WĘZEŁ ŚWIATÓW. Przybysze.

1
Węzeł światów, t. I Dwa światy
Cz. I: W naszym świecie

PRZYBYSZE

Pierwszy rozdział powieści science fantasy

Postanowiłem opisać te dziwne wydarzenia, w których braliśmy udział – jako powieść fantasy, gdyż i tak u nas nikt w to nie uwierzy. Co prawda będzie to fantasy dość nietypowa, praktycznie bez walk i potworów, bo nigdy się nie zgodzę uznać za te ostatnie bantaki. Ale może czytelnikom z naszego świata ten schemat już się sprzykrzył?
„Z naszego świata”... Napisałem te słowa odruchowo, ale czy ja i moja rodzina jeszcze do niego należymy? I kogo właściwie mam teraz uważać za swoją rodzinę? Jak się to wszystko poplątało...
W świecie, z którym obecnie się związaliśmy, gatunek ma bez porównania mniejsze znaczenie niż u nas. Dla wielu ziemian, zwłaszcza nieczytających dużo fantastyki, świat ten z pewnością wydałby się dziwny, może nawet przerażający, choć jest on naprawdę piękny i pod wieloma względami lepiej urządzony od tego, w którym się wychowałem.
Sam pasjonowałem się fantastyką od wczesnej młodości. Zebrałem olbrzymi księgozbiór z tego zakresu, który obecnie ofiarowałem wrocławskiemu klubowi SF. Sam też trochę pisałem, lecz tylko trzy opowiadania własne oraz cztery tłumaczone z rosyjskiego opublikowałem w profesjonalnej prasie bądź antologiach. Kilka zamieściłem w wydawnictwach klubowych, ale to się nie liczy – za mały nakład. Z zawodu jestem – czy raczej byłem – bibliotekarzem.
Zaczęło się to pod sam koniec października, chyba ostatniego dnia „złotej polskiej jesieni”. Na pojutrze zapowiadano znaczne ochłodzenie, jednak tego dnia było jeszcze ciepło. Skończyłem pracę w katalogu alfabetycznym Biblioteki Uniwersyteckiej i wsiadłem do tramwaju. Gdy wysiadłem, Marcinek, od niespełna dwu miesięcy uczeń pierwszej klasy, czekał na mnie jak zwykle na przystanku i poszliśmy razem do domu, opowiadając sobie wzajemnie różne fantastyczne historyjki. Każde dziecko potrafi tworzyć je „od ręki”, chociaż przeważnie pozbawione są one elementarnej logiki i sensu. Ale to właśnie jedna z tych historyjek Marcinka podsunęła mi blisko rok wcześniej pomysł na najlepsze moje opowiadanie. Po jego publikacji w „Fantastyce” śmialiśmy się wszyscy, że Marcinek jest najmłodszym pisarzem w Polsce. Zrobiliśmy mu przyjęcie, kupiliśmy trochę zabawek i od tej pory zacząłem notować niektóre jego historyjki w komputerze. Kilka z nich opracowałem i niedługo przed tymi wydarzeniami wysłałem do prasy dla dzieci. Trzy zostały później opublikowane, wziąłem egzemplarze autorskie, a pieniądze, które tutaj byłyby zwykłymi śmieciami, przekazałem na fundusz ochrony zwierząt – zawsze je kochałem, a teraz mam do tego szczególne powody...
Kiedy przyszliśmy do domu, moja żona Krystyna była akurat na podwórzu.
– Cześć, fantaści! – powitała nas wesoło.
– Dzień dobry, mamo! – odkrzyknął z radością Marcinek, rzucając się w jej objęcia. Ja pocałowałem ją w czoło i przekazałem zrobione w okolicach Rynku zakupy. Potem przywitaliśmy się z trójką naszych zwierzaków: suczką Łajką, będąca krzyżówką jamnika prawdopodobnie z pinczerem, oraz kotką Astrą i jej synkiem Radikiem, nazwanym tak od łacińskiego słowa „radius” – „promień”. Syn „gwiazdy” musiał otrzymać takie imię...
– Wymyśliliście coś nowego? – zainteresowała się Krystyna.
– Tak, tak! – zawołał Marcinek, wbiegając do domu.
– Hej, wytrzyj buty! – krzyknęła za nim.
– Mama to zawsze taka... – zgubił się chłopiec.
– Jaka?
– No, taka… przyziemna! – wypalił.
