1. Sen.
Czasem, ktoś może wiedzieć o tobie więcej, niż mógłbyś sobie wyobrazić.
Czasem, zna cię lepiej od ciebie samego. Nie zauważasz tego, ale ten ktoś wciąż nad tobą czuwa, nie spuszcza z ciebie oka. I może to wytwór twojej wyobraźni, ale nie chcesz się go pozbyć...
Rzeczywistość rani. Inaczej, to prawda rani. Prawda może być bardziej bolesna od jakiegokolwiek czynu. Ale, czy kłamstwo jest lepszym wyjściem z takiej sytuacji? Nie popłaca, ale jest lżejsze, łatwiej je znieść.
Nie mogłam się pogodzić z tym wszystkim. Byłam jedyną osobą na świecie, która wolała cierpieć i umrzeć, niż żyć w kłamstwie. Byłam przyzwyczajona do różnych przeciwności i szybko się z nimi godziłam. Ale zaistniała sytuacja była wyjątkowa. Okłamywałam sama siebie i już nad tym nie panuję. Niestety, przerosło mnie to.
Znowu nie poszłam do szkoły. Moja przyjaciółka pewnie wypytywałaby mnie o przyczynę mojego ciągłego odrętwienia i rozkojarzenia. Od paru dni zachowywałam się dość dziwnie w towarzystwie moich kolegów z klasy. Wszyscy się o mnie martwili, ale ja nie potrzebowałam współczucia. Nie mogłam już znieść kłamstwa i chciałam znać odpowiedzi na moje pytania, wydające się banalnymi, które w rzeczywistości były trudne i skomplikowane. Były to plątaniny w moim mózgu, gnieżdżące się od paru lat, gdy dziewczyna w odpowiednim wieku zdaje sobie sprawę z istnienia miłości. W tym czasie tworzy się w głowie wyimaginowany obraz ideału, który krąży wokół niej do końca jej życia i na każdym kroku daje o sobie znać. Miałam tego dość... Wciąż istniała we mnie iskierka nadziei i to było okrutne, gdyż sama się okłamywałam. On nie istnieje, ale ja Go pragnę...
Idę ciągle przed siebie, bez celu. Nie zwracam uwagi na przejeżdżające auta, szczekające psy, rozmowy ludzi, płacz dziecka. Ciałem jestem obecna na świecie, duchem już nie. Próbuję krążyć po sferach marzeń i rozmyślać. Najłatwiej jest to robić na osobności, gdy ma się czas tylko dla siebie i swoich spraw. Miałam kupić coś tylko na obiad, ale postanowiłam zrobić długi spacer, by wreszcie się pozbierać i zacząć trzeźwo myśleć. Szłam po chodniku i rozglądałam się za jakimś wygodnym miejscem. Chłodny wiatr łagodnie wiał w moją stronę i napełniał moje płuca świeżym powietrzem. Na zewnątrz zawsze czułam się taka wolna od problemów i komplikacji. Moja gruba kurtka chroniła mnie przed zimnem, które nasilało się z dnia na dzień, bo nadchodziła pora roku, której nienawidziłam – zima. Jesień w tym roku była przepiękna. Chmury przysłaniały słońce, które przedzierało się przez ich grubą warstwę. Promienie rozświetlały przede mną drogę i sprawiały, że spadające liście mieniły się odcieniami brązu, pomarańczy i czerwieni. Przede mną ciągnął się jednak betonowy chodnik, a wokół stały wielkie domy. Zapragnęłam przebywać z naturą. Powędrowałam w kierunku północy i kilkanaście minut szłam po ścieżce.
Weszłam do gęstego, ciemnego lasu. Niezdarnie kroczyłam po mokrym błocie, brudząc moje nowe, zimowe buty. Szukając miejsca, w którym mogłabym odpocząć, natrafiłam na złocistą od liści łąkę. Oparłam się o największe drzewo i zsunęłam na dół. Na ziemi leżało morze liści, które coraz częściej spadały z ogołoconych drzew. Ręką posunęłam po nich, by znaleźć najlepszy. Chwyciłam duży liść klonowy i zaczęłam obracać nim w palcach. Zamyślona, siedziałam na mokrej ziemi, bawiąc się wszystkim co wpadło mi w ręce. Spacer z mojego domu do najbliższego sklepu trwał zaledwie pięć minut, a ja od dwóch godzin nie pojawiłam się w domu. Na pewno matka martwiła się o mnie, ale wiedziała, że nie może mi niczego powiedzieć. Pewnie zrozumiała, że powinnam zostać na chwilę sama. Poza tym jestem już prawie dorosła, mam 16 lat, i nie powinna się o mnie martwić. Doskonale radziłam sobie z jakimkolwiek niebezpieczeństwem. Spojrzałam na zegarek. Minęło kolejne 15 minut. Może powinnam już wracać, nie chcę jej doprowadzić do szału.
Nagle poczułam zimny dotyk na mojej szyi. Zerwałam się ze strachu na równe nogi. Serce biło mi trzy razy szybciej niż zwykle, lecz wszystko trwało zaledwie ułamek sekundy. Odwróciłam się, a zza drzewa wyskoczyła ciemna postać. Przewróciłam się i wpadłam w głęboką kałużę. Czułam, jak moje ubranie przemaka i woda nieprzyjemnie wlewa się do butów. Za każdym razem jak próbowałam wstać, ślizgałam się po błocie, więc wbiłam w nie ręce i zaczęłam nieudolnie się wydostawać. Uczepiłam się najbliższej kępy trawy i wciągnęłam na górę. Cały czas miałam zamknięte oczy ze strachu. W moich myślach pojawiły się najgorsze obrazy mojej przyszłości i przyszłości mojej matki. Zobaczyłam nieruchomą, leżącą na ziemi postać z otwartymi oczami - to byłam ja. Panicznie się bałam. Nie wiedziałam kto mógł stać za drzewem i co może się ze mną za chwilę stać. Skurczyłam wszystkie mięśnie, gotowa do obrony. Co z moją matką?! - pomyślałam z okropnym bólem. Moje myśli przerwał znajomy, cichy chichot. Zdziwiona, szybko otworzyłam, dotąd zaciśnięte powieki. Przede mną stała moja przyjaciółka Kathy i widząc, jak przerażona, nieudolnie próbuję wydostać się z błota, zarykiwała się ze śmiechu. Oparła się o drzewo, żeby się nie przewrócić i ręką uderzyła się w czoło. Jej dołeczki w policzkach zrobiły się głębsze, a twarz opływały rumieńce. Brązowe, kręcone włosy, zsuwając się na twarz, mieniły się w słońcu, a zielone oczy świeciły się od napływających ze śmiechu łez. Tym razem szybko wstałam, trzęsąc się ze złości, strzepałam z siebie liście i zrobiłam obrażoną minę. Wyglądałam z całą pewnością śmiesznie. Byłam okropnie zażenowana zaistniałą sytuacją. Myślałam, że zaraz zapadnę się pod ziemię.
