, nie mogła dla niego wiele znaczyć, po prostu jej nie znał. W końcu jednak, ciekawość zwyciężyła ze zdrowym rozsądkiem.
Hubert zaczął zdejmować pokrywkę pudełka, które składało się z dwóch części, zupełnie jak w opakowaniu od gry planszowej. Dopiero teraz chłopiec uświadomił sobie, że całość jest leciutka, w dodatku przy potrząsaniu, coś skakało wewnątrz, co kazało sądzić, iż przestrzeń nie jest szczelnie wypełniona.
W końcu zdecydował się na ten ostateczny ruch, podniesienie pokrywki. Spodziewał się najdziwniejszej rzeczy pod Słońcem. No bo w końcu co miałby dostać od zmarłej dziewczyny? A jednak, takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach fantastycznych. W nich można choćby latać na miotle, ale nie tu, w Toruniu. Wewnątrz, mieściła się najzwyklejsza w świecie, płyta DVD. Nie podpisana i włożona w papierową kopertę, taką którą można kupić w pierwszym, lepszym kiosku, za około dwadzieścia groszy.
Wiele nie myśląc, chłopiec pognał do swojego komputera, niemal uderzył się o półkę z kwiatami, która przymocowana była do ściany, tuż nad jego głową. Szybko stuknął w przycisk „Power”, stację DVD uruchamiając jeszcze przed wczytaniem pulpitu Windows’a. Płytka zatrzeszczała w czytniku. Znajdował się na niej tylko jeden, kilkuminutowy filmik. Hubert wziął głęboki wdech i uruchomił nagranie.
Kamera przedstawiała jego ojca, zataczającego się pośród bloków Rubinkowa, toruńskiego osiedla, które składało się niemal tylko z nich. Powietrze i ludzie zdawały się tam być jedynie niewielkim i małoznaczącym dodatkiem. Dodatkiem do poPRLowskich wielkich brył z betonowych płyt, o urodzie skaleczonego słonia.
Ojciec parł przez nie mozolnie, jak legendarny Titanic przez morze, by w końcu natrafić na swoją górę lodową, czyli miejsce, w którym znajdował się cyrk Pietrowicza. Lecz na nagraniu po cyrku nie było śladu, zupełnie jak w autobusowej wizji Huberta. Stał tam za to ogromny szary blok. Do końca filmiku pozostawały dosłownie sekundy, dlatego też Hubert przygotowany był na tak zwany milestone, tudzież punkt kulminacyjny. Ojciec parł w stronę wejścia bloku, a ono bardziej przypominało czarną jaskinię niż standardowe wejście wielkopłytowego budynku, choć mimo tego Hubert był niemal przekonany, iż widział po jego prawej stronie domofon. W momencie gdy zataczający się ojciec przełożył swoją nogą przez granicę cienia jaskiniowego wejścia do bloku, rzeczy potoczyły się nagle. Na ekranie pozostała tylko smutna twarz Marii Kowalskiej, a z głośników komputera dobiegł ogromny ryk.
Szyby w mieszkaniu Huberta, początkowo zadrgały spazmatycznie, pobudzone wibracjami, by następnie pęknąć w drobny mak. Chłopiec wystraszony hałasem gwałtownie wstał, zapominając o szafce. Uderzył w nią silnie głową, a doniczki z kwiatami poleciały mu na szyję, i ręce, którymi ochraniał głowę. Odpryskujące kawałki doniczki, boleśnie zraniły go w dłoń, która zaczęła obwicie krwawić.
W końcu jednak, Hubertowi udało się wyłączyć głośniki, a pokój przypominał kraj, po silnych atakach nawałnic. Chłopiec postanowił najpierw przemyć krwawiącą ranę, poszedł w tym celu do łazienki.
Otworzył kran, za mocno, przez co ciecz wylewała się, aż za umywalkę. Ową cieczą była najprawdziwsza krew. Kran sikał czerwienią, a Hubert kompletnie nie wiedział co się dzieje. Zamknął kurek i złapał się zlewu by nie upaść, gdyż silnie zakręciło mu się w głowie.