– Ktoś w tej rodzinie musi myśleć o takich przyziemnych sprawach. Gdyby nie ja, byłby tu brud, smród i niechlujstwo.
– Masz rację – zgodziłem się – Statek bez kotwicy nie popłynie. A ty jesteś jak kotwica dla naszej fantazji.
– Czy to twoja nowa złota myśl? – weszliśmy do kuchni.
– Niezupełnie. Porównanie żony marynarza do kotwicy spotkałem już w kilku marynistycznych powieściach.
Tak rozmawiając, wykonaliśmy codzienne czynności i usiedliśmy w kuchni do obiadu. Jak zwykle bardzo nam smakował. Potem Krystyna przypomniała mi:
– Miałeś skopać grządkę, Mirek.
– Wiem, tylko obejrzę najświeższe wiadomości na TVN 24.
Obejrzałem i poszedłem do ogrodu, a Marcinek za mną. Zaczęliśmy kopać, to znaczy ja kopałem, a on bawił się swoją łopatką, udając, że mi pomaga.
Nasz ogród jest otoczony w całości pięknym starym murem. Nie wiem, po co ten mur był potrzebny przedwojennym niemieckim właścicielom posesji. Marcinek lubił sobie wyobrażać, że uprawiano tu czary i mur miał je ukryć, albo że była to oblegana twierdza. Oczywiście to tylko dziecięce fantazje, ale trzeba przyznać, że ten mur ma swoisty urok. Jest oplątany pnączami winorośli, a jego słupki oporowe mają kształt okrągłych wieżyczek zakończonych stożkowymi „daszkami”. W rogach te wieżyczki są wyższe i otoczone ozdobnymi koronami z metalu, chyba z mosiądzu. Nawet nad bramą jest murowany łuk. Dzisiaj to niepraktyczne, gdyż ciężarówki nie mają jak wjechać; przy remontach materiały budowlane, a dawniej przed przyłączeniem domu do elektrociepłowni także koks trzeba było nosić kawał drogi – a jednak nie wymieniłbym go na inne ogrodzenie. Mój zmarły cztery lata wcześniej dziadek, który był inżynierem architektem, opowiadał, że, kiedy przyjechał do Wrocławia w jednej z pierwszych grup repatriantów, wybrał ten dom właśnie z uwagi na ów stary mur. Dom, przebudowany gruntownie w okresie międzywojennym, z blaszanym dachem z lat osiemdziesiątych, jest zupełnie przeciętny, lecz ten stary mur sprawia, że unosi się nad nim nieuchwytna atmosfera tajemniczości, grozy, a może i magii. W takiej aurze łatwo było wyrosnąć na fantastę.
Nie opisywałbym tak dokładnie tego muru, gdyby nie to, że właśnie on odegrał na początku tej historii jedną z głównych ról. Z jednej strony ukrył całe wydarzenie przed wścibskimi oczami sąsiadów, z drugiej zaś okazał się swoistym kondensatorem szczątkowego „pola magii” naszego świata, dodatkowo wzmocnionym przez nasze fantastyczne zainteresowania. Bez tego wszystkiego brama z tamtego świata otworzyłaby się zapewne przed którymś z okolicznych kościołów albo na cmentarzu i można sobie wyobrazić, co by to było...
Postanowiłem trochę powiększyć grządkę. Pod porastającą jej obrzeża trawą znalazłem kilka kamieni, największy był wielkości kilogramowego ciężarka. W trakcie ich usuwania usłyszałem dziwny gwizd, przypominający trochę dawny sygnał powszechnej samoobrony, zapamiętany z dzieciństwa w PRL. Marcinek wrzasnął i podbiegł do mnie. Trzymając w jednej ręce gotowy do odrzucenia kamień, drugą objąłem dziecko, odwróciłem się i... osłupiałem.
Kilkanaście metrów przed sobą ujrzałem... inny świat! Wyglądało to tak, jakby ktoś tuż nad ziemią wyciął w przestrzeni okrągłą dziurę o średnicy około dwóch metrów, przez którą widać było obce rośliny. Wśród tych roślin biegły ku nam cztery równie obce istoty: troje humanoidów i czworonóg. Od razu stwierdziłem, że nie są to tacy ludzie jak my, ale podobieństwo tej trójki do nas jest na tyle duże, że będę dalej ich nazywał „ludźmi”. Najmniejszą z nich była dziewczynka, może dziesięcioletnia, w długiej aż do ziemi brązowej sukience i jesiennym płaszczyku, dwie pozostałe wyglądały na jej rodziców.
