3
autor: Lestat_Lincourt
Szkolny pisarzyna
Ojejejej.. skzoda ze nie można kasować tych tektów, to tyle razy było zmieniane, a i doczekało się już zakończenia, całych 9 części...
[ Dodano: Sro 30 Mar, 2011 ]
ach i fakt iż te dwie napisane były kilka lat temu wiec to już nawet nie jest nmój styl.
[ Dodano: Sro 30 Mar, 2011 ]
wszystko razem, 8 części cyklu pierwszego, minus ta jedna podsumowująca, bo jest na razie.. na razie nie.
O Sobie cz. I
Nie wiem, o czym pisać, więc piszę o sobie. Ze szczerego serca, lecz czy szczerze...? To już zależy od czytelnika. Uwierz mi lub nie, Ty, po drugiej stronie kartki. Decyduj, co jest moim życiem, a co marzeniami. Co rzeczywistością, a co słodkim snem.
Budzę się w środku nocy i myślę. Nie pamiętam, co mi się śniło. Wiem tylko, że muszę pisać. Nie wiem jeszcze co, ale coś z tego powstanie. To musi być coś ważnego, skoro Bóg budzi mnie z głębokiego snu i nakazuje zapamiętać tę chwilę na długo.
Kim jest Bóg? Nie twierdzę, że go nie ma. Nie kwestionuję Jego istnienia, lecz to, co do mnie mówi. Bo ja po prostu nie potrafię słuchać. Wiem, że nie ja jedna, dlatego piszę. Ludzie lubią czytać o dziwnych rzeczach. Lubią czytać o problemach, lecząc tym sposobem swoje. Ludzie nie są głupi, ludzie są po prostu ludźmi.
A ja jestem Sobą. Nie człowiekiem, nie kobietą, uczennicą czy narzeczoną. Jestem Sobą. A Soba jest chciwa i pazerna. Taka jestem właśnie ja. Bo oczekuję, nie spełniając się. I pragnę wiele, nic nie wnosząc.
A to nic jest wielkie. To nic dla świata jest ogromem dla życia. Dla życia Soby i ludzi przy niej. Bo ludzie przy mnie są najważniejsi. Bo oni trzymają mnie na tym świecie i malują uśmiech na mej twarzy, co dzień na nowo. Bo gdyby nie denerwująca rodzina, to życie nie byłoby już tym życiem. Bo gdyby nie znajomi na dobre i złe, to życie nie miałoby sensu. Lecz mimo tego wciąż boję się słowa „przyjaźń". Bo ono jest straszne. Niesie ze sobą zawód i ból. Bo ono mnie zraniło.
Moje rany cielesne każdy może zobaczyć, bo rany zadane przecz człowieka jako istotę się nie zabliźniają. Lecz te zadane przez ducha widzą tylko Ci, którym je pokażę. Bo one bolą najbardziej, są złe. Złe, złe, złe, złe bardziej niż ja. Bo ja tylko pozuję. Bo ja tyko śnię. Karmię się marzeniami. Bo chciałbym być inna. Lecz wciąż chcę pozostać Sobą. Bo Soba jest wyjątkowa. JA jestem wyjątkowa. Bo mam Miłość, a Miłość ma mnie.
Soba, part 2
"Mogę zakochać się w każdym - mężczyźnie, kobiecie, dziecku, wampirze, papieżu. Osoba nie gra roli - Jestem idealnym chrześcijaninem." (Lestat de Lincourt)
A co, jeśli to prawda, że wszyscy są wariatami, a Ci zamknięci w szpitalach - są normalni??
A co, jeśli to wszystko jest tylko snem, snem wariata, życiem w laboratorium pod mikroskopem, a prawdziwe jest tylko to, co nieprawdziwe i złe tylko to, co dobre, a złe to co złe - czy jakoś tak?
