Miłej lektury.

Słyszysz jak szepczą? Przedziwne postacie w twej głowie. Któraś z nich próbuje Ci wmówić, że potrafisz latać. Wskazuje okno i oferuje wyskok, przez dziesięć krótkich pięter, w których zawarte jest wszystko. Firanki rozchylają się zachęcająco, wiatr zaprasza na odlot. Wszystko jest przygotowane, tylko ty nie potrafisz oderwać stóp od podłoża. Na wszelki wypadek usprawiedliwiasz się lękiem wysokości.
Szept milknie. Ale zaraz odzywa się drugi. Ten jest już lepiej przygotowany, staruszek budzący zaufanie, postarał się nawet o powłóczystą szatę i myckę. Bierze cię pod rękę i prowadzi gdzieś nieopodal, bezustannie szwargocząc coś o twych niesamowitych talentach, które tak smutnie zmarnujesz. On nie zamierza do tego dopuścić, dlatego też Oferuje Ci Dar, piękny, inkrustowany złotem długopis firmy Pentel. Dzięki niemu, mówi, znajdziesz ujście dla swych błyskotliwych myśli. Oczywiście nic za darmo, bynajmniej, wystarczy drobna przysługa, ot tych parę dobrych osób, które ci jeszcze zostały. Wyrzeknij się ich i przyjmij swoje przeznaczenie!
Dłuższą chwilę rozważasz tę osobliwą propozycję. Wydaje się to niezły układ, jak dla kolesia, który stracił wszystko, na czym mu zależało. Prawie wszystko, no ale cóż szkodzi zerwać ostatnią nitkę, łączącą z ponurą przyszłością? Jakoś tak kusi, żeby się zgodzić, poszerzyć ten szczery, starczy uśmiech, przyjąć, co oferuje. I właśnie wtedy, kiedy już macie podać sobie dłonie, następuje olśnienie. Wcale nie chcesz palić za sobą mostów i odnaleźć się na środku oceanu, na bezludnej wyspie, w krainie nicości.
Mówisz mu to i żegnasz uprzejmie. Wściekły staruszek obrzuca cię wiązanką najcięższych bluzgów. Ze zdenerwowania aż mu wypadło oko, zaraz jednak zakrywa oczodół przepaską, spluwa pod nogi i odchodzi marynarskim krokiem w kierunku zacumowanego okrętu. Kotwica podnosi się w górę, czerwona bandera łopocze na wietrze. Upiorna łajba napędzana ludzkim jękiem błyskawicznie znika za horyzontem.
Zostajesz sam. Lecz nie na długo.
Czy coś cię trapi młody człowieku? – zapytuje głos za plecami. Odwracasz się i widzisz smukłą postać księdza. Oczywiście w sutannie, z nieodłączną biblią w dłoni, przecież nie mogło być inaczej. Maskarady bytów w twojej głowie zdają się coraz bardziej interesujące. Jeszcze chwila i przyślą w sukurs ostatniego templariusza, myślisz, lecz karcące spojrzenie duchownego ucina dalsze dowcipkowanie.
Skąd w tobie tyle sceptycyzmu, zapytuje. Odpowiadasz mu, że takim uczyniło cię życie. Gdzież w takim razie zostawiłeś miejsce na wiarę? Och, jest we mnie pełno wiary, że wstanę i przetrwam kolejny dzień. A Bóg? Co Bóg? On cię kocha.
Masz dosyć jałowej dyskusji. Dajesz mu o tym do zrozumienia najgrzeczniej jak potrafisz, czyli, odwracając się plecami i wznosząc okrzyk: „Ave Szatan!”. Bynajmniej nie sprawia to, że czujesz się lepiej. Ani że masz w końcu czas dla siebie.
