Niedokończony papier lewitował nad ziemią. Rozpraszający dźwięk żywego kranu i złowrogich kropel idealnie nie współgrał. W fotelu siedział On… W milczeniu i ze złością szybko pisał w zeszycie. Nie czuł świata… Kompletnie, całkowicie, nie czuł tego, co go otaczało. Zbudował zamek niemocy i bezczelnie zabarykadował się w środku, bo inaczej labirynt nieśmiałości i trwogi byłby zbyt prosty. Nie zadawał pytań, nie miał komu. Wiedział że nikt nie odpowie. Zresztą znał odpowiedzi. Po prostu, nie pytał. Wstał żeby się napić. Czuł to w głowie, chociaż nie wiedział, o co chodzi. Czuł. Czuł smak soku pomarańczowego. W myślach wstał już trzeci raz, lecz tym razem nogi były bardziej posłuszne. Powoli idąc w stronę tęczowych, drzwi ominął plamę krwi na podłodze. Po drodze złapał lewitującą szklankę, której nie umiał nazwać. Ogarnął go strach. Karton może być pusty. Istniała taka logiczna możliwość jak również taka, że jego DOM też jest pusty. Może on też jest pusty. Może wszystko jest nadmuchane i odbija się od siebie. Całe zło i dobro, dotyk i strach (również jego niepokój o pustość kartonu) wszystko to tylko bańki, które odbijają się od siebie w nieskończoności zdarzeń. Jeżeli nie było pierwszego poruszyciela? Nie… Nie, On nie zadawał pytań. Nie było też soku. Nie wiedział, co zrobić w tej sytuacji. Nie brał jej pod uwagę, chociaż istniała taka możliwość i On o tym myślał, to jednak nie wziął tego pod uwagę. Nie podchodził do lodówki, bał się jej. Niepokoiło go dziwne uczucie braku chęci, kiedy zbliżał się w stronę olbrzymiego pudła do schładzania soków pomarańczowych, bo tylko to w nim będzie. „Będzie”… Te słowo stało się tematem tabu w jego głowie.
Wracając do pomieszczenia, które nazywane było Pokojem Gościnnym zatrzymał się przy lustrze. Jego oczy i uśmiech były kompletnie bez wyrazu. Próbował to zmienić, grymasił, szczerzył zęby. Dziwny ktoś, po drugiej stronie nadal wbijał swoje puste oczy w niego, mówiąc „Nie uciekniesz”. On, nie słuchając rozgadanego kretyna, zamierzał znów schwytać niesforny, lewitujący długopis. Siadł. Siadał długo, chwila ta przeciągała się, tworząc nastrój nadchodzących myśli, ich dźwięków. Nagle pokój wypełniły jęki kobiet wijących się z rozkoszy. Dudniły mu w głowie, całe mieszkanie nimi oddychało. Nie mógł tego znieść. Pragnienie napełniło jego uszy, poczuł je w oczach, wiedząc, że już się przed nim nie schowa.
Szybko, jednym susem znalazł się przy barku (tak chodzi o tą krainę wódą płynącą, może jeszcze, od czasu do czasu, słodyczami). Chciał zabić smak rozkoszy. Kiedy podniósł jedną z butelek w jego dłoni pojawiła się kartka „nie rób tego, błagam…”. Było to jego pismo. Rozejrzał się po pokoju, kartki były przylepione prawie wszędzie, niczym instrukcje duchowej obsługi. Przyczynowo skutkowa mapa jego mieszkania.
Złapał płaszczo – kurtko – bluzę, wcisnął buty i zaczął uciekać. Musiał uciec przed tym jękiem i przed swoim mózgiem! Stał na ulicy… Cisza ucięła jego niemy krzyk. W głowie dźwięczało mu sumienie. Lecz i ten chaos myśli znikł w ciemności ciszy. Teraz dopiero zrozumiał gdzie się znalazł. Szybko poczuł mrok, przejmujący, porażająco podniecający strach. Ta oaza lęku nazywana była Miastem.
