św. Katarzyna

1
św. Katarzyna.





I



Gdy ogień ukazał pełnię swej siły niewielu trwało w nadziei. Klęczeli na trawie z różańcami w złożonych do modlitwy dłoniach, jakby nazbyt zaciśniętych, mokrych od potu, roztrzęsionych. Nie wznosili oczu ku niebu, spowitemu kłębami ciemnego dymu, choć wszyscy w okół czynili to z rysującym się na twarzach zaciekawieniem. Nie dochodzili przyczyn pożaru. Nie złorzeczyli remontującym dach robotnikom i ich zgubnym nałogom. Nie dojadali niespiesznie pączków z pobliskiej cukierni. Z głowami opuszczonymi na piersi szeptali modlitwy. Między śmietnikiem jednym, a drugim, między porzuconymi bezładnie do żucia gumami, między psimi kupami, trwali w nadziei. Gdyby oszczędził... Gdyby przetrwał...

-Ale się jara...- rzucił od niechcenia wyrostek w białej sportowej czapce i nieświadom zapętlenia sytuacji zapalił papierosa. Dym wydmuchnięty nosem uniósł się pod czapki daszek i na kilka sekund zniekształcił rzeczywistość. Nikt łącznie z, zdawać się mogło, bezpośrednio zainteresowanym, nie zwrócił na to uwagi. Kogóż obchodzi ironia sytuacji, kiedy rzeczywistość odarta z symboliki dostarcza rozrywki.

Dym i płomienie uderzały w niebo. Dach w całości przybrany był ogniem. Zegarowa wieża czerwieniła się zawstydzona. Wszyscy patrzą. Podobno już kiedyś tak było. Wtedy uderzył piorun, dziś niefortunny papierosa niedopałek. Podobno...

Tłum wygniótł się zupełnie w próbie zajęcia dogodnej pozycji. łokcie pracowały silnie, a zasób przeproszeń wyczerpał się po minutach pięciu. Pozycja jest najważniejsza- społeczna zwłaszcza. Oto zebrali się. Sprowadzeni ogniem i dymem złowieszczym, przedstawiciele społeczeństwa. Głosowali łokciami. Tłoczyli się na chodniku, na murkach okalających psie toalety, w oknach, na ulicy. Straż pożarna natrudziła się by przejechać. Tylko na trawniku, wśród nielicznych, miejsca było aż nadto. Czy to zgromadzenie ludowe tysiącletniego miasta, czy teatr powszechny? Tragedią wezwani przybyli na dramat gotowy, czy też dramat stworzyli sami? Stanąłem wśród nich. Wśród nas. Miejsce w ostatnim rzędzie. Najniższa klasa w pociągu donikąd. Ze strażackich węży lał się strumień patosu.

-To jest Mariacki?- zbyt głośno rzucone głosem kobiecym pytanie niosło się wraz z kpiącymi komentarzami po okolicy całej. Pojawiły się i usprawiedliwienia. Zawsze się pojawiają. Przecież mogła nie wiedzieć, nie być stąd, może turystka, czy to obowiązek wiedzieć. Kpiny i wyjaśnienia. Miłosierdzie. Kultura ostatnimi czasy stała się dziwnie skromna. Dba o anonimowość.

-Zawali się zaraz, chodźmy.

-Poczekajmy jeszcze chwilkę... patrz jak wysoko sięgają płomienie!- A gdy waliły się krokwie tłum niemal przyklasnął. Płomienie efektownie buchnęły pod niebiosa. Dało się słyszeć kilka 'łoł'. Efekt, efekt, prócz pozycji liczy się efekt, zwłaszcza efektowna autokreacja. Kilkoro nastolatków wyraźnie w okresie buntu, kontestując rzeczywistość, wyraziło aprobatę cynicznym 'jee' i lekkim śmiechem. Umundurowani czernią dziś, jutro w zupełnie innych barwach. W grupie chwalili indywidualizm, mówiąc głosem jednym, myśląc jedną myśl. Zdawało im się, że dosięgnęli symboliki, że przeprowadzili słuszną interpretację. Może... Wszyscy wyrażaliśmy emocje- zredukowanym do kilku dźwięków językiem, modlitwą, łzami, obojętnością... Wszyscy interpretowaliśmy, chociażby interpretacji brakiem. Popieprzona społeczna mozaika. Czego oczekiwali? Czego oczekiwałem? Gdzie w tym absurdalnym teatrze jest scena, a gdzie widownia?