Ledwie odchodzisz parę kroków, jak z prawej zabiega ci drogę dziewczyna. Zazwyczaj w takich sytuacjach, możesz się spodziewać anioła o zniewalającym uśmiechu i kawalkadzie falujących na wietrze włosów ulubionego koloru. Oczywiście dziewczyna spełnia wszystkie warunki a nawet więcej, wygląda bowiem jak aktorka, w której podkochiwałeś się w dzieciństwie. Spostrzeżenie zabiera ci kilka cennych sekund, tracisz więc najlepszą okazję do odwzajemnienia uśmiechu i tylko stoisz jak kołek, ze zdziwioną miną. Zniewalające bóstwo odjeżdża tymczasem na rolkach, aż iskry strzelają spod kółek, by zniknąć gdzieś za rogiem, w poszukiwaniu inteligentniejszego amanta.
Kurwa! – przeklinasz, co oczywiście nie pozostaje bez echa. Odgłosy niewieściej rozkoszy słyszane zza murka utwierdzają cię tylko w słusznym zamiarze jak najszybszego opuszczenia tego chorego parku. Maszerujesz więc z determinacją między pokręconymi jak kiszki nietoperza alejkami, trochę zazdroszcząc architektowi dobrego stuffu, jaki niewątpliwe brał w czasie wykonywania projektu. Wokół seplenią drzewa, rozsypujące się ławki szczerzą złowrogo kły, tak żeby przypadkiem nie przyszło ci na myśl usiąść. Jesteś zmęczony i masz już dosyć, szukasz jedynie ogrodzenia i bramy, przez którą wyjdziesz na znajomą ulicę. Nie jest to jednak takie proste.
Płotu nie ma. Pochowały się matki popychające wózki, małe złośliwe szkraby przestały hałasować a zamiast nich wszędzie, jak okiem sięgnąć, widzisz schorowane drzewa i nieprzyzwoicie przytulone krzaczyska. Znikła gdzieś sympatyczna alejka, zamiast niej masz pod stopami popękane kamiory górskiego szlaku. Wiatr uderza z pełną mocą, w minutę rozpętuje się ulewa, tylko czekać burzy, o już jest, piorun pieprznął tak blisko, że aż czujesz zapach spalonej sosenki. Nie namyślając się długo, schodzisz ze zbocza i dołączasz do wyuzdanych krzaczków, lecz pozostają one obojętne, na twe kościste wdzięki. Co innego wilk, na którego nieomal nadeptujesz, stary i śpiący, teraz nawet nieco wkurwiony.
Przepraszasz szybko i już próbujesz czmychnąć, gdy ostre pazury wpijają się boleśnie w udo. Wilk nachyla pysk ku twojej twarzy, obwąchuje, oględziny trwają jakiś czas, aż krzywi się z niesmakiem i sarka. Zająców nie jada. Może nie podszedł mu zapach?
W końcu zostajesz sam. Z gównem w portkach, na skalistej grani, chowając się przed burzą, w oczekiwaniu aż przejdą pioruny i będziesz mógł bezpiecznie skoczyć w dół. Nie chce ci się schodzić wyboistym szlakiem, masz dosyć wspinaczki, piękne widoki już ci spowszedniały, każdy zamieniłbyś na łyk obleśnej coli lub pierś wyimaginowanej kochanki. Szeptałaby ci czule sprośności, pozwalała uczynić noc nieskończoną. Wiesz jednak że to brednie, tak samo jak wiara, że kogoś masz, że sobie radzisz, że nie jesteś tylko frajerem pogubionym we własnej wyobraźni. Kiedy się obudzisz, rzeczywistość huknie cię brutalnie w ciemię, oślepi, utnie język, sparaliżuje członki i zostawi w szpitalnym łóżku z napisem śpiączka, lub bez napisu, w kolejnej sypialni gdzie rozgrywa się dramat anonimowego człowieka nie radzącego sobie w życiu, nieumiejącego poukładać nawet samego siebie, nie wiedzącego co czynić.
Czekającego wyłącznie na następny szept.