- Co ty, głupia jesteś?! Co ci strzeliło do głowy?! Eh... Patrz jak wyglądam! - wrzeszczałam.
- Ha ha! Bardzo zabawnie! Gdybyś widziała swoją minę... Ha ha ha! - a ona cały czas się śmiała.
- Zamknij się! Zaraz twoja twarz będzie wyglądała zabawnie, jak umażę cię tym błotkiem. Wściekła, zrzuciłam z ramienia torbę, wzięłam w garść trochę błota i zrobiłam kilka kroków w jej kierunku. Kathy widząc mnie w stanie pełnego gniewu, zaczęła sobie żartować
- No przestań... Julie, nie znasz się na żartach? Daj spokój, no... - zauważyła, że jestem zbyt blisko. Zerwała się z miejsca i zaczęła uciekać cały czas się śmiejąc.
- No chodź tu!!
Przedzierałam się przez gęsty las. Gałęzie ocierały się o moją kurtkę i nogi. Parę razy skaleczyłam się, podrapałam i potknęłam. Będąc już dalej od lasu i czując mniejszą odległość od Kathy, rzuciłam się na nią jak dzika i przewróciłyśmy się na trawę.
- A masz, za swoje... Ha, ha!
Uśmiechnęłam się i posmarowałam jej czoło błotem. Zdołała wyjąkać z siebie tylko ciche „Fuuuj...”. W jednym momencie, obie zaczęłyśmy się śmiać. Leżałyśmy i chichotałyśmy z siebie nawzajem, wydając dziwne dźwięki i paplając jakieś głupoty. Z naszej rozmowy, dałoby się tylko usłyszeć niezrozumiałe zdania, przerywane śmiechem.
- Nie no, gdybyś widziała swoją minę... Heh! Byłaś zabójcza.
- Nie strasz mnie więcej, głupku. Chcesz, żebym przez ciebie umarła ze strachu? - Cicho śmiejąc się, poklepałam ją po brudnym od błota, czole...
Po kilku minutach, leżąc na ziemi, uspokoiłyśmy się i zaczęłyśmy wpatrywać się w chmury, które powoli odsłaniały promienne słońce. Nie przeszkadzało mi pobrudzone i przemoczone ubranie. Dla takich widoków mogłam leżeć tu zawsze. Wiatr kołysał mnie w powietrzu a drzewa szumiały radośnie.
- Pięknie prawda? - powiedziała Kathy, podając mi lizaka.
- Tak, jesień jest niesamowita, taka piękna... Dzię... dzięki... - wyjąkałam - A ty nie powinnaś być teraz w szkole? Chyba masz test z matmy.
- Ta... Zerwałam się z lekcji, bo trochę się o ciebie martwię. Matma nie jest problemem, nadrobię to. Przyszłam, żeby się upewnić, czy na pewno wszystko z tobą w porządku. Myślałam, że będziesz w domu, ale tu cię zauważyłam. Błąkałaś się bez celu... Co się z tobą dzieje?! No bo nie chodzisz do szkoły cały tydzień...
Jakbym słyszała moją matkę. Obie były tak samo opiekuńcze i troskliwe. Kathy jest najlepszą przyjaciółką, jaka mogłaby się trafić, bo zawsze wiedziała kiedy ze mną było źle.
-...a ja nie mogę już siedzieć z Angelą. Proszę, ja nie wytrzymam z tym kujonem w jednej ławce przez kolejne siedem dni... - dokończyła i popatrzyła na mnie błagalnie.
Angela Highway była niesamowicie dokładną i porządną osobą, a także najlepszą uczennicą w klasie. Jej zachowanie było nie do zniesienia, bo zwracała uwagę na najdrobniejsze szczegóły. Człowiek niestety musiał się podporządkować, narzuconym przez nią regułom, jeśli chciał skorzystać z jej pomocy na sprawdzianie.
Kathy wciąż oczekiwała mojej odpowiedzi, a ja nie chciałam owijać w bawełnę.
- No więc... Nie będę kłamać. Źle się czuję i muszę pobyć w domu. Nie wiem, czy pójdę jutro do szkoły.- z nią byłam zawsze szczera, bo gdybym tylko skłamała, wyczułaby to i drążyłaby temat dalej.
- Nie wiem czy w takim stanie byś ze mną wytrzymała. - dodałam żartobliwie.
Zapadła cisza, a Kathy zrobiła minę naburmuszonego dziecka. W końcu odpowiedziała.
- Em, no dobra, nie mów, jak nie chcesz. Ale tylko dzisiaj nie idziesz do szkoły! Jutro jest test z biologii, musisz mi pomóc, bo nic nie umiem... - ściąganie na testach było wyjątkowo łatwe w naszej klasie, bo nauczycielka była mało spostrzegawcza i nie zwracała na nas uwagi. Klasówki były bardziej pracą zespołową całej klasy, bo każdy podpowiadał i ściągał równocześnie.
- No jasne... - odpowiedziałam beznamiętnie.
Kathy zamyśliła się na chwilę, a potem z trudem wydusiła z siebie słowa:
- Powiedz mi, nad czym tak myślałaś przez ten tydzień. Czy to tylko dobra wymówka na nie chodzenie do budy, czy naprawdę ci coś jest...? Powiedz mi, wiesz że mogę ci pomóc, jestem twoją przyjaciółką.