Miasto nie miało końca. Rozglądał się, jakby widział je pierwszy raz. Chociaż nie wiadomo czy tak nie jest. Wchłaniał je i ono wchłaniało jego. Puste ulice, otwarte na oścież sklepy. Puste. Otwarte. Latarnie, które oświetlały mrok mrokiem. I bezduszne ludzkie kości na ławce.
Neony różnych firm, pełne żenady, lub pokrętne i inteligentne z ukrytym przekazem, który miał ci wypalić ich znak. Powoli zaczął zarażać się mrokiem. Chciał się wyszarpać i wrócić do swojego mieszkania, z którego uciekł. Tak zwana ironia. Ten Mrok, dziwna substancja, wlała się do jego mózgu przez oczy.
Poczuł czyjąś obecność. Tak jak czasem czujemy czyjś wzrok na sobie. Po drugiej stronie ulicy zobaczył wysoką brunetkę. Mógłby się założyć, że widział ją w jakieś reklamie. Czarna krótka sukienka roznosiła niepokój. Durną, podniecającą tajemnicę. Próbował coś za nią krzyknąć, dławiąc się mrokiem. Chciał biec za nią, lecz nogi pozwalały mu tylko na spokojny, elegancki i pełen pewności siebie chód.. Szedł za nią. Patrzył na dziwaczne reklamy otaczające jego głowę. Sex, wszędzie było tylko to. Reklamy niczym mistyczne drogowskazy tworzyły mapę miasta, które było zbyt olbrzymie, by inaczej je zwiedzać niż po omacku. Dziewczyna znikła w jakiś drzwiach. On za chwilę znalazł się w środku. Knajpa była dziwacznie prosta. Normalna tak bardzo, że aż nie do opisania. Dlatego, kiedy przestawałeś patrzeć na jakiś jej fragment, od razu ulatywał z Twojej głowy. Zobaczył kobietę w czerni, chociaż już przestał jej szukać. Nie bardzo wiedział jak zacząć rozmowę, nigdy nie był dobry w tą grę pozorów. Pytania chodziły mu po głowie. „Gdzie byłaś wczoraj?”, „Zrobiłem coś nie tak?”, „Czemu do cholery nie odpisujesz?”. W końcu jęknął obcym dla siebie głosem.
- Cześć jestem John – Często używał tego imienia.
Ona spojrzała na niego i uśmiechnęła się szeroko. Jej uroczą twarz przeniknął mrok. Odwróciła się, dalej sącząc piwo przez słomkę. Kątem oka zerkała na niego. Barman wyłonił się jak duch. Bezimienna istota o naturalnych dla siebie odruchach nalała to, co powinna nalać. Spojrzał na tą pełną napięcia dwójkę i znikł. Jak duch. Drinki stały przed nimi. Wiedział, że od tego momentu musi uważać. Zacisnął serce, które wyło z bólu. Oczy przepełnione strachem szukały rozpaczliwie jakiejś metaforycznej deski ratunku. Albo chociaż niemetaforycznej. Mózg prawdopodobnie przestał funkcjonować. Jeżeli coś mówił, to była to seria wyćwiczonych żartów i pytań. Zapach jej krwi wymieszany z hormonami roznosił się w powietrzu, tworząc pajęczynę zmysłowości. Jej wzrok utkwił w kieliszku.
- Wiesz, że jestem pijawką? – Mówiąc to, głośno się zaśmiała. – Wiem że wiesz.
Próbował sklecić jakąś w miarę sensowną odpowiedź, lecz nie mógł wrócić do zamkniętego umysłu.
- Tak, wiem – powiedział z czystą formalnością, składając tym samym broń.