I jeszcze - co, jeśli człowiek nie jest człowiekiem, ale np. słoniem. Albo kierownicą. Dlaczego akurat mam być człowiekiem? Może ja chcę być mikserem. Tak, właśnie, że będę wampirem. Będę marzeniem i spełnieniem. I pokusą. I oczami i ustami i węchem. I krową na przystanku, bo czekam na śmietanę z lodami.
W sumie, to muszę napisać, że jestem Sobą, to znaczy - Soba jest mną, bo my jesteśmy sobą nawzajem i razem z osobna.
Stwierdziłam właśnie, że trzeba w końcu wrócić do jutra, czyli bez granic języka i kłód na umyśle (o Boże, jestem dziwna...) opisać kolejną Sobę, w sensie, że tą samą oczywiście, ale kolejną z kolei.
Bo tak sobie (he he, Sobie) właśnie myślałam nad sobą i nad Sobą też i tak sobie, a w sumie to Nam pomyślałam, że życie jest dziwne, bo niby jest, jakie jest, ale jest inne. I koniec z konkretami.
Wiem, że każda Soba będzie pewnie inna, choć raczej taka, jak nowa, bo stara była pierwsza, a co pierwsze, zawsze jest nowsze, czyli starsze pod względem czasu, co też wiąże się z tym, że lepsze, gorsze i nijakie za razem.
Ta Soba jest weselsza, bo jakoś tak nie chce mi się smutkami przepełniać. Smutasy zostawmy za Nami - każde, bo - nie wiem, czemu, ale - życie jest tylko takie, jakie sami sobie opiszemy, dlatego piszę życie takie, jakie piszę, nie powiem, jakie, bo po to piszę, aby każdy sam stwierdził, jakie życie jest dobre - nie chcę niczego narzucać.
Narzucać... Narzucać... Tak, napisałabym coś, ręka mnie świerzbi, Sobę też, cholernie i kurewsko, ale powstrzymam się. Bo tak naprawdę wcale nie chcę teraz pisać o tym, jak bardzo przeszkadza mi wkładanie dzieci do ust i słów do brzucha przez ludzi „oświeconych inaczej". I naprawdę nie proście mnie - nie chcę o tym pisać. Strata czasu, po prostu strata czasu, wolę ten czas poświęcić na oświecanie „go" (nie powiem, że księdza zwierzęcia, bo przecież i tak nie powie to nic milczącym do mnie oczom ludzi-wiatraków).
Dobrze, miało nie być, ale jest - czy leki były za słabe? Nie wiem, pies nie zdążył opowiedzieć - zdechł. Ha! Bo Soba jest sadystą...
Mmmm, czytelniku mój ukochany, Sodomo i Gomoro, krześle i papierosie, Ty mój najpiękniejszy i najsmaczniejszy, boś Ty jest tylko tym, kim żeś jest, dlatego ja cię tak bardzo podążam... Pożądam w sumie też, ale to Soba, Soba jest skłonna. Bo Soba to Soba - ta, co nie słucha, ta, co nie myśli, ta, co z dnia na dzień jest inna - co tak bardzo tu widać.
Kiedyś, kiedyś, kiedyś przybędę, przybędę do księgarni w poszukiwaniu tego, co złotem jest w mych rękach. I Soba także się ucieszy, bo Soba jest wesołą kobietką, bo Soba ma to, co i ja mam - Soba ma Życie.
Soba i Ja 3
Mam natchnienie. Nie wiem, o czym pisać, ale po prostu chcę stukać w tę brudną klawiaturę, tak dawno nie wystukiwałam na niej swego życia. Jako że tematu nie mam, to będę robić to, co zazwyczaj robi Soba – pluć, łapać i po dupie się drapać, czyli pleść to, co mi się zdaje, że jest normalne. Czyli niedużo, bo cała ja i Soba normalne nie jesteśmy. Chociaż i tak bardziej niż kiedyś. Mimo, że Ona nie chce, i ja też nie chcę, dlatego razem wciąż pod pachą idziemy w stronę głupoty, cofamy się małymi kroczkami, jednak zawsze znajdzie się ktoś, kto znowu pcha Nas do przodu. I jak tu żyć, kiedy Ci nawet nie pozwolą być, kim chcesz.