Wpatrzyła się we mnie z całkowitym zaangażowaniem w „moją sprawę”. Ja jednak nie chciałam poruszać tego tematu. Chciałam się oderwać od rzeczywistości tak nużącej i nieciekawej.
- Nic mi nie jest! Co wy wszyscy tacy troskliwi? Po prostu nie mogę się skupić. Zbierałabym same pały, jakbym chodziła teraz do szkoły...- tym razem skłamałam, z wielkim trudem kamuflując to przed Kathy, która znała mnie na wylot. Ogarnął mnie smutek. Musiałam to komuś w końcu powiedzieć, zwierzyć się, a przede mną siedziała jedyna osoba, która mnie rozumiała. Nic nie powiedziałam.
Schyliłam głowę ku ziemi, próbując ukryć łzy napływające mi do oczu. Wiedziałam, że nic to nie da – to był zwykły odruch. Zagryzłam wargę z natłoku emocji. Starałam się zatrzymać falę bólu, która przytłaczała mnie za każdym razem, gdy byłam sama. Nie mogłam przestać. Chwyciłam kępkę trawy i szybko wyrwałam razem z ziemią. Bawiłam się tak dopóki nie odezwała się Kathy.
- Julie... Ja wiem, że coś ukrywasz. Nie kłam. Po prostu mi to powiedz, chcę wiedzieć.
Zmarszczyła brwi zaciekawiona i wzruszona. Oparła troskliwie rękę o moje ramię, lekko je szturchając.
W jednym momencie położyłam się na zimnym podłożu i zaczęłam głęboko oddychać. Doprowadzałam czyste powietrze do moich płuc, wierząc, że oczyszczą moje wnętrze ze smutku. Otarłam szybko łzy zbierające się w oczach i wszczepiłam moje dłonie w ziemię. Udawałam twardą i obojętną. Kilka minut leżałyśmy razem na ziemi, nie odzywając się ani na chwilę. Widziałam kątem oka, że Kathy wiele razy otwierała usta, chcąc coś powiedzieć. Potem się rozmyślała, kręcąc głową. W końcu zdecydowałam się przerwać tę ciszę.
- Myślisz, że istnieje prawdziwa, dozgonna miłość? - zapytałam, lekko odwracając w jej stronę głowę.
- Prawdziwa? Hm, nie sądzę. Ludzie się tylko oszukują. Prawdziwa miłość zdarza się w bajkach... - zachichotała serdecznie.
- Kate... Ja się pytam na serio. Nie rób sobie ze mnie jaj, tylko odpowiedz. - wymagałam zbyt wiele, to było głupie i trudne pytanie.
- Jule... - zaczęła naśladując mój sposób mówienia. - Oczywiście, że istnieje. Gdyby nie istniała, czy ludzie zakochiwaliby się? Czy byliby tacy szczęśliwi ze sobą, jak są teraz? Na każdego nadchodzi pora, gdy spotyka taką osobę w swoim życiu, która jest tą najważniejszą... - ciągnęła z uśmiechem na twarzy. Wpatrywała się w niebo i opowiadała z takim przekonaniem, jakby właśnie wyjawiała mi swoje sekrety i marzenia. Jej słowa zawsze brzmiały sensownie, w przeciwieństwie do moich głupich gadek.
- Zawsze ludzie znajdują swą drugą połówkę, tylko muszą się otworzyć i poznać ją – i mówię ci, nie zdarza się to tylko w książkach czy filmach. Popatrz czasem na świat rzeczywisty, nie jest on taki okropny. Wyjrzyj z tej ciemnej dziury w której się chowasz! - zachichotała. - Nie martw się kochana, na ciebie też przyjdzie pora. Jestem tego pewna. Miłość jest na pewno cudowna, a my musimy się zmagać z jej niedomiarem, ale do czasu. Na każdego po kolei przychodzi pora. - sprawiła, że się uśmiechnęłam. Mój ponury humor zniknął bez śladu. Świat od razu wydał mi się łatwiejszy. Chciałam teraz słuchać takich słów otuchy, dlatego próbowałam znaleźć najmniejszy temat, aby kontynuowała.
- Ale czemu my musimy na to czekać? Dziewczyny ze szkoły mają swoich chłopaków i chodzą z nimi wszędzie i... - to było głupie. Nie potrzebnie to powiedziałam, bo zabrzmiałam na pewno jak małe dziecko.
- Aj... One nie doznały jeszcze tej prawdziwej miłości. To są tylko takie popisy, a nie miłość. I co z tego, że mają chłopaków, pewnie za tydzień znów nawinie się następny. Rozchmurz się i popatrz na to z innej strony. Jesteś śliczna i mądra, na pewno znajdziesz kogoś godnego ciebie. - niezupełnie chodziło mi o komplementy, ale tak delikatnie to powiedziała, że zareagowałam tylko cichym śmiechem.
- Dzięki Kate, jesteś cudowna. Ty zasługujesz na kogoś, kto będzie dla ciebie najważniejszy na świecie. Na pewno znajdziesz najfajniejszego faceta w mieście. Ha, a ja mogę nawet żyć sama. Mnie to już zupełnie nie obchodzi. - to była prawda, postanowiłam już nie myśleć o żadnej miłości i podobnych głupotach, dopóki nie znajdę kogoś, komu poświęcę należytą uwagę. Przynajmniej do jutra...
- Kto by pomyślał... Jesteś niezwykle głupia, a gadasz takie mądre rzeczy. - dogadałam ze złośliwym uśmieszkiem. Kathy udała obrażoną i odwróciła się plecami.
- Eh, no wiesz... - mruknęła z oburzeniem.
- Oj, no żartuję sobie, chodź tutaj! - rzuciłam się na jej plecy i mocno uściskałam.- świetna z ciebie przyjaciółka!
- Mhm, lepiej już wracaj do domu, bo twoja matka pewnie wzywa policję. Jest wpół do drugiej.
- No dobrze, jak masz dość mojego towarzystwa, to już idę sobie... - uśmiechnęłam się i przytuliłam przyjaciółkę. Wstałam powoli, otrzepałam ubranie z trawy i odeszłam.
- Julie! - zatrzymało mnie wołanie Kathy – Nie zapomnij napisać czy przyjdziesz w środę, bo nie wiem czy mam się uczyć.