świętą Katarzynę, tę z Aleksandrii, skazano na łamanie kołem, anioł zstąpił jednak pośród ukochane dzieci Boga i zniszczył straszliwe narzędzie tortur. Zginęła przez ścięcie mieczem. Czy na to liczyli nieliczni trwający w nadziei? Czekali na Bożą łaskę. Widowisko różne od zawalenia, prawda? Nikt nie zwracał na nich uwagi. święta Katarzyna pokonała pięćdziesięciu pogańskich mędrców w teologicznej dyspucie. Kilku nawróciła. Później zaczęto wątpić w jej istnienie.

Płomienie pożerały kościół. Ich taniec był krzykiem miasta. Kościół św Katarzyny jeszcze nigdy nie czuł się tak doskonale ze swoim imieniem. Pewnie zaczął żałować, że ni jedna jego cegiełka, nie wywodzi się z dalekiej Aleksandrii. Jakże podkreśliłoby to dramaturgię.

-Tato, a czyj to dom płonie?- chłopczyk o włosach rozwianych wiatrem, rumianych policzkach i płonących ciekawością oczach zadał pytanie, które zadać chcieli w tłumie wszyscy. Ojciec ciągnął go za rękę, próbując przedrzeć się przez tłum.

-Księdza.- powiedział jeden z młodych buntowników, o włosach długich, brązowych, spiętych na karku w kucyk. Ubrany w czarna kurtkę skórzaną- dwudziestego drugiego maja. Grupa przyklasnęła mu, poklepała po ramionach, przypięła do piersi medal za walkę z wrogiem. Wyglądał tak dumnie, młody żołnierz w niewygodnym mundurze, wykonujący rozkazy nim dowódca otworzy usta. W ich śmiechu rozbrzmiewała cicha nuta niezdecydowania. Poszukiwali. Płomienie wyglądały jak kwitnące na dachu kościoła piekło.

-Kultury- szepnął głos niezidentyfikowany, ucięty zręcznie szumem tłumu i trzaskiem płomieni.

-Boga- dodała oburzona zbuntowanym śmiechem i bezbożnym szeptem staruszka. Niemal porwała w ramiona chłopczyka, dodając:

-Tam mieszka Pan Jezus! I Cię kocha!- z emocji czy ze złości, zaparowały jej przyduże okulary i zafalowała na policzku brodawka. Nieświeży oddech i ton wypowiedzi sprawiły, że chłopczyk jakby chętniej poszedł przesmykiem utorowanym przez ojca przedzierającego się w tłumie. Być może nigdy nie usłyszy satysfakcjonującej odpowiedzi.

-Jak tam mieszka to chyba właśnie przypalił obiad- zakpił odznaczony przed momentem medalem i chwilową popularnością, rzeczywistości kontestator. Spotkał się z niepokojącą ciszą. Zmęczyć go musiała ostatnia potyczka- dziś tak nikt nie żartuje. Skąd ta łagodność? Rozpaczliwie gestykulując roztrzęsionymi dłońmi i przesuwając błędnym spojrzeniem po kamiennych twarzach towarzyszy, szukał choć drobiny akceptacji. Nie dostrzegł zbliżającego się pierwszego z dwóch proroków.