Na razie nie miałem czasu przyjrzeć się im dokładnie, zwróciłem jednak uwagę na niezwykły szafirowy kolor ich skóry i dość długie szpiczaste uszy, jak u elfów. Za nimi biegł człowiek chyba identyczny jak my, ubrany na błękitno, z wyciągniętym przed siebie łukiem z nałożoną strzałą. Przez ramię miał przewieszony karabin z bagnetem, który początkowo skojarzył mi się z Powstaniem Listopadowym, ale później, oglądając go, stwierdziłem, że nie była to skałkówka, tylko karabin kapiszonowy z nowocześniejszym systemem odpału, lecz równie powoli nabijany od przodu, jakiego używano u nas podczas Wiosny Ludów. Innych „białych” nie widziałem, jednak musieli być za nim w pewnej odległości, gdyż usłyszałem wystrzał i szafirowy mężczyzna runął pomiędzy rośliny jeszcze przed „granicą”. Kobieta, dziecko i zwierzę wbiegły na nasz teren. Dziewczynka i zwierzę pobiegły dalej, aż pod sam mur, kobieta zaś zatrzymała się, odwróciła, ujęła w rękę zawieszony na szyi duży medalion, a drugą coś przy nim manipulowała, wypowiadając przy tym kilka słów. Dziura znikła z klaśnięciem, lecz goniący ich człowiek zdążył wbiec przez nią do naszego świata. Wystrzelił z łuku do dziewczynki – zwierzę skoczyło, zasłoniło ją i z przebitym brzuchem runęło na ziemię – po czym odrzucił łuk, chwycił karabin i wbił bagnet głęboko w twarz kobiety.
Teraz, kiedy to piszę, moja relacja wygląda na beznamiętną, ale to pozory. W takich dramatycznych chwilach, kiedy wszystko dzieje się zbyt szybko, przez mózg przechodzi istna burza emocji: zdumienie, przerażenie, niedowierzanie… Jedno zmienia drugie, człowiek nie wie, co robić: uciekać w panice czy bronić siebie i rodziny. Nie trwało to nawet minuty, ale była to jedna z najdłuższych minut w moim życiu. Stałem nieruchomo z kamieniem w ręku, aż wreszcie, zanim jeszcze umierająca kobieta zdążyła upaść, zupełnie odruchowo rzuciłem nim w łucznika. Nie przypuszczałem, że trafię, ale chyba przysłowiowy łut szczęścia sprawił, że trafiłem, i to w skroń. Morderca zwalił się na ziemię. Marcinek tulił się kurczowo do mnie, od domu biegła zaalarmowana krzykami Krystyna. Gdy uderzony padł, była już blisko.
– Nic się wam nie stało?! – zawołała.
– Mnie nic – głos mi drżał, ale stopniowo się uspokajałem – On jest chyba w szoku – uwolniłem się z objęć chłopca – Czekaj, przyjdę trochę do siebie i zobaczymy, co z resztą. Teraz już chyba nie ma czego się bać – dodałem, choć dotyczyło to tylko bezpośredniego zagrożenia. Ciężko ranne zwierzę i dziesięcioletnie dziecko raczej go nie stanowiły, ale…
Pozostawało otwarcie bramy z innego świata, gwałcącej wszelkie prawa fizyki. O podobnych zjawiskach nieraz czytałem w utworach fantastycznych, ale my nie byliśmy w takim utworze, tylko we Wrocławiu, w ogrodzie! Usiadłem na ziemi, kręcąc głową. Można było zwariować! Podeszła Krystyna, objęła mnie drżącymi rękami. Coś mówiła, lecz do mnie to nie docierało. Dopiero po dłuższej chwili wzięliśmy się jako tako w garść i, zostawiając siedzącego nieruchomo na ziemi Marcinka, oboje poszliśmy w kierunku naszych gości. Kobieta nie żyła, jej morderca również.
”Kim byłeś, dlaczego chciałeś je zabić?” – pomyślałem, przyglądając mu się: człowiek jak z Ziemi. „Ale przecież nic nie wiem o ich sprawach, dlaczego więc stanąłem z miejsca po stronie bardziej mi obcych wyglądem istot? – zastanowiłem się właściwie poniewczasie – Chyba dlatego, że były słabsze. Kobieta, dziecko, zwierzę… I to poświęcenie się zwierzęcia – czyżby świadome? Dawid i Goliat… Bezstronny, czuły obserwator zawsze stanie po stronie Dawida, poza tym sam przecież mam dziecko”.