Chłopiec zaczynał uświadamiać sobie, iż te elementy składają się w skończoną i całkiem niegłupią układankę. Wszystko to opierało się na cmentarnym wieszczeniu starej baby – „Koniec jest bliski, niedługo nadejdzie, koniec jest bliski, przekonasz się, wejdziesz…” – myślał Hubert. Film podrzucony przez Kowalską, zdawał się dopełniać całości. Dlaczego sam nie wpadł na to, żeby wejść do tego pieprzonego bloku? Chyba wydawał mu się on bardziej oniryczną wizją, niż prawdą. Jak dotąd, izolował od siebie myśl dotyczącą tego, że w tak absurdalny sposób, w przeciągu tak krótkiego okresu czasu, powstał tam blok. Niemniej teraz postanowił i nie widział możliwości odwrotu, jeśli raz na zawsze chciał rozwiązać parę spraw, takich jak nieżywa-żywa Kowalska, zniknięcie ojca i ten cholerny betonowy kamulec, stojący na terenie po katastrofie.
Hubert zabrał walkmana, uprzednio wymieniając baterie na nowe i założył słuchawki. Repertuar na takie okazje, był zdecydowanie inny – szybkie gitarowe granie wydało się być w sam raz. Wziął też kuchenny nóż. Po prostu coś wewnątrz podpowiedziało mu, że może być przydatny. Wyszedł na dwór, pamiętając o tym by zamknąć drzwi. Nad Toruniem zmierzchało. Hubert postanowił przemierzyć trasę na plac cyrkowy pieszo.
Ulice były całkiem wyludnione. Chłopiec po drodze kupił duże piwo w sklepie monopolowym i wypił je niemal bez odrywania szyjki butelki od ust. Następnie dzwonił kilka razy do Krzywego, ale ten nie odbierał. Ech… tak to jest z przyjaciółmi, nie ma ich wtedy kiedy są najbardziej potrzebni – myślał sobie.
W końcu, był przy miejscu docelowym, toruńskim placu cyrkowym. Panował mrok, lecz mimo tego Rubinkowo przypominało istne Las Vegas, w wydaniu mini. Neony OBI, stacji paliw i wypożyczalni filmowej migały zachęcająco, a samochody sunęły Lubicką.
O dziwo cholerny, znikający blok stał tuż przed Hubertem. Monumentalny, szaro-czarny. Jego górne piętra spowite były w ogniu, choć wcale się nie dymiło. Hubert kalkulował przez chwilę czy wejść jaskiniowym wejściem do środka. Cały czas obawiał się co zastanie wewnątrz, lecz chyba nie było innej możliwości.
Szedł powoli, a im bardziej się zbliżał do wejścia, tym bardziej czuł wiejący od niego, zimny wiatr. W końcu wszedł. Przed sobą Hubert miał szeroki korytarz, o czarnych ścianach. Nie było tam żadnych sprzętów, a przy jednej z bocznych ścian przemknął szczur o grubym, tłustym i obleśnym ogonie.
Korytarz, czy może raczej hol, pod koniec rozwidlał się. Hubert wybrał lewą odnogę. Im dalej szedł, tym wyraźniej słychać było, początkowo cichą muzykę. Z czasem stawała się ona całkiem głośna. RAM TAM TARARA TAM TA RAM – powtarzało się w kółko, niczym mantra. Zupełnie jak w cyrku. Im bliżej Hubert znajdował się źródła muzyki, tym cieplej się robiło. Po skroni, zaczynały mu kapać pierwsze krople potu, jak przy grypie.
Wtem wszystko zamarło, a muzyka przestała grać. Cisza. Hubert zrobił krok do przodu, zdając sobie sprawę jak silne echo powoduje. Ów krok, pokazał, że Hubert jest tam intruzem. W pewien sposób niszczy pokrętną harmonię tego miejsca. Cisza.