Nie przebijał się przez tłum, bo klęczał niedaleko od rana. Pod delikatesami w których alkohol sprzedają nieletnim. Zbierał na leki i żywność, zauważywszy niszę w rynku (proroków w końcu zbyt wielu nie mamy, a oto nadszedł czas szczególny w którym wszyscy przesuwaliśmy się grzecznie po krawędzi tradycji) porzucił niedochodową profesją. Wszyscy potrzebowaliśmy nauki...kogokolwiek. Niejasnych słów na wpół przepowiedni, na wpół kazania. Sensu ukrytego między sylabami. Krzyknął prorok coś niezrozumiale wyrzuciwszy ramiona w górę. Wyszczerzył zęby. Przynajmniej te, które, choć poczerniałe, wciąż tkwiły w jego ustach. Nieliczni ignorowali wszystko to i więcej jeszcze. Kto wie o co modlili się, upokarzani nieobecnością. Prorok nadchodził. Szedł niespiesznie, lud ustępował mu z drogi. Stopy obute w niemodne sandały, spodnie podarte, w kolorze ziemi i koszulka brudna z głową myszki Mickey. I my poruszani tłumem szliśmy, jakby od wieków całych, zataczając koła. Drobiliśmy w miejscu, wzajemnie następując sobie na stopy. Wszyscy tam byliśmy. Wszyscy. Pod płonącym kościołem św. Katarzyny. My- mali chłopcy o rumianych policzkach.



II



Po dachu nie było śladu, ujrzeliśmy tylną ścianę kościoła. Przejrzeliśmy go na wylot. Ogień odkrywał Kościoła tajemnicę. Wyglądał jak otwarta klatka piersiowa podczas skomplikowanej operacji. I znów próbowaliśmy dostrzec wśród krwi serce. Prawda? Biały dym gaszonego pożaru spowił niebo ciężkimi chmurami.

-Pachnie ogniskiem- padło z tłumu, tuż za mną, nie miałem ochoty odwracać głowy. Jeśli wierzyć sondażom 90% ludności Polski uważa się za katolików. A podobno to Paryż jest metaforą.

Czy to cegły rozgrzane zatrzeszczały i przechyliły się w stronę tłumu, czy też wieża kościoła nachyliła się by posłuchać głosu ludu i spojrzeć w oczy proroka? Zdało mi się, że runie już za chwile i przysypie gruzem nasze pytania. Sterty podań z prośbą o wytłumaczenie, czekające na sprawnego urzędnika. I wtedy przemówił, stojąc naprzeciw pomnika Jana Heweliusza. Odwrócony plecami do dogasającego kościoła, otoczony tłumem. Nawet kamienice przybliżyły się ciekawe pierwszego proroka.

-Jak dobrze w dymie widać słońce!- krzyknął donośnie i wyraźnie tym razem, choć przy słońcu język zaplątał mu się między niepełne uzębienie. Wydawało mi się, że widziałem go kiedyś kucającego pod dworcową ścianą, nieopodal leżała pusta już strzykawka, był zafascynowany światłami drogowych latarni. Ja spoglądałem na niego odważnie, wiedząc, że zobaczyć mnie nie może. Teraz staliśmy naprzeciw siebie, prorok spoglądał w niebo. Obracał się z uniesionymi ramionami.

-Jak dobrze, że płonie!- krzyknął raz jeszcze, a starsza pani, która jeszcze chwilę temu dążyła ścieżką prostą do zbawienia i starała się nawrócić laickiego chłopca, splunęła w łeb myszki Mickey.

-Zamknij się! Zamknij się!- zamierzyła się reklamówką z zakupami na tańczącego proroka, którego proroctwa tak nieproroczo brzmiały.

-Słońce jest okrągłe! Niech płonie! - cieszył się widokiem słońca jak gdyby nigdy wcześniej go nie dostrzegał. I my wszyscy zwróciliśmy oczy w stronę nieba. Pośród płynącego nieboskłonem dymu blade słońce wyglądało zupełnie jak porcelanowy talerz. Było okrągłe, mimo, że większość z nas wiedziała doskonale o jego kulistym kształcie. Kula gazów, nie chińska porcelana. Gdzieniegdzie wciąż tańczyły płomienie. Woda lała się gęstymi strumieniami. Tłum bawiła obecność proroka. Jego słowa, strój...to wszystko tak absurdalnie zabawne na tle płonącej świątyni. Nieliczni na trawniku silniej zacisnęli dłonie na różańcach. Przybliżyli mokre od potu dłonie do czół pobożnie schylonych i szeptali przejmująco.