Dziewczynka kuliła się w kącie ogrodu obok rannego zwierzęcia. Kiedy się zbliżyliśmy, chciała uciekać, ale zwierzę coś do niej... powiedziało. Tak, powiedziało, to na pewno była wyraźnie artykułowana mowa, choć wtedy jeszcze ani słowa z niej nie rozumieliśmy. A więc była to istota rozumna – i tak się poświęciła… Zaczęli się jakby kłócić. Dziecko wskazywało na nas z wyraźnym strachem, a zwierzę jakby je uspokajało. W końcu widocznie zdołało ją przekonać, gdyż dziewczynka jako tako się uspokoiła, nawet pozwoliła nam pogłaskać się po głowie. Dopiero teraz mogliśmy przyjrzeć się dokładnie obu uratowanym przez nas istotom.
Dziecko wyraźnie różniło się od ziemianina nie tylko kształtem uszu i kolorem skóry, lecz także twarzą. Nie miało brwi, przez czoło biegł łańcuszek niewielkich kostnych wypustek, od nosa aż do czubka głowy, dzieląc przód czupryny na dwie równe części.
„O ile pamiętam, podobną twarz miał ktoś ze «Star Treku»... nie, raczej z «Ligi sprawiedliwości»” – pomyślałem. Miało szare oczy i piękne, złote włosy, zebrane z tyłu w pojedynczy warkoczyk.
Prawie identyczną głowę, tylko z czarnymi włosami, zebranymi w dwa warkoczyki po bokach, nieco ciemniejszą skórą na twarzy, bardzo dużymi zielonymi oczami i znacznie wydatniejszym kostnym „grzebieniem” na czole miało zwierzę. Z reszty ciała przypominało najbardziej panterę lub pumę, w każdym razie dużego kota o ciemnoszarej sierści. Palce na przednich łapach miało na pewno lepiej rozwinięte od naszych kotów, ale gorzej na przykład od małpiatek, nie miało też przeciwstawnych kciuków. Warkoczyki sugerowały, że to samica.
„Taką łapą można na pewno wykonać sporo czynności – skonstatowałem mimochodem – lecz co to właściwie jest? Kot o ludzkiej głowie?! Istny sfinks!” – pokręciłem głową, znowu zaszokowany, niewiele mniej, niż po otwarciu się bramy. Z rany na brzuchu kapała krew, choć stosunkowo powoli, Krystyna sięgnęła ręką w kierunku strzały, lecz ją odtrąciłem.
– Nie ruszaj – ostrzegłem ją – Wyjmując, możesz tej istocie na przykład skręcić jelita. Czytałem, że w takich przypadkach niefachowiec może najwyżej przepiłować strzałę, żeby za bardzo nie wystawała. Zadzwoń do Karola.
– Co ja mu powiem? Że mamy tu rannego... nawet nie wiem, jak to określić.
– Co chcesz. Na razie nazwijmy to sfinksem, ale raczej nie wspominaj o nim. Sądzę, że wystarczy mu powiedzieć, że mamy coś zupełnie niezwykłego i żeby przyjechał jak najszybciej.
– A te ciała? Co z nimi zrobimy?
– Na razie nic. Karol musi je zobaczyć. Może je zabierze, a jak nie, to zakopiemy. I broń Boże nie dzwoń na policję.
– Nie miałam zamiaru.
– I dobrze. Dopiero zrobiłby się szum. Długo nie mielibyśmy spokoju. A ich pewnie by za- męczyli – wskazałem na sfinksa i szafirowe dziecko – Musimy ich ukrywać jak długo się da.
Sfinks znowu coś powiedział do dziewczynki. Ta podeszła do zwłok kobiety, zdjęła łańcuszek z medalionem i włożyła sobie na szyję. Potem zupełnie dziecinnym gestem przytuliła się do ciała i zaczęła rozpaczliwie płakać.
Krystyna zniknęła w drzwiach domu. Głowa sfinksa opadła na łapy. Zamknął oczy – pewnie stracił przytomność. Podszedłem do Marcinka. Siedział na ziemi z szeroko otwartymi oczami, ale jakby nic nie widział. Dopiero, kiedy go objąłem, poruszył się i wykrzyknął:
– Co to było?!