Nagle, z za pleców ktoś potężnie uderzył chłopca w głowę. Równocześnie muzyka zaczęła grać na nowo. RAM TAM TARARA TAM TA RAM. Chłopiec odrzucony siłą uderzenia poleciał na czarną ścianę, a ta ukruszyła się lekko. Przed sobą miał swojego ojca z gaz rurką.
Hubert podniósł się i zaczął biec przed siebie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę jak nienawidzi swojego ojca. Ile by dał za to, żeby zginął. Za to co zrobił jego matce. Hubert nawet nie chciał o tym wspominać, było to zbyt bolesne.
W końcu chłopiec wbiegł schodami, na drugie piętro, a to przypominało arenę cyrkową. To właśnie stąd dobiegała muzyka. Przedstawienie właśnie się zaczynało.
Widownia była pusta, a artyści zwyczajnie kaleczyli swój spektakl . Temperatura była nie do zniesienia, powietrze zdawało się syczeć. Jeden z linoskoczków nie opatrzenie puścił się liny i spadł ciężko niemal na Huberta. Zapaśnikom płonęły ciała, a młode treserki wyprowadzały właśnie z za kulis najprawdziwszego tygrysa, który natychmiast zerwał się z uwięzi i pognał w stronę Huberta warcząc groźnie. Muzyka zdawała się być jeszcze głośniejsza. RAM TAM TARARA TAM TA RAM.
Hubert dobył swojego noża kuchennego, jednak wiedział że nie ma szans w starciu z dorosłym tygrysem, toteż pognał przed siebie, schodami na wyższe piętro. Gdy tak biegł, zupełnie zapomniał o tym, że przecież ściga go ojciec. I to był błąd. Ojciec czekał na niego. Zamachnął się gaz rurką, Hubert nie zdążył sparować ciosu i przyjął uderzenie, prosto w zęby. Kilka z nich wypadło mu na ręce. Zamroczyło go na chwilę. Ojciec stał przed nim uśmiechając się obleśnie.
Wokół pojawiło się kilku clownów, ich stroje płonęły. Cuchnęło płonącą skorą. Odór był niemal nie do wytrzymania. Jeden z clownów podszedł do Huberta z kwiatkiem w dłoni, z takim kwiatkiem, z których to zawsze clowni pryskają wodą. Jednak nie tu, w toruńskim bloku-widmo. Clown prysnął Hubertowi w twarz najprawdziwszym ogniem, raniąc go. Chłopiec zawył straszliwie. Ojciec Huberta, przyglądał się temu radośnie, po chwili zdzielił go silnie w plecy. Hubert padł na brzuch.
Z oddali dobiegały dwie postaci. Już po chwili Hubert resztkami świadomości przypomniał sobie, że są to żule, którzy chcieli go dopaść pod mieszkaniem Krzywego. Jeden z nich podbiegł do Huberta i kopnął go silnie między oczy. Chwilkę po tym wokół całego zgrupowania pojawiło się dwóch monocyklistów.
Jeździli wokół leżącego chłopca śmiejąc się wesoło, w końcu jednemu z nich przebiła się opona, stracił równowagę i legł ciężko na Huberta, raniąc go – w i tak obolałą już – rękę. Ojciec przedarł się przez całe zgromadzenie i zaczął metodycznie okładać Huberta. Raz za razem.
Hubert nie wiedział już czy to sen czy jawa. Cały świat wirował wokół.
W końcu ból ustał. Miał wrażenie, że ktoś złapał go za rękę i zaprowadził tam gdzie było pięknie i błogo. Tym kimś była Maria Kowalska. Z dala od miejsca, które bywało – czarno-szarego bloku. Z dala od katastrofy. Z dala od beznadziei. Jedyne co zapamiętał to jej piękny uśmiech i nadzieja, że tam dokąd pójdą, nie będzie bólu i cierpienia.
Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”
- Pierwsze Kroki
- - Tu się przedstawiamy ...