Dopił napój i odszedł od baru. Jego krok nie mógł uwolnić się spod jej wpływów. Doszedł do drzwi, na których ostro i wyraźnie dano do zrozumienia, że to kibel. Tutaj chciał się schować, uwolnić, chociaż na chwilę, swój umysł od tej niedokończonej teorii. Uciec od szaleństwa w szaleństwo. Zamknąć drzwi i i okna. Nigdy nie otwierać oczu. Najlepiej je sobie wydłubać nożem. Bał się jutra, nikomu nie ufał i nie zadawał pytań. Był sam, bo nikt go nie poznał i nikt nie chciał poznać. Może to on się bronił. Ten aspekt nietrwałości życia przyćmiewał szczęście. Do tego wszystkiego te cholerne Miasto, z którego nie mógł się wydostać. Wszędzie, dokąd sięgała jego pamięć było, to miasto. Tworzyło obraz labiryntu bez wyjścia. Informacje niczym ocean utopiły uczucia. Każde słowo, każda myśl, jest informacją. Nie ma tu miejsca na czerwień miłości. Stała się ona bajką dla głodujących bogaczy i szaleńców. Tym się stali jej obrońcy, dziwacznymi stworami zmieniającymi swoje indywidualne i subiektywne „ja” w coś bardziej niemożliwego do pojęcia. Coś nienazwanego. Lecz w tym oceanie informacji coś takiego nie istniało, było niezapisywalne. Zachciało mu się rzygać i śmiać jednocześnie. Śmiech, jego największa broń. Poczucie humoru dodawało mu odwagi. Była jeszcze wiara w miłość, głęboko schowana pod maską bierności i cynizmu. Został okłamany, że kiedy ją założy zdobędzie to, czego chciał. Nie mógł jej zdjąć, przyssała się do niego tak bardzo, że stała się jego częścią.
Oni, znaleźli czuły punkt i złamali go. Zresztą czuł się od nich uzależniony. Dali mu wygodne przeświadczenie o wolności. Lecz wolność to błękit nieba, o którym on zapomniał. Już nawet zapomniał, że zapomniał. Tak bardzo ta pośmiertna maska strachu wchłonęła go, czyniąc zapominalską i bojącą pamiętać, kukłą. Tyle pomysłów w publicznym kiblu. Wiedział, że ona i cały ten klimat tego miejsca to tylko kolejny narkotyk.
Otworzył drzwi i zaczął wspinać się po stromych zniszczonych schodach. Co jakiś czas zatrzymywał się przy fantastycznych obrazach. Zamyślał się chwilę, każdemu przyglądał się z uwagą. Prawie wszystkie przedstawiały drzewa o szalonych kształtach. Na każdym z nich zachmurzone niebo stwarzało atmosferę pytań. Na kolejnym, istoty o zaszytych ustach, wyginały się i prężyły. W tym samym momencie zaczął biec. Potykał się. Obrazy zaczęły się powtarzać tworząc sekwencje. Zatracał się w czasie, co powodowało, że był jego panem, nie mógł zatracić jego woli. Na twarz wstąpiło przerażenie. Wbiegał coraz szybciej, pot zalewał mu plecy. Zdał sobie sprawę, że nie ma przy sobie zegarka ani portfela. Nie miał telefonu i kluczy. Nie miał garnituru i bielizny. Był nagi, nie miał nic. Nie potrafił sprecyzować myśli, jakiegoś toku wydarzeń, które doprowadziły go do nagości. Poczuł, że depta po czymś. Jego stopy natrafiły na czerwone slipy z żyrafami, na których z przodu pisało „zgwałć mnie”. Uśmiechnął się w duszy. Ktoś zrobił mu dobry kawał. Czysta abstrakcja orzeźwiła jego umysł. Szedł żwawo coraz wyżej. Strach zaczął znikać, zastąpiła go energia, rosła proporcjonalnie do ilości postawionych kroków. Zobaczył małą śliczną blondynkę, która schodziła ze schodów. Była w żółtej, wesołej bieliźnie. Na majtkach czerwony napis „zgwałcę Cię”.
Wpatrywał się w jej oczy. Wesołe, roześmiane oczy, pełne nadziei. Razem się śmiali. Stała blisko niego. Uśmiechała się tak prawdziwie i życzliwie.
- Tak to ja. Czekałeś na mnie a ja na ciebie. Lecz najpierw musisz uporządkować swój dom, żebym mogła się do niego wprowadzić. Musisz wyrzucić te graty. Nie wiem ile jeszcze będę czekać na Ciebie, ale chcę czekać… Muszę czuć się bezpiecznie przy Tobie. Postaraj się dla mnie. – Szczęśliwa, jak mała dziewczynka, zaczęła zbiegać dalej.