Mrugnęła znacząco, odwróciła się na pięcie i odeszła.
Krążyłam po zielonej polanie, starając się odnaleźć drogę do domu. Wkroczyłam pewnie na zabłoconą ścieżkę, nie zważając już na buty. Myśli znów mnie przytłaczały, ale z mniejszą siłą. Kathy pomogła mi się pozbierać i już wiedziałam, że nie mogę użalać się nad sobą. Świat nie kończy się na jednych sprawach, jest jeszcze rodzina, przyjaciele i... to wystarczy, prawda? Nie jestem przekonana...
Słońce dalej wisiało wysoko nad horyzontem, a chmury powoli się rozchodziły, dając pełne ujście złotym promieniom. Zatrzymałam się, zamknęłam oczy i zwróciłam twarz w ich kierunku.
***
Wchodząc do swojego pokoju, zatrzasnęłam szczelnie za sobą drzwi. Rozglądnęłam się nerwowo, po czym zrzuciłam torbę z ramienia. Mój pokój był nieco nowoczesny. Jasne meble i obrazki rozświetlały ciemne ściany. Łóżko przykryte fioletową narzutą stało w kącie pokoju, a nad nim wisiała duża szklana rama ze zdjęciami moimi, rodziny i przyjaciół. Duże okno wpuszczało do pokoju słońce. Ściągnęłam buty i przemoczone ubranie, układając je na stosie do prania. Przebrałam się szybko w luźny dres i byle jaką bluzkę. Usiadłam przy moim biurku, wyciągnęłam kartkę i zaczęłam rysować. Mojego „dzieła” nie można było jednak nazwać rysunkiem. Były to bazgroły, trudne do odczytania. Gdzieniegdzie zaczęłam tworzyć napisy, które od razu zamazywałam. Ślepo wpatrzona w ścianę, nie zauważyłam że ołówek przekroczył kartkę i zaczęłam rysować po biurku. Nie przerywałam jednak. Siedziałam, jakby zahipnotyzowana jakąś potężną siłą, bezwładnie ruszając ręką w prawo i lewo. Po chwili ocknęłam się, wyrwana z tego dziwnego transu przez ciężarówkę, która wydała z siebie dziki ryk. Westchnęłam cicho i chwyciłam po iPoda. Założyłam słuchawki i odtworzyłam pierwszą piosenkę od niechcenia. Wszystko mnie dziś przygnębiało. Słuchanie muzyki było najgorszym rozwiązaniem. Była zagłuszana przez moje głośne myśli. Z rezygnacją wyłączyłam i odłożyłam odtwarzacz.
Siedzę i myślę o wszystkim. Patrzę na ulicę i pędzące samochody. Słychać tylko ciche skrzypienie, nerwowo kiwanego się przeze mnie fotela. Czas, w moim przypadku nie leczy ran. Z każdą sekundą czuję się coraz gorzej, od spotkania z Kathy. Moje gardło rozrywa piekielny ból, a przez blade policzki suną ciepłe strugi łez. Ręce trzymam kurczowo zaciśnięte w pięści. Moje paznokcie już przebiły skórę dłoni, a krew z niewielkich ran spływa wolno po palcach i skapuje na podłogę. Nic nie poczułam. Moja twarz nie drgnęła. Zamknęłam tylko powieki, otworzyłam i dalej wypatruję przez okno. Mój wzrok zatrzymał się na gęstym, złotym lesie, w którym dziś byłam. Zaczynam badać każde drzewo, każdy nawet najmniejszy szczegół, jakbym szukała czegoś. Na przykład rozwiązania moich bezsensownych problemów.
Czy powodem moich rozterek było to, że rozstałam się z moim chłopakiem? Nie, na pewno nie. Nie cierpiałam z powodu rozstania z Joshem. Cieszyło mnie to. Byłam wolna, nie musiałam się już podporządkowywać, a co najważniejsze nie udawałam już, że mi na nim zależy. Nie mogłam już dłużej udawać, jeśli wcale go nie kochałam. To mój problem. Czy ja kiedykolwiek kogoś pokocham?! Raczej, czy ja pokocham kiedyś realnego chłopaka?!
Co mnie gnębiło? Samotność, która była nie do zniesienia i świadomość tego, że nigdy nikogo nie pokocham. Nie było takiej osoby, która byłaby dla mnie jedyną, ale z drugiej strony nie wyobrażałam sobie życia bez niej. Moją wielką wadą był mój mózg, który pracował inaczej niż u pozostałych osób ze szkoły.
Tak naprawdę łzy pojawiały się zawsze z chwilą, gdy w głowie zaczynały mi się mącić pojęcia związane z miłością, z tym niewyobrażalnym uczuciem, którym mogli się darzyć normalni ludzie. Ja nie byłam na pewno normalna pod tym względem.
Wszyscy mogli się cieszyć chwilą, a ja tylko użalałam się nad sobą, próbując wyobrazić sobie ideał mężczyzny, który byłby dla mnie całym światem, lecz który zarazem nie istniał. To bolało najbardziej – prawda. Nie mogę już dalej udawać. Ten świat nie jest dla mnie. Jest zbyt prosty i poukładany, a ludzie są tak zwyczajni...
Tkwiłam w zamyśleniu. Moje dłonie rozluźniły się, odkrywając świeże rany. Rozchyliłam lekko drgające usta i cicho westchnęłam. Siadłam na parapecie i wychylając do tyłu, oparłam się o ścianę. Oczy przymykały mi się ze zmęczenia, ale ciało nadal było spięte. Wciągnęłam kolana pod brodę i owijając wokół nich ręce, przycisnęłam do piersi. Moja głowa ledwo trzymała się w pionie. Co jakiś czas musiałam walczyć ze zmęczeniem, odchylając ją w prawo. Otrząsnęłam się szybko, patrząc na zegarek. Dopiero 14:20. Chciałam jak najszybciej położyć się do łóżka. Ten dzień mógłby się już dawno skończyć, przynosząc za sobą cichą, spokojną noc, pod której zasłoną, człowiek mógł snuć swe niestworzone marzenia, zamknięty w pokoju, z zaciągniętymi zasłonami bez zbędnych, ciekawskich podglądaczy. Pokój był od pewnego czasu moim azylem. Zamykałam się jak czułam, że muszę pomyśleć.