– Nie wiem – widząc, że taka odpowiedź go nie zadowala, dodałem z udawaną niefrasobliwością: – Wygląda na to, że odwiedzili nas goście z innego świata. Marzyliśmy przecież o tym. A że spotkanie nie wyszło jak należy, to już nie nasza wina.
– Ale.... ty go zabiłeś! – zawołał chłopiec.
– Musiałem. On był zły, rozumiesz? Przecież zabiłby to dziecko. Zobacz, jak płacze – wskazałem – A potem pewnie i nas.
– Nas?! – przeraził się Marcinek.
– Tak. Nie wiem, co się tam dzieje, ale on był w... – chciałem powiedzieć „w szale bitewnym”, lecz dziecko w siódmym roku życia z pewnością by tego nie zrozumiało, więc dokończyłem: –...w takim stanie, że zabiłby chyba każdego obcego, który stanąłby mu na drodze.
– Aha – kiwnął głową Marcinek. Mądre dziecko! Przyjrzał się dziewczynce i dodał: – Inna niż my, co, tato?
– Inna – zgodziłem się z nim – Cóż, jest z innego świata. Ale wyobrażaliśmy sobie dziwniejsze istoty. Tam jest jedna taka – wziąłem go za rękę i poprowadziłem w kierunku sfinksa – Ale jest ranna. Nie dotykaj!
Inne dziecko pewnie by się przeraziło, widząc coś takiego, ale nie Marcinek. Co może fantastyka?! Zapytał tylko:
– Przeżyje?
– Nie wiem. Mama zadzwoniła po pana Karola. Może ją wyleczy.
– Ja chcę, żeby przeżyła! – zawołał z przejęciem chłopiec – Taka ładna...
Ładna? Dla większości ludzi taka twarz byłaby koszmarna. Ale my z miejsca poczuliśmy do tej istoty niezwykłą sympatię. Tak się poświęcić!
Dziewczynka nagle oderwała się od kobiety. Podbiegła do zwłok mordercy i zaczęła je bić i kopać po głowie, krzycząc wściekle. Z pewnością strasznie przeklinała. Nie dziwiłem się jej. Musiała wyładować sobie wściekłość na tego człowieka, który zniszczył całe jej życie. Nawet nie próbowaliśmy jej uspokajać. Krystyna wróciła, zawiadamiając mnie, że Karol już jedzie i usiedliśmy na ławce, czekając. Podbiegła Łajka i wskoczyła mi na kolana. Zacząłem ją machinalnie głaskać, równocześnie rozważając różne aspekty tego wydarzenia. Wreszcie miałem czas nad tym pomyśleć – poprzednio wszystko działo się zbyt szybko.
„Przede wszystkim: skąd i jak oni przybyli? – zastanowiłem się – Albo ze świata równoległego, oddzielonego od naszego na przykład barierą czasową, albo po prostu z innej planety przez wytworzoną przez nich «dziurę przestrzeni» czy «bramę». Z tego, że uciekali przed tak słabo uzbrojonymi wrogami, wynikałoby, że jest to świat nie technologiczny, czemu z kolei przeczyła obecność tego sfinksa, świadcząca o bardzo wysokim poziomie genetyki. W cywilizacji, zdolnej do aż takich manipulacji genetycznych, nie walczono by przecież za pomocą łuków czy takich prymitywnych karabinów. Musiał to więc być albo świat postkatastroficzny, a istoty, którym pomogliśmy, były mutantami, albo świat magii, jak z naszej literatury fantasy. Sposób, w jaki kobieta zamknęła bramę, świadczy raczej o tym drugim...”.
Goście ze świata magii! Jedno z największych marzeń fantastów! Aż serce podskoczyło mi z emocji. A gdyby jeszcze tam się wybrać – to już byłoby super...
„Super-głupio – odpowiedziałem sobie realistycznie – Co za niedorzeczny pomysł: tu mam bezpieczne, stabilne życie, a to nie wycieczka na Ślęzę czy do Krakowa – tam zaraz zginiesz, durniu! No i w ciemno tam przecież nie pojadę, muszę się najpierw czegoś o tamtym świecie dowiedzieć, ale jak? Nie znam ich języka ani oni mojego, trudno się będzie porozumieć. Dzieci szybko uczą się języków, lecz i tak to dość długo potrwa. Jak ją przez ten czas ukrywać? I jeszcze tego sfinksa... jeśli przeżyje. A jeśli ich metabolizm różni się od naszego? Albo jeśli sprowadzą tu niebezpieczne bakterie czy wirusy? Same «jeśli» i znaki zapytania...”.