- - Regulamin Główny i Regulaminy Działów
- Najlepsze na Weryfikatorium
- - Najlepsze z prozy
- - Najlepsza Miniatura Miesiąca
- - Najlepsze z poezji
- - - Poezja rymowana
- - - Poezja biała
- - - Myśli krótkie
- Pisarze i ich zwyczaje
- - Weryrecenzje
- - Strefa Pisarzy
- - Strefa Debiutantów
- - Archiwum Strefy
- - - Archiwum Debiutów
- - - Archiwum Pisarzy
- Wydawnictwa i ich zwyczaje
- - Wydawnictwa
- - Jak wydać książkę w Polsce?
- - ...za granicą?
- Proza
- - Spis treści
- - Informacje
- - Opowiadania i fragmenty powieści
- - Miniatura literacka
- - Rozmowy o tekstach z 'Tuwrzucia'
- Poezja
- - Poezja biała
- - Poezja rymowana
- - Mini poeticum
- - Proza poetycka
- - Hyde park poetycki
- Nasza (inna) twórczość
- - Dziennikarstwo i publicystyka
- - Scenariusze filmowe i teatralne
- - Nasze Zabawy Literackie
- - - Piszemy wspólne opowiadania
- - - Eksperymenty literackie
- Warsztat literacki
- - Wprawki, czyli ćwiczenia warsztatowe
- - Jak pisać?
- - Kreatorium
- - Warsztaty WeryfikatoriuM
- - - Gest narracyjny
- - - - Informacje
- - - - Eliminacje
- - - - Wariacje
- - - - - Grupa A
- - - - - Grupa B
- - - - Egzamin
- - - Dialogatornia
- - - - Kwalifikacje
- - - - Kwalifikacje
- - - - Ćwiczenia - część I
- - - - Ćwiczenia - część II
- - Forumowi Specjaliści i Pasjonaci
- - Maraton pisarski
- Konkursy
- - Konkursy nasze
- - - Wielka Bitwa Karczemna Romeckiego (dla Fioletowych)
- - - - Teksty konkursowe
- - - - Dyskusje i zgadywanki
- - - - Oceny i wyniki
- - - Walki Mocy
- - - - Walki mocy 2018
- - - - Walki mocy 2014
- - - - Walki mocy 2013
- - - Puchar Administratora
- - - - Turniej o Puchar Administratora 2018
- - - - - Faza Grupowa
- - - - - - Zakończone
- - - - - Faza Pucharowa
- - - - - - Rozegrane
- - - - - Plebiscyty
- - - - Turniej o Puchar Administratora 2012
- - - - - Faza I
- - - - - Faza II
- - - - - Faza Finałowa
- - - Konkursy Drabblowe
- - - Konkurs "Otuleni Natchnieniem"
- - - - Podium
- - - Konkurs "Miniatoricum"
- - - - Prace konkursowe - Miniatoricum 2009
- - - - Podium
- - - - Prace konkursowe - Miniatoricum 2010/I
- - - Konkursy różne
- - - - Letni Konkurs Porzeczkowy
- - - - Malowane słowem, czyli mistrzowie obrazowania
- - - - Sylwestrowy Turniej Poetycki
- - - - Świeża krew 2019
- - - Skarbonka
- - Bitwy literackie
- - - Regulamin bitewny
- - - Nowa bitwa!
- - - Bitwy z przeszłości
- - - - Rankingi
- - - - Propozycje bitew modyfikowanych
- - Konkursy literacko-poetyckie
- O literaturze
- - Dyskusje o literaturze
- - MML
- - Czytelnia
- Nasze publikacje
- - Drabble na Niedzielę
- - WeryForma(t)
- - Sukcesy Weryforumowiczów
- - Sprawy organizacyjne
- - Centrum Wzajemnej Pomocy
- - - Ku refleksji
- - - Ciekawostki, humoreski i różne różności
- - - QFANT - magazyn fantastyczno-kryminalny