Ooo już widzę, jakie to inne, jakie nowe, jakie świeże i pachnące. I jak ja to potem mam połączyć w całość, Sobo? Głupia jesteś, głupia i tyle, że wydaje Ci się, iż ktoś to będzie czytywał, o. Co jak co, ale to, to ja bym chciała, ale wiem, że nie ma szans, oj nie ma… Bo to przecież by trzeba Bułhakow się nazywać albo inny Gombrowicz, żeby myśleć to, co mówić. Bleee, ale jesteśmy oklepane. Widocznie za mało głupie, za bardzo piękne. I brakuje tego czegoś, tego knota woskowego, co by nam przyświecał. Bo żarówki to takie spopularyzowane, one już pomysłu nie dadzą…
A co jest najpiękniejsze? To właśnie. To, że jesteśmy, jakie jesteśmy, ja z Sobą i ona ze mną, że każdy dzień jest inny i taki sam za razem. Że kontynuujemy na czarno to, co wczoraj było białe, a dwa dni temu, powiedzmy, zielone. Podoba się Nam, prawda, Sobo? Nie jest to szał, fascynacji nie będzie, to po prostu jestem Ja, jesteśmy My, to daje mi ulgę i satysfakcję, że mogę się spełnić. Że Soba może być ze mnie dumna. A ja mogę ją tłuc po małej łepetynie z nadzieją na zimne mleko na śniadanie, lecz ono jest skiśnięte, bo toczy się i toczy wciąż to samo i po trochu wylewa – tu jeden procent, a tam już piętnaście. Tak jak Nasze życie, tak jak opowieść ma i Soby, tak jak cały świat z jego sparaliżowanymi umysłami. Bo to chore jest tak ślęczeć wciąż nad jednym, kiedy ma się szczyty do zdobycia. Szkoda tylko, że ludzie o tym nie wiedzą. Że ślepi idą w stronę reflektorów. A jakby tak na chwilę siąść i odpocząć, może wtedy udałoby się nam uciec przed światłem, wtedy Soba by sobie użyła, wtedy ja bym odpoczęła, wtedy dzień stałby się Dniem a szara noc Nocą, wtedy pociągnęłabym Cię za sweter wystający z dziurawych spodni i upadłbyś przede mną. A My, stęsknione normalności, pocałowałybyśmy Cię, oj pocałowałybyśmy... Żebyś został z Nami, żebyś pokochał Sobę, żebyś zrozumiał ptaki śpiewające pod moim oknem o czwartej nad ranem. Zgadzasz się?
Przypałętało się do mnie nowe motto życiowe. Bo tęsknię za Nią, a ona za mną. Bo już nie jest jak kiedyś, bo Soba odchodzi, od kiedy odeszło dawne życie. Teraz już nie wolno mi być Sobą, teraz mówią, że mam być dorosła, że mam iść do pracy, że mam wychować piątkę dzieci i dorobić się willi na Karaibach.
Ale po co mówić o Jutro i o Wczoraj, kiedy jest Dzisiaj. Tamto małżeństwo niech idzie precz! Ja chcę tylko moje Dziś, Nasze kochane, Jej ulubione, kolorowe. Mam już Miłość, mam Życie, teraz zdobędę Dziś, kobietkę prześliczną, która na smyczy będzie wiernie czekała przed monopolowym.