A jednak czułem, że z tego będzie Wielka Przygoda, że stało się coś, na co, jak wielu fantastów, czekałem całe życie. Bez względu na jej zakończenie mój świat już nigdy nie będzie taki sam, jak dawniej. Zawsze pozostanie udział w czymś zupełnie niezwykłym, wyróżniającym mnie spośród innych, którzy o tym tylko czytają i ewentualnie marzą. Zapewne dlatego po pierwszym szoku, wywołanym nagłym otwarciem się bramy, podszedłem już do całej sprawy zadziwiająco spokojnie.
Obce dziecko zmęczyło się i podeszło do Krystyny. Ta przesunęła się trochę, robiąc mu miejsce na ławce. Usiadło i przytuliło się do niej. Drżało jak w febrze. Krystyna zaczęła je głaskać po głowie i pocieszać.
– Dobrze, już dobrze, maleńka. Nie bój się, jesteś tu bezpieczna.
Szafirowa dziewczynka nic z tego oczywiście nie rozumiała, lecz spokojny ton głosu Krystyny sprawił, że, ciągle pochlipując, położyła jej głowę na kolanach i po chwili zasnęła.
Przyjrzałem się z bliska jej medalionowi. Był znacznie większy niż mi się wcześniej zdawało, wielkości dużego płaskiego talerza. Kształtem przypominał stylizowane słońce o krótkich promieniach, błyszczał też jak słońce, pewnie zawierał sporo złota. W połowie odległości między obrzeżem a środkiem wtopiono w niego około dziesięciu kolorowych kamieni. Jeden z nich był cały czarny, dwa pół-czarne, pół-jasne, pozostałe jasne: różowy, seledynowy, błękitny... Tworzyły idealny krąg, podobny do tarczy zegarowej. Nad kręgiem było kilka ciemnych kamieni o innym kształcie, zapewne służących do czegoś innego. Spróbowałem dotknąć medalionu – i cofnąłem natychmiast oparzony palec. Z czystej ciekawości pociągnąłem za łańcuszek, na którym wisiał i poczułem, że zrobił się nieprawdopodobnie ciężki. A dziecko nic nie poczuło! Nawet się nie obudziło! To już mogła być wyłącznie magia obronna tego obiektu. Musiał to być niezwykle cenny przedmiot, przypuszczalnie artefakt mocy, a niezależnie od tego skarb, u nas też byłby wart majątek... Zapewne to on był motywem pościgu, uciekinierzy pilnowali go jak oka w głowie, a osaczeni użyli jego mocy, otwierając bramę – ostatnią deskę ratunku...
Moje rozmyślania przerwał dźwięk dzwonka. Przyjechał Karol. Łajka natychmiast zeskoczyła z moich kolan i pobiegła do bramy. Znałem go jeszcze ze szkoły średniej. Potem ja, będąc dobrym raczej w przedmiotach humanistycznych, chociaż lubiłem też przyrodę, poszedłem na bibliotekoznawstwo, on zaś początkowo próbował dostać się na medycynę, a kiedy dwukrotnie zabrakło mu kilku punktów – ukończył weterynarię. Chciał koniecznie kogoś leczyć, no i leczy zwierzęta. Do nas często przychodzi towarzysko, bardzo się lubimy.
Wszyscy wstaliśmy z ławki. Dziewczynka na chwilę się ocknęła, była jednak tak wyczerpana, że głowa opadła jej na ławkę i spała dalej. Poszedłem otworzyć. Od bramy ogrodu nie widać – zasłaniają go dom, kawałek płotu i „garaż”, będący właściwie drewnianą poniemiecką szopą. Wpuściłem Karola na podwórze. Zapytał bez wstępów:
– No, co tam macie takiego niezwykłego, do czego jestem wam potrzebny?
– Dwa trupy i rannego sfinksa – palnąłem prosto z mostu – Spróbuj go wyleczyć.
– Sfinksa?! – Karola aż zatkało.
– No, niezupełnie – uściśliłem – Raczej rozumną pumę o głowie podobnej do ludzkiej. Chy- ba samica. Aha, i przynajmniej jeden z tych trupów jest wprawdzie humanoidem, ale nie człowiekiem. Przybyli pewnie z jakiegoś świata magii.