-Nie gaście go! Nie gaście! Niech spłonie!- krzyknął prorok pierwszy i były to słowa jego ostatnie, staruszka rozzłoszczona do reszty poczęła regularnie okładać myszkę Mickey i przetłuszczone włosy. Pod naporem ciosów prorok padł na chodnikową płytę i zapłakał. Przez tłum nie spiesząc się przechodził patrol policji. Zrozumiałem, że prorok nie słowem prorokował, lecz czynem. Kontekst obdarzył go znaczeniem.



III



-Dlaczego to pani zrobiła?- Policjant zapisywał coś w notesie nie patrząc na starszą panią z brodawka nerwowo falującą na policzku. Za jego plecami tłum jakby się przerzedził. Z nudów raczej, niż z przed władzą strachu. Te lęki dawno już winny przeminąć, pozostawiając w przestrzeni publicznej słodycz znudzenia, wciąż jednak przedziwnie narzucają się myśli.

-Co zrobiłam!?- starsza pani była wciąż pobudzona wystąpieniem pierwszego z proroków. Uderzył w całe jej, ponad siedemdziesięcioletnie, życie i w zbyt liczne śmierci najbliższych. Jeśli to widok słońca ważniejszy jest niż świątynia, to samotność mnoży się w miliony. Chcę wierzyć, że tak właśnie myślała, że w każdym siatką z zakupami uderzenia, była świadoma walki z sobą samą. Ktoś powiedział kiedyś, że każda z staczanych przez nas walk jest pełnią samotności. Może byłem to ja. Może myślałem o życiu.

- Pobiła go pani. - Strażacy nie żałowali wody. Efektowne płomienie należały do przeszłości. Tylko kłęby białego dymu wciąż biły z otwartej piersi świątyni.

-Panie! Ja go pobiłam?! On bluźnił! Na kościół bluźnił!- staruszka wymachiwała rękami, policjant niewzruszony notował. Jego kolega podnosił proroka z chodnika. Statyczność, aktywność, statyczność, aktywność- to był dzień uderzających kontrastów. Z malowniczym fioletem pod okiem chwiał się prorok na nogach, jakby zupełnie zatracił swą moc cudowną. Za wiele dostrzegł. Stanął na przeciw kolosa o glinianych nogach i walkę przegrał sromotnie. Przykurzony żołnierz w służbie prawdy, filozof. Gdyby nie skrzepy pod kolanami...

Zbuntowana młodzież poczęła rozchodzić się, pogrążona w swoich zbuntowanych sprawach. Wierzyłem w nich nie mniej niż w innych, nie mniej niż w niewielu, którzy poczęli zbierać się z kolan. Powstali i z nabożnym szacunkiem włożyli różańce do małych pudełeczek o kształtach książek pozbawionych treści. Nikt nigdy nie poznał słów ich modlitw. Otrzepali kolana z trawnika. Kilku z nich przebiegła przez głowy myśl nieśmiała, że warto by kiedyś w nadziei wytrwać, ot w dniu powszednim.

Tłum rozszedł się zupełnie. To nie był Mariacki, a wieża nie runęła na zgromadzony tłum. Nuda, prawda? Nikt nie zginął. Raz jeszcze poczułem siłę symbolu, który stanowił pożar, który stanowiliśmy my. Ciekawość. Społeczna mozaika. Płonący kościół. Płonący Kościół. Cierpienie przez nieobecność. W tonach ważone kłamstwa. Podobno, gdy tylko pożar się zaczął, zapadła decyzja kościelnych władz o odbudowie. Czyj to dom do cholery!? To katastrofa. Ta niepewność nas zabija. Ona karze uderzać w bluźnierców siatkami z zakupami. Kiedyś zadzwoniłem do jego drzwi i uciekłem za róg. Dla żartu. Później, przestraszony właściciela gniewem, omijałem go z daleka. Nie tak łatwo przyznać się do zachowań infantylnych. Zupełnie nie wypada nie wiedzieć jak zachować się należy. Zupełnie nie wypada nie wiedzieć.