Cztery
Czym jest inspiracja? Ach tak, to przecież ta zacna damulka, która jest jak miłość i nienawiść zarazem. Bo mimo, że tak wyczekiwana, przychodzi zawsze wtedy, kiedy mi się nie chce. A kiedy mi się zachce, wtedy nie ma Soby. Czy teraz jest? Kurde, nie wiem... Jesteś? Bo już sama nie wiem, co się dzieje. Czyżbym... Nie, to niemożliwe. A nawet jeśli, to przecież gdzieś tam musisz być, dziecino. Gdzieś musisz żyć, musisz siedzieć w kącie serducha, czy innej śledziony. A może jednak ja... Nie, stanowcze nie! Przyjdź do mnie, kochana, usiądź na oparciu i smyraj mnie po szyi długim paluchem... A co, jeśli ja jednak... A tak bardzo nie chcę, tak bardzo nie chcę, tak bardzo... Jak to jest, że to, co chcemy zostawić blisko przy sercu, traci swoją świeżość jak arbuz na słońcu? Dlaczego najpiękniejsze rzeczy opuszczają nas ot tak, nagle? Przecież ja... ja nie chcę, ja nie mogę. Czyżbym ja... dorastała?!
Jesteś! Och, Soba, tak za Tobą tęskniłam! Nie rób mi tego więcej, proszę Cię. Zostań tu, przy mnie, zostań na zawsze. Wejdź na ramię i przytul się do rozczochranych włosów. I nie uciekaj już, nie idź za daleko. A najlepiej by było, żebyś zostawiła drzwi uchylone przez cały czas. Chociaż z drugiej strony... Lepiej nie. Bo przecież przeszłość ma odejść, prawda? Tak jak ojciec, jak przyjaciele.
No i co zrobiłaś?! Znowu płaczę... Nie, nie Ty Sobo, nie Ty, kwiatuszku. Ona, cholerna Przeszłość... Dlaczego to tak boli? No czemu ta cholerna woda ciśnie mi się pod powieki przy każdym wspomnieniu pieprzonego ojczulka?! Czy ja, kurwa, muszę być taka nienormalna? Przecież wszyscy mówią, że z czasem się zapomina... Przecież wszyscy mówią, że czas leczy rany. No, ale przecież „everybody's lie”...
I znowu, przez niego, robię z pięknej rozmowy z Sobą, pamiętnik bolesnych wspomnień...
Dlaczego ja, do cholery, chcę pisać kolejny list do ojca? Przecież mieliśmy rozmawiać, Sobo. Miałaś mnie przed tym bronić, miałaś nie dopuszczać... On miał zostać w piwnicy, chyba pomyliłaś drzwi. A może to i dobrze? Może warto mówić o nim coraz częściej, aby w końcu wyczerpać temat i zapomnieć?
Kocham Cię, wiesz? Wszystko to, co tworzymy, brzmi jak bełkot wariata, ale bez Ciebie jest mi smutno. Jak to dziś w przypływie romantyczności napisałam – kiedy nie ma Cię przy mnie, tęsknię za Tobą tak bardzo, jak niebo tęskni za gwiazdami w pochmurną noc. A tęsknię tym bardziej, że widzę, że się oddalasz. A może to moja wina? Może po prostu jestem zbyt wielkim leniem, żeby Cię kształtować? Wybacz mi, kruszynko. Postaram się pielęgnować naszą przyjaźń lepiej niż dotychczas, mimo iż wiem, że Ty i tak jesteś ze mnie dumna. Że w każdą ciemną noc jesteś blisko i tylko czekasz, żeby wyjść mi naprzeciw. Czekasz na moją chwilę słabości, która, spędzona przy Tobie, staje się najpiękniejszą chwilą na świecie. Dlatego po co marnować ją na wspominanie, i tak wygarną mi, że za dużo w tym mojego narzekania na straszne życie zranionej dziewczynki. A więc ściśnij moją dłoń i chodźmy na spacer, chodźmy to zapić i upalić się za zabój. Przygarnijmy pod Nasze skrzydła kolejnego rozbitka statku „Życie”, niech dziś będzie to Smutek, i niech razem z Nami położy się na wilgotnej łące i zamknie oczy, czekając na jutro.