Moje oczy przymykały się coraz bardziej. Uległam zmęczeniu. Moje ciało rozluźniło się od góry do dołu i poczułam jak odpływam. Zamknęłam oczy, oparłam się o okno i zasnęłam...
Chwilę potem poczułam jak cała wiruję. Świat stanął na głowie, a mi zaczęło robić się niedobrze. Byłam sama w ciasnym, ciemnym pomieszczeniu. Moje ubranie było mokre od potu. To uczucie było nie do zniesienia. Upadłam na podłogę, przyciśnięta zbliżającymi się ścianami. Czas nagle zatrzymał się... Znalazłam się w lesie. W tym samym, czarnym lesie. Uciekałam. Ktoś mnie gonił, ale nie mogłam się obrócić, żeby zobaczyć kto. Doganiał mnie, a ja już nie miałam sił w nogach. Znowu upadłam. Odwróciłam się wreszcie, widząc jak czarna postać mknie między konarami drzew. Staczałam się w dół i wpadłam w kałużę. Morderca nachylił się nade mną cicho szepcząc mi do ucha niezrozumiałe wyrazy. Słyszałam je, jakoby syk węża. Czułam, że był żądny mojej krwi i nie zawahałby się, zabijając mnie. Zaczęłam się topić. Schodziłam coraz bardziej w dół i w dół... Podniosłam wysoko głowę, ale jedyną rzeczą, którą mogłam ujrzeć, były czerwone, złowrogie oczy napastnika. Zapadałam się coraz głębiej w błoto i traciłam oddech. Ogarnęła mnie ciemność.
Poczułam się lepiej. Czarne ściany rozpadły się, odkrywając czyste, błękitne niebo, które zadziałało na mnie uspokajająco. Mój umysł był oczyszczony i nie myślałam już o niczym. Znalazłam się na łące, która przypominała raj. Wolna od wszelkich problemów, ściągnęłam buty i położyłam się na miękkiej trawie. Moje ciało było teraz przyjemnie bezwładne. Zamknęłam oczy i pozwoliłam, aby stopy oderwały się od ziemi. Leżałam i unosiłam się coraz wyżej. Czułam, jak chłodny wiatr przyjemnie muska moją twarz. Mimowolnie się uśmiechnęłam, zdając sobie sprawę, że przypominało to opiekuńczy pocałunek.
Natura wokół mnie była tak piękna, że nie sposób było oderwać od niej oczu. Drzewa wciąż pięły się ku górze, podążając za mną do nieba. Czułam się wyzwolona i lekka jak piórko. Rozłożyłam szeroko ręce i zauważyłam że zawisłam w powietrzu. Poczułam, jak czyjeś ręce objęły mnie w pasie. Gdy otworzyłam oczy, nikogo nie było. Za chwilę znów czułam chłodną dłoń, tym razem na moim policzku. Rozchyliłam usta rozochocona. Czy to wiatr bawił się mną, może jakaś postać? W każdym razie było to niezwykle przyjemne, dlatego uległam pieszczotom. Lodowata dłoń krążyła wokół moich rąk zatrzymując się przy nadgarstkach. Za chwilę poczułam ją na szyi i podbródku. Przeszły mnie przyjemne dreszcze. Coś ciągnęło mnie do przodu, przechylając moją głowę do tyłu. Wpadłam w ramiona wspaniałego zjawiska. Nie byłam pewna czy to jest właściwie osoba, ponieważ niczego więcej nie widziałam, poza niezwykle jasnym niebem. W tym momencie niczego więcej nie potrzebowałam. Byłam bezpieczna i szczęśliwa. W moim brzuchu roiło się od motyli, które zdawały się zaraz odlecieć razem ze mną.
Wśród przedzierających się, przez warstwę kłębiastych chmur, promieni słonecznych, ujrzałam twarz.... Przetarłam oczy ze zdumienia, lecz ona dalej tam była. Nie zniknęła. Niebiańsko piękna, gładka i czysta, należała do chłopaka, który właśnie trzymał mnie w ramionach. Nie mogłam uwierzyć! Wpatrywałam się, jakby nie istniało nic więcej, poza Nim. To nie mógł być człowiek, to był anioł, który spadł mi z nieba. Muskularne ramiona przytrzymywały mnie za biodra, a błyskotliwe, niebieskie, jak niebo oczy przypatrywały mi się z zaciekawieniem i troską. Kruczoczarne włosy przykrywały część Jego idealnego czoła, na którym nie było ani jednej skazy. Usta, rozchylone i wykrzywione w cudownym uśmiechu, przyciągały swym idealnym wyglądem. Wydawały się tak miękkie, że pragnęłam przytknąć je do moich. Jego nieruchoma twarz, wyglądała niczym obraz, wykonany przez niezwykle utalentowanego malarza - nierealna. Szczęka, jak gładka linia, kończyła cudną twarz. Twarda, lecz niezwykle łagodna. Chłopak był przeciwieństwem wszystkich innych ludzi. Jak anioł. Zdałam sobie sprawę z tego, że mogłam ujrzeć jego wnętrze. Poza urodą, miał w sobie inteligencję, troskliwość, odwagę i... współczucie. Współczucie? Dla... mnie?
Zgubiłam się w własnym śnie. Nie umiałam już odróżnić rzeczywistości od marzeń. Z jego oczu biło niezwykłe pożądanie. Nieustannie próbowałam śledzić ich ruch, ale nie ruszały się. Wpatrzone były w jeden punkt na mojej twarzy, łzę szczęścia, która niespodziewanie i niewyczuwalnie przemknęła po policzku. Byłam szczęśliwa. Mogłabym wisieć z Nim w powietrzu całą wieczność. Nie było możliwości, aby mi się znudziło. Czułam się jak po jakimś silnym środku odurzającym. Nie spodziewałam się, że sen może być tak piękny, bo rzadko je miewam lub śnią mi się wyłącznie koszmary. Chwilę później stało się coś niezwykłego. Nie potrafiłam tego wyjaśnić samej sobie, ale w środku cieszyłam się, jak małe dziecko.