Usiadłem wyczerpany na pobliskiej ławce i obserwowałem ugaszania wykańczanie. Zwieńczenie dzieła przeciągało się w nieskończoność, wciąż pozostawało coś do poprawienia. Strażacy walczyli z żywiołami: ogniem trawiącym kościół, wiatrem ogień rozprzestrzeniającym, wodą w strażackich wężach i ziemią przyciąganiem plączącą stopy. Gdyby mogli wzlecieć.. Szczęśliwie kościół zdawał się nie być poważnie uszkodzonym. Obeszło się bez wielkiego przedstawienia.

I wtedy niespodziewanie tuż obok usiadł prorok drugi. Tak bardzo wydał się oczekiwany, tak bardzo był zaskakujący. Począł karmić gołębie, które powracały z innych części miasta. Przestraszyły się pożaru. Mieszkały w zegarowej wieży.

-W środku jest betonowy strop.- Głos miał miękki. Na nogach białe adidasy, dżinsy zbyt błękitne, zamiast szaty koszulka biała włożona w spodnie. Spoglądał na tłoczące się u jego stóp gołębie.

-Wyburzyłbym go, lepiej widać by było niebo.- Przeżuwał chleb, którym karmił ptaki. Zaskoczył mnie. To zdanie zabrzmiało złowieszczo w kontekście wciąż gaszonego pożaru. A szept?

Najstarszy parafialny kościół w Gdańsku! świadectwo dziejów. Ilu na św. Katarzynę spoglądało stojąc tu gdzie my siedzimy? Ilu przeżywało w spojrzeniach tych dni najpiękniejsze i najstraszliwsze? Ile par w cieniu wieży pocałunkami krzyczało najpiękniejsze poematy miłosne? Ilu... Spojrzałem na niego- nie zauważał mnie zupełnie. Z dziwnym skupieniem karmił i jadł, jadł i karmił. Wysokie czoło, obfite zakola, włosy rzadkie i przetłuszczone- to wszystko tak pospolite, wydało mi się niezwykłe w kilkunastu sekundach ciszy.

-Nie dbasz o kościół?- przerwałem milczenie głosem lekko drżącym. Nigdy nie czułem się komfortowo rozmawiając z obcymi. Chciałem spytać go transsubstancjację. Chciałem spytać dlaczego w Liście do Hebrajczyków (9,28) ofiarował się za grzechy wielu, nie winy wszystkich. Chciałem, żeby był tym kim pewnie nie był. Choć przez chwilę. Kilka odpowiedzi. Drobiny pewności. Pył. Tylko, do cholery...tak ciężko przyznać się do infantylnych zachowań. Do myśli dziecinnych. Do pytań. ścięcie mieczem to całkiem niezła odpowiedź.

-Słyszałem jak policja mówiła, że wynieśli wszystko ze środka.- Nie spojrzał na mnie, ani przez chwilę. Rozemocjonowane gołębie trzepotały skrzydłami, dziobały się wzajemnie walcząc o kruszyny chleba. Piórko spadło mi na but. Nie wiem czy usłyszał pytanie, ale poczułem się usatysfakcjonowany informacją- potraktowałem ją jako odpowiedź. Słyszałem to co usłyszeć chciałem. Być może relacjonował tylko zdarzenia. Być może... Nagle piętkę chleba schował do foliowej siatki i kopniakiem odpędził ptaki. Spojrzał na mnie. Szare oczy i twarz niezdrowo czerwona.

-Powiedz mi...jak pozbędą się sadzy ze ścian?- chciałem odpowiedzieć, na usta cisnęły się same banały. Nim zdążyłem zrobić cokolwiek, odszedł. Przez głowę przebiegła mi myśl, że tej sadzy zmyć nie sposób. Myć będą przecież wewnątrz. Kolejna myśl, lodowata, o gwałcie. Myśleć jej nie chciałem. Stek nadinterpretacji? Prorok skręcił za rogiem i rozpłynął się w mieście, kraju, kontynencie, świecie...małych chłopców i dziewczynek małych, o rumianych policzkach, których ktoś za rękę przez tłum ciągnie, a ktoś potrząsając silnie, na ciche pytania, udziela zbyt głośnej odpowiedzi.
cogito ergo scribo.scribo ergo sum

2
Więc tak.

Przeczytałem.

Całe.

Dwa razy.