Odwróciła się jeszcze i spojrzała na niego. Nie powiedziała nic, chociaż tak bardzo chciała. Może nie pozwalała jej duma, która była tylko maską, dla strachu przed opuszczeniem. Nie mogła się przyznać. Musiała być silna. Otworzyła nagle drzwi obok niej i znikła… Tak po prostu znikła. Szybko dobiegł do tego miejsca, lecz trafił tylko na czerwoną ścianę, na której był jeden z obrazów z dziwacznym drzewem. Obraz zaczął mieszać mu w głowie. Zamknął oczy by chwile odpocząć. Odnaleźć się w tej całej pokręconej sytuacji. Poczuł wiatr. Czuł w powietrzu zapach trawy. Powoli odpłynął i upadł na miękką ziemie. Zasnął.
Chyba mijały dni. Czułem jak światło drąży we mnie dziurę, która powoli mnie pochłania, może przeistacza w coś nowego. Śnił mi się koszmar, pełen bezsilności. Od jakiegoś czasu to czułem. Już nie było nocy, tylko tłusty koszmar. Kwadratowy świat stał się klatką przyzwyczajeń i zapomnienia.
- Wiem czemu ich nienawidzisz. – Usłyszałem niski, zabawny głos. Rozejrzałem się i spostrzegłem dziwną, kolorową postać.
Był to Klaun.
Jego czerwony nos, był wszystkim tym, co niepoważne i jednocześnie dziwacznie niebanalne.
- Wiem, czemu ich wszystkich nienawidzisz, a jednocześnie, wszystkich z osobna kochasz. Ty też wiesz, ale zapomniałeś. – Uśmiechnął się zawadiackim, komicznym, nienaturalnym uśmiechem. Jego czarne jak smoła oczy, bez wyrazu, nadawały mu złowrogi całokształt. – Nienawidzisz ich, bo miłość w tym świecie stała się banalna. Wiesz, że ilekroć o niej pomyślisz, poczujesz na sobie wzrok mający Cię za idiotę. – Zaśmiał się, zachichotał, potem wydał serię dziwacznych dźwięków. – Chciałbyś krzyczeć z radości, lecz nie możesz. Widzisz? Czujesz? Tutaj wszystko jest lekkie i proste. Tutaj możesz być śmieszny. – Siadł obok mnie, a jego pokraczne spodnie przylepiły się do podłoża.- Szukałem Cię, a ty szukałeś mnie. Razem znajdziemy Ciebie dla Niej. To będzie trudna wyprawa, ale warto, zaufaj mi.
Niestety będziemy musieli wrócić do tego skomplikowanego świata, pełnego pokrętnych zdań i nieśmiesznej tandety.
Siedziałem pod tym drzewem z obrazu. Niesamowite kolory, całkowicie nienaturalne, pobudziły we mnie artystę. Niebo, piękne burzowe, bajecznie kolorowe. Nie dziwie się, że ktoś uwiecznił ten pejzaż. Był nierzeczywisty, ale tylko dlatego, bo nie widziałem takiego w National Geographic. Gdzie nie sięgnąłem wzrokiem były łąki. Gdzieś w oddali, leciutko rysował się las kolorowych drzew. Na jego skraju stał domek, płynęła rzeczka… To najpiękniejsze miejsce, jakie widziałem.
- Pięknie, prawda? – Klaun spojrzał na mnie, ze szczerym uśmiechem. – Teraz odpocznij stary.
Kurtyna opadła, ja gdzieś leciałem. Tutaj wszystko było takie lekkie.
Obudził się na podłodze w toalecie. W Barze. Krew ściekała po ścianie. Fioletowe powietrze napełniało jego uszy i zatrzymywało się w stopach.
Metafizyka ciemnosći [surrealizm] (fragment)
1
Ostatnio zmieniony ndz 18 maja 2014, 21:43 przez Tajm, łącznie zmieniany 2 razy.