Anioł wykonał łagodny ruch dłońmi, wciągając je wzdłuż mojej talii do góry. Nie odezwał się. Lekko drgnęłam z narastającej we mnie ekscytacji. Chłopak uśmiechnął się szerzej i uniósł mnie do góry. W każdej sekundzie, gdy się od niego oddalałam, nasilał się niezrozumiały ból, który rozrywał mnie od środka. Widząc moją wykrzywioną minę i zmrużone oczy, przyciągnął mnie bliżej do siebie. Byliśmy tak blisko, że zapragnęłam czegoś więcej. Gwałtownie owinęłam wokół niego moje ramiona. Ale... to był błąd, nie powinnam była tego robić. Chłopak odskoczył ode mnie szybko, zanim jeszcze moje ręce dotknęły jego pleców. Otworzyłam oczy, w których zbierały się łzy żalu, bo nie umiałam Go już ujrzeć. Zniknął... Rozpłynął się w powietrzu i zmienił się z powrotem w lekki, łagodny wiatr. Poczułam tylko jak jego zimna ręka dotyka mojej szyi i głaszcze kark. To był Jego ostatni dotyk. Przechyliłam się do tyłu, gdy popchnął mnie z powrotem ku ziemi. Ręce i nogi stały się bezwładne. Nie mogłam się już ruszyć. Spadałam z ogromną prędkością, wpatrując się w przestrzeń. Co ja zrobiłam?! Czemu pozwoliłam na zniszczenie mojego cudownego snu?! Pozwoliłam mu tak po prostu zniknąć. Szukałam go wzrokiem, nie zjawił się. Zmienił się w porywczy wicher i popędził w dal.
Rozrywający ból wciąż się powiększał. Nie zwracałam uwagi na to, że zaraz uderzę w ziemię i nic ze mnie nie zostanie. Brakowało mi Jego towarzystwa, Jego uśmiechu, Jego oczu, niebieskich jak niebo z iskierką słońca. Chciałam aby był koło mnie i nadal trzymał mnie w ramionach. Zaraz miałam rozpaść się na kawałki. Tęsknota narastała. Włosy przysłaniały mi załzawione oczy, wplątywały się w palce. Nie widziałam niczego, za to usłyszałam jakiś dziwny krzyk. „Julie, chodź!”. Tak, ktoś mnie wołał, ale nie mogłam zidentyfikować źródła tego donośnego głosu, który całkowicie nie pasował do mojego snu. Zaczął mnie coraz bardziej irytować. Był głośniejszy, a ja nie wiedziałam co mam zrobić, bo wciąż odrętwiała, spadałam w niekończącą się przepaść.
„Julie!! Chodź tu natychmiast!”- głos znowu zabrzmiał w moich uszach. Niebieskie dotąd niebo zmieniło swą barwę w ciemnozielony i zaczęło się rozpadać. Chmury zerwały się i runęły na ziemię. Wszystko stało się niewyraźne, a ja zaczęłam czuć się dziwnie. Obraz coraz bardziej się zamazywał. W końcu nie widziałam niczego więcej niż czerni.
„Julie!” - tym razem krzyk sprawił, że gwałtownie się obudziłam. Otworzyłam z niechęcią oczy, chcąc pozostać jeszcze w strefie marzeń. Popatrzyłam odruchowo na zegarek. Wskazówki wskazywały godzinę 16:30. Przespałam tylko 2 godziny, a wydawało się to wiecznością. Oglądnęłam się kontrolnie, żeby sprawdzić, czy wyglądam na zaspaną. Moja pozycja wyglądała śmiesznie, bo jedna ręka i noga zwisały mi swobodnie poza parapetem. Szybko zeskoczyłam z niego, przez co lekko zakręciło mi się w głowie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że głos we śnie, był wołaniem mojej matki.
- Już, już schodzę... - powiedziałam ochryple, bardziej do siebie, bo byłam pewna, że tego nie usłyszała.
-Julie, do jasnej cholery! Obiad! - zawrzała. Caroline nie była zła, ale często irytująca i dociekliwa. Czasem człowiek, słuchając jej zastanawia się, czy wszystko z nim w porządku, ponieważ onieśmiela go jej niesamowita pewność siebie. Miała jednak wielkie zalety, które w niej ceniłam nad wszystko. Szczerość, no i miłość do mnie, głupiej nastolatki... Ostatnio trudno było ze mną dojść do porozumienia, ale jej zawsze się to udawało. Podczas naszych rozmów, potrafiła wyciągnąć ode mnie wszystkie informacje, by stwierdzić, czy aby na pewno wszystko ze mną w porządku. Niezwykle o mnie dbała, bo byłam jej jedynym dzieckiem, od czasu gdy Eric, mój brat wszedł w dorosłe życie i przeprowadził się do Colorado. Przeprowadziła ze mną ponad kilkadziesiąt rozmów i jeszcze kilka na wszelki wypadek o anoreksji, bulimii i podobnych nastoletnich problemach. Byłam pewna, że mi to nie grozi, ale ona i tak działała według swoich zasad i wyjaśniała mi wszystko od początku do końca.
Otrząsnęłam się i wytarłam oczy, żeby nie dać po sobie poznać, że właśnie spałam, po czym zbiegłam szybko po schodach. Po drodze potknęłam się kilka razy, ale zebrałam się i weszłam do kuchni. Caroline siedziała już przy stole i niechętnie wskazała mi moje miejsce.
- Dłużej nie mogłaś schodzić po tych schodach?! Ile razy mam cię wołać? Obiad ci już wystygł. Zresztą nie obchodzi mnie to. Możesz zjeść nawet zimne, bylebyś zjadła. Pamiętasz chyba, co ci mówiłam o nie jedzeniu... Słuchasz mnie w ogóle?!
Między jej brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka. Prześwietlała mnie wzrokiem.
- Tak mamo... pamiętam. Przepraszam. Ee... musiałam coś zrobić...
Jej wzrok stał się bardziej podejrzliwy. Zaczęła udawać obojętną, ale od razu wyczułam, że bardzo jej na mnie zależy.
- Spałaś, tak? Myślisz, że nikt nie zauważy tych worów pod oczami? Od razu wiedziałam. Przecież jestem twoją matką. Dlaczego mi nie powiedziałaś?
Ta burza pytań brzmiała bardziej jak przesłuchanie, a nie matczyna opiekuńczość.
- Mamo, nie spałam, odrabiałam lekcje. - szybko skłamałam, to był odruch obronny.
- Córciu, co się z tobą ostatnio dzieje? Chcesz o tym porozmawiać? Proszę, ja chcę ci pomóc, przecież o tym wiesz …
- Nie, nic mi nie jest, naprawdę. Wiem, że chcesz dla mnie dobrze, kocham cię mamo - nawet matka nie zrozumiałaby moich problemów, dlatego nie prowokowałam do rozmowy, tylko zaczęłam się powoli wycofywać. Uśmiechnęłam się łagodnie.
- Jakby co, to wiesz, że zawsze możesz ze mną porozmawiać. Kocham cię, ale nie śpij przed obiadem, dobrze? - nie dała za wygraną, zresztą jak zwykle.
- Dobrze, nie będę... - odchrząknęłam z lekką irytacją.
Caroline tylko się uśmiechnęła, włożyła do ust kawałek mięsa i zaczęła go wolno przeżuwać. Jej wzrok błysnął w moim kierunku troskliwie i ostrzegawczo. Wywróciłam oczami i, w tym samym momencie włożyłam talerz z jedzeniem do mikrofalówki. Nastawiłam czas, po czym zamknęłam drzwiczki. Siedziałyśmy tak w milczeniu do końca posiłku. Matka nie poruszała już wcześniejszego tematu, bo nie chciała mnie drażnić. Widząc jaki mam ostatnio humor, bała się, że się rozzłoszczę, ucieknę z domu i ją zostawię. Absurd! Zawsze przesadzała w tych sprawach, bo wiedziała, jak bardzo jej na mnie zależy. Nie mogłabym jej tego zrobić i wcale nie chciałam. Kochałam ją nad życie, ponieważ była jedyną osobą, która rozumiała mnie bez słów. W większości spraw...
Siedziałam i jadłam wolno obiad, wciąż myśląc o moim śnie. Przed oczami znów widziałam piękną łąkę, niebo iskrzące od słońca i chłopaka... Co by było, gdyby On istniał naprawdę? Czy wszystko, co piękne, musi być snem? Walczyły we mnie emocje. Zatrzymałam widelec tuż przed nosem, gapiąc się w przestrzeń. Widziałam, jak moja matka spogląda na mnie i zastanawia się, czy nie zapytać mnie o zdrowie psychiczne. Zrezygnowała, cicho wzdychając i odwróciła się z powrotem do zlewu. Ziemniak spadł mi z widelca i wylądował na moich kolanach. Wciąż zamyślona, nie zauważyłam niczego. Włożyłam pusty widelec do ust. Po chwili zauważając, że nie mam niczego do przeżucia, wyciągnęłam go i zrobiłam zdziwioną minę. Caroline zaśmiała się pobłażliwie.
- Oj Julie, obudź się wreszcie... Ziemia wzywa. - w jej oczach widziałam, że się o mnie martwi.
- Mamo, wszystko ze mną w porządku. Zastanawiam się tylko nad moim zadaniem z biologii. - skłamałam znowu, zbierając z kolan jedzenie.
Przychodziło mi to nie łatwo, bo jak każdy wie, trudno okłamywać ukochaną osobę.
- A jak to zadanie ma na imię, co? - spytała z sarkazmem. W jej głowie wszystko zapewne ułożyło się w jej logiczną całość.
- To jakiś chłopak! Oj, wiem... zakochałaś się! Oh, jak dobrze, a ja myślałam, że to ze mną jest coś nie tak. No opowiadaj, podoba ci się? Kiedy go przyprowadzisz do domu?
Zaczęła mówić tak szybko, że nie zdołałam usłyszeć jej kolejnych pytań. Wciąż byłam osłabiona, dlatego z pewnym opóźnieniem odpowiedziałam.
- Mamo! Daj już spokój, nie zakochałam się...- po raz kolejny skłamałam. Oczywiście, że się zakochałam, ale w kimś kto nie istniał... Jak miałam jej to wytłumaczyć? Żeby jej tylko nie denerwować, wymyśliłam szybką i łatwą ucieczkę od jej niewygodnych pytań.
- Ciągle jestem śpiąca, no wiesz, uczyłam się całą noc na ten test z biologii...
- A, no tak. Przepraszam, po prostu się o ciebie martwię, jak każda matka o swoje dziecko. Mogę zwolnić cię z środowych zajęć, napiszesz ten test kiedy indziej. Jeśli tylko chcesz...
No tak, jak zwykle troskliwa i pomocna. Chciałam nie iść jutro do szkoły i przełożyć ten nieszczęsny test, ale nie mogłam ciągle siedzieć w domu i użalać się nad sobą. Potrzebowałam więcej towarzystwa, no i musiałam pomóc Kathy w teście. Była moją najlepszą przyjaciółką. Kathy mogłam zwierzyć się z wszystkiego, nie tak jak Caroline, która nie zawsze mnie rozumiała. Może było to lepszym rozwiązaniem. Znałyśmy się prawie od urodzenia i nigdy się nie rozdzielałyśmy.
- Nie, dzięki. Muszę zdać tą biologię, no i ruszyć się z domu. Za długo tu siedzę.
- Dobrze, w takim razie idź się spakuj bo musisz jutro wcześniej wstać, a nie o 12:00, jak dzisiaj. - spojrzała na mnie znacząco, udając obojętność. Po chwili jednak się uśmiechnęła i uścisnęła mnie tak mocno, jak tylko mogła. Z trudem odzyskałam oddech i dyskretnie wymknęłam się z objęć, aby jej nie urazić.
- Dzięki. Kocham cię, ale nie martw się już o mnie... Mam 16 lat.
- Tak, tak wiem. Dzieci tak szybko rosną. Jeszcze niedawno mogłam trzymać cię na rękach, a potem patrzeć jak zaczynasz chodzić, mówić, uczyć się. Eh, jaką byłaś złośnicą. Byłaś wręcz nie do poskromienia. Pamiętam każdą naszą rodzinną wycieczkę. Szczególnie tą, na której zgubiłaś misia i płakałaś całymi tygodniami - zachichotała wspominając ten feralny weekend, o którym ja chciałam szybko zapomnieć. Skrzywiłam się, a Caroline ciężko westchnęła.
- Pamiętam, jakby to było wczoraj. Jak cała rodzina była w komplecie i cieszyliśmy się, że mamy siebie nawzajem. Jeszcze niedawno… było tak wspaniale. Byliśmy młodzi. Z czasem to, co dobre się popsuło i przestało cieszyć twojego ojca. A ja próbowałam tylko uratować moją rodzinę. Nic nie poradzę na to, że tak bardzo was kocham. - przerwała i popatrzyła na mnie ukradkiem.
Na wspomnienie mojego ojca, buchnęłam pełnym żarem złości.
- Mamo nie wspominaj mi o nim. Nawet mi nie mów, że był dla ciebie dobry i cię kochał.
Caroline podrapała się po czole i pogłaskała mnie czule po głowie.
-David... nie był dobrym mężem, ale się starał... Eh, wiem co o nim myślisz i wiem też, że nie zmienię twojego zdania.
Zawrzało we mnie. Wspomnienia, tak bolesne, powracały, dawały o sobie znać. Wywróciłam wyraźnie oczami i złapałam matkę za rękę, którą wciąż trzymała na mojej głowie.
- Car... mamo. David nie był niczym dobrym! To, że znęcał się nad tobą, czyni go dobrym człowiekiem?! Nie mów mi o tym... potworze!
- Julie nie mów tak. Ty nic nie rozumiesz, nawet twój brat tego nie zrozumie.
- Ale, przecież widziałam to na własne oczy. On ...
- Zakończmy ten temat! - przerwała i usiadła na krześle. - Proszę, przestań...
Zauważyłam, jak łza zakręciła się w jej oku. Wyglądała jak małe dziecko, które zaraz ma się rozpłakać. Otarła szybko oczy i znów się uśmiechnęła.
- Musimy żyć dalej, tak? Pamiętaj o tym, że trzeba korzystać z życia i nie przejmować się błahostkami. To może szybko zaprowadzić człowieka na niewłaściwe miejsce. Ja i twój ojciec...- spoglądnęłam na nią i zauważyłam, że coś przede mną ukrywa.
- Co się stało? - zapytałam bez zastanowienia, pobudzona jej słowami, oraz tym ostatnim, niby nic nie znaczącym, niedokończonym zdaniem.
- Nie, nic. Chciałam powiedzieć, że nie jesteśmy dobrym przykładem szczęśliwego małżeństwa... Kochana, wierzę, że znajdziesz kogoś, kto pokocha cię tak samo jak ja. Ha! Może nawet bardziej. - uśmiechnęła się radośnie, ale ja wiedziałam, że i tak, nie mówi mi prawdy. Jej uśmiech wyrażał szczęście, ale oczy, wciąż smutne, szukały czegoś w oddali wspomnień.
- Tak, też w to wierzę. Dziękuję za wszystko. Pójdę już na górę... - powiedziałam cicho, trochę skrępowana zaistniałą sytuacją.
Caroline nie odpowiedziała. Popatrzyła tylko na mnie i westchnęła. Chciałam dać jej spokój i nie zadawać głupich, niepotrzebnych pytań, bo widziałam, że tego potrzebuje, tak samo jak ja teraz. Gdy tylko podeszłam do schodów, usłyszałam ciche szlochanie. Serce zaczęło bić mi szybciej i boleć z żalu. Moja matka, Caroline... Nigdy nie słyszałam jak płacze, gdy nie ma w pobliżu Davida. Co ona mogła ukrywać i jak mogłam jej pomóc? Miałam mętlik w głowie. Za dużo się dziś wydarzyło.
„Lepiej ją zostawić samą, gdy jest w takim stanie” - pomyślałam i szybko pobiegłam na górę, uważając tym razem na każdym stopniu, żeby się nie przewrócić.
Weszłam do pokoju i znów usiadłam za biurkiem, tym razem całkiem przytomna. Zaczęły nękać mnie pytania, związane z Caroline. W tym momencie chciałam upodobnić się do niej i rozwiązać szybko tą trudną łamigłówkę, którą sama mi podrzuciła. Byłam pewna, że miało to związek z ojcem. David, mój ojciec, którego chciałabym nigdy nie poznać, wiele razy sprawiał jej ból. W mojej głowie wszystko zaczęło się komplikować. Przeszkodą w odgadnięciu zagadki było to, że nie zjawił się w naszym domu od ponad półtora roku. Właśnie wtedy wyjechał, by już nigdy nie widzieć nas na oczy, jak to sam powiedział. Od tego czasu go nie widziałam, nie chcę go już więcej widzieć. Eric, mój starszy, dojrzały brat rzadko bywał w domu. Studiował i rozpoczął nowe życie w Denver, w stanie Colorado, znajdującym się prawie 2 tysiące kilometrów od miasta o popularnej nazwie Greenville w Alabama, w którym mieszkałyśmy z Caroline. Eric wiedział o problemach matki i zawsze stawał w jej obronie, lecz gdy postanowił kontynuować studia i poznał miłość swojego życia, wyjechał i Caroline została ze mną. Miłość zawsze sprawia problemy! Człowiek, zakochując się, zapomina o całym świecie. No i o najbliższych mu ludziach. Byłam zupełnie sama z zapłakaną matką, której nie mogłam w żaden sposób pomóc.
Wspomnienia przytłaczały mnie do tego stopnia, że zapomniałam gdzie jestem. Zobaczyłam moją torbę, później biurko i stojącą na nim lampkę, i zorientowałam się, że wciąż jestem u siebie w pokoju. Oparłam się łokciami o biurko. Kompletnie nie wiedziałam co robić. W tej chwili mogłam myśleć tylko o szkole. Wypakowałam z torby podręczniki i zeszyty, żeby zrobić zadania na jutro. Mam zaległości, ale nadrobię je szybko. Otworzyłam zeszyt z matematyki, podciągnęłam nogi pod brodę i próbowałam się skoncentrować. Wgapiona w kratki zeszytu, stukałam długopisem o kant biurka, nie mogąc oderwać się od gnębiących mnie myśli...