Spojrzał na mnie jak na wariata, ale kiedy Krystyna potwierdziła moje słowa, poszedł do ogrodu. Rzucił okiem na trupy, na śpiącą na ławce dziewczynkę, mruknął:
– Rzeczywiście. Wyjaśnienia mogą poczekać – podszedł do sfinksa – Dobrze, że nie ruszaliście strzały – pochwalił nas i sam przystąpił do jej ostrożnego wyciągania. Wyjął, zszył ranę, założył prowizoryczny opatrunek i określił stan istoty: – Ciężka sprawa. Ma uszkodzoną wątrobę, o ile u tej nieziemskiej istoty to wątroba. Nie wiem, czy przeżyje. Miałeś rację, to samica. Powinienem zrobić jej zdjęcie rentgenowskie, ale może lepiej nie wozić. Wstrząsy mogłyby jej zaszkodzić. Przeniesiemy ją do domu i położymy na czymś miękkim. Gdyby wystąpiły kurcze, drgawki albo coś innego, to zadzwońcie. Możecie mnie obudzić nawet w środku nocy. Przyjadę. Zwłoki zabieram. Przewiozę je do wiwarium, przeprowadzę ich sekcję i spalę. A co się tu działo?
Wspólnie z Karolem przenieśliśmy ostrożnie sfinksa do pokoju Krystyny i położyliśmy go na przygotowanej przez nią starej kołdrze bez poszwy. Potem usiedliśmy przy kawie i opowiedzieliśmy Karolowi o wszystkim. Pokazaliśmy mu nawet artefakt na piersi dziewczynki, uprzedziwszy, żeby go nie dotykał. Wysłuchał i ocenił:
– Rzeczywiście, bohaterskie stworzenie. A co do was, to wprawdzie nie jestem zwolennikiem mieszania się do zupełnie obcych konfliktów, ale chyba nie mieliście innego wyjścia.
– A co radzisz z nimi zrobić? Przyjmując, że ta… sfinksica przeżyje? – uściśliła Krystyna.
– Trochę mogą tu na pewno pomieszkać – dodałem – Ale co dalej?
– Poczekajcie z decyzją, aż będziecie się mogli z nimi porozumieć – poradził rozsądnie Karol – Nie wyobrażam sobie ich dłuższego życia tutaj, w naszym tak mało tolerancyjnym świecie. Lecz jeśli i tam będzie na nie czekała śmierć... Tak źle i tak niedobrze...
– Nie chcę, żeby umarły! – zawołał Marcinek.
– Nikt z nas tego nie chce, synku – uspokoiłem go – Zastanawiamy się właśnie, jak do tego nie dopuścić. Bo to o wiele bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje
Porozmawialiśmy jeszcze trochę, nie dochodząc jednak właściwie do żadnych konkretnych wniosków. Potem przyniosłem ze strychu składane łóżko, ustawiłem koło sfinksicy i przenieśliśmy na nie dziewczynkę. Nawet się nie obudziła. Karol zabrał ciała i odjechał, a Krystyna zaczęła robić kolację. Tuż przed posiłkiem chciałem dziecko obudzić, ale Krystyna mi to wyperswadowała. Po kolacji Marcinek wykonał wszystkie wieczorne czynności i poszedł spać, zapewne nawet nie odrobiwszy wszystkich lekcji na jutro, ale nikt z nas nie miał do tego głowy – Krystyna, nauczycielka matematyki, również nie sprawdziła wszystkich prac swoich uczniów – a myśmy jeszcze długo siedzieli, myśląc i trochę rozmawiając o całym wydarzeniu. Wiedzieliśmy, że było ono doniosłe – odwiedziły nas istoty z innego świata! – lecz nie mieliśmy pojęcia, co z nimi począć. Czuliśmy się jednak za nie odpowiedzialni i zgodziliśmy się, że będziemy je bronili przed niebezpieczeństwami, czyhającymi na nie na każdym kroku w naszym świecie, dopóki nie będą mogły bezpiecznie powrócić do swojego. Próbowaliśmy skupić się na czymkolwiek innym, na przykład na oglądaniu telewizji, ale to było niemożliwe. W końcu położyliśmy się, nawet wcześniej niż zwykle, ale spać w tych warunkach mogłyby chyba tylko dzieci w wieku Marcinka. Ciągle myśleliśmy o naszych niezwykłych gościach.
Co z nimi zrobić? Oto było pytanie!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”