Piąta kartka papieru
Siedzimy obie obżarte, grube, tłuste i spasione, wpychając w siebie kolejnego pocieszyciela, mordercę wakacyjnej chandry. I dyskutujemy o ogórkach kiszonych i paczkach zapałek. Dlaczego o tym? Nie wiem, po prostu powiedziało mi się, że mam humor jak ogórki kiszone. Co to do cholery ma znaczyć? Może Ty zrozumiałeś, Kartoflu?
No właśnie – co ma znaczyć moje życie? Nasze życie? Jak to jest, że kochamy to, co znienawidzone, a próbujemy zabić to, co uwielbiamy? I dlaczego nazwałam przyjaźń paczką zapałek? Dziś dużo pytań, jeszcze więcej odpowiedzi, a najmniej trzeźwości umysłu. Ale chyba nikt nie ma Nam tego za złe, prawda? My tylko próbujemy być Sobą…
Przyszła dziś do mnie. Poczułam ją. Wylewałam swe smutki i żale, zatracając się w wirtualnym świecie, kiedy nagle mnie dotknęła. Przez całe moje ciało przeszedł dreszcz, chłód, ciepło i szczurze siki. Nie wiem, jak to inaczej opisać, bo pierwszy raz poczułam to tak wyraziście. Po raz pierwszy, kochana, wniknęłaś we mnie tak… dosłownie. To był nasz osobisty „pierwszy raz”.
Czasem zastanawiam się, dlaczego jeszcze nie siedzimy u wariatów, z wariatami, otoczeni przez wariatów – w wariackim wariatkowie? Czyżby ludzie byli aż tak ślepi, czy to ja i Soba jesteśmy tak dobrymi aktorkami? I druga, ważniejsza sprawa – czy ludziom wydaje się, że to, co razem tworzymy, to czysta fikcja literacka? Mój potok wariackich myśli, moja bujna wyobraźnia, czy jednak uwierzą w końcu, że Soba istnieje? Że nie jest tylko wyimaginowanym alter-ego, ale że I S T N I E J E? Siedzi tu teraz ze mną i we mnie. Czuję Ją. Nic to, że nie widzę. Ślepy też nie widzi, a nie wmawiają mu, że coś nie istnieje. A ja mogę ją poczuć i powąchać. I dotknąć, i usłyszeć, i pokochać, i zbesztać, i utulić, i pić z nią zimne mleko na śniadanie. Ale wy wciąż nie wierzycie, bo jak, pytam ja się jak!, można zaprzyjaźnić… przepraszam – zapudełkować się zapałkami – z samym Sobą…? No tak, nazwijcie mnie egoistką czy inną -centryczką, lecz ja wiem swoje.
Nich nas nie rozumieją, niech wmawiają sztuczność i infantylność, niech zabiją, niech polubią, lub po prostu niech stulą dziób, jeśli nie maja nic sensownego do powiedzenia. Bo Sobę irytują ciche śmiechy. Sobę denerwują głupi ludzie. I niech dzisiaj oni dojdą do kolekcji – zapraszam Głupotę w Nasze skromne progi, usiądź proszę w fotelu, nalej sobie herbaty i połóż nogi na szklanym stoliku, w końcu tu właśnie twe miejsce – wśród Nas i wśród innych stworzeń, które mają czelność nazywać siebie ludźmi. Dumnie i z podniesioną głową. A potem tak samo – z podniesioną głową i dumnie – kroczą ku błędom istnienia, obwiniając za nie coraz to owe osoby. Skaczą sobie do gardeł, zdolni wydłubać oczy bratu, bo coś im się w życiu nie udało. A przecież nie o to chodzi. Czy w takim razie powinnam ranić każdą nowo poznaną osobę – bo mam żal do świata, który dał jej życie? Nie.
A czy powinnam zabić każdą osobę, która zraniła mnie osobiście? Soba szepce, że tak. A ja myślę, że to całkiem dobry pomysł…
Bezsensowny