Dopiero za drugim razem udało mi się coś zrozumieć. Mam zadzieję, że to wina tego, że za pierwszym razem czytałem na wpół śpiąc. Bo niewielu jest na tyle gorliwych czytelników, którzy zasiadają drugi raz do opowiadania żeby coś z niego zrozumieć.

Mimo to muszę przyznać, że twój tekst jest bardziej niż dobry. Jest rewelacyjny.

Nie podobała mi się tylko jedna rzecz. A mianowicie dziwny szyk wyrazów w zdaniach:

"-Dlaczego to pani zrobiła?- Policjant zapisywał coś w notesie nie patrząc na starszą panią z brodawka nerwowo falującą na policzku. Za jego plecami tłum jakby się przerzedził. Z nudów raczej, niż z przed władzą strachu. Te lęki dawno już winny przeminąć, pozostawiając w przestrzeni publicznej słodycz znudzenia, wciąż jednak przedziwnie narzucają się myśli.

-Co zrobiłam!?- starsza pani była wciąż pobudzona wystąpieniem pierwszego z proroków. Uderzył w całe jej, ponad siedemdziesięcioletnie, życie i w zbyt liczne śmierci najbliższych. Jeśli to widok słońca ważniejszy jest niż świątynia, to samotność mnoży się w miliony. Chcę wierzyć, że tak właśnie myślała, że w każdym siatką z zakupami uderzenia, była świadoma walki z sobą samą."



Na tym przykładzie dobrze widać co mam na myśli. Pokazuje on ponadto kilka z tych zdań, których nie mogę sensu pojąć (:P).

Nie wiem czy rozumiesz o co mi chodzi:

"Uderzył w całe jej, ponad siedemdziesięcioletnie, życie i w zbyt liczne śmierci najbliższych."

Coś tu zgrzyta.



Ale, ale... Jestem na wielkie tak. Podobało mi się i to bardzo.



Pozdrawiam.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)

3
Dzieki wielkie, szczególnie za poświęcony czas i uwagę. Spieszyłem się z tym tekstem i chyba go troszke zawaliłem. Niestety termin gonił. No i liryczny nastrój odbił się na stylu. Częste nieuzasadnione inwersje.



Ciesze się, że sie podoba mimo tych przykrych błędów.[/url]
cogito ergo scribo.scribo ergo sum

4
Podoba mi się... zgrzyta właściwie w każdym zdaniu - inwersja. Ja też czasami omylnie wciskam ją do opowiadań, jednak to zdecydowanie utrudnia czytanie. Trzeba to przejrzeć dwa razy, aby cokolwiek zrozumieć.



Tematyka trudna - ale chyba wycisnąłeś z niej wszystko co się da. Temat jest zdaje się suchy. Było dużo błędów, ale raczej językowych. Przez tę inwersję liryczną :/



Pomysł: 4+

Bardzo oryginalny, raczej nie spotykany i trudny.



Styl: 4

Gdyby nie ta inwersja byłaby jak najbardziej 5, może nawet z "+" i wreszcie doczekałem się kogoś, kto stosuje związki frazeologiczne, metafory i bujne słownictwo, które jakże umiłowałem (naloty staropolskie. polszczyzne starą miłuję mrowie, samowtór z mą lubą młódką). Wracając do stylu. Piszesz lekko, choć przez twoją pogmatwaną budowę zdań czyta się ciężej.



Schematyczność: 4+

Właściwie to co w pomyśle.



Błędy: 3

Znalazłem kilka interpunkcyjnych, ale ta inwersja nie daje mi spokoju - za to odjąłem plusa. Zastanawiałem się nawet nad 4-.



Ogólnie: 4+/4

Bardzo mi się podoba. Gdyby nie liczne błędy językowe i gramatyczne i ta inwersja byłaby 5. Bo to jednak męczy. Mimo to podwyższyłem do 4+, bo ma to "coś".



Teraz jest po prostu odwrotnie: "Niby takie głupie - na pozór, a jednak niezwykłe i to jeszcze mnóstwo fajerwerków"



Jestem na TAK!
Sygnatura:

Obrazek



Wesołych świąt życzy Wasz Kubek

Do świąt pozostało: 355 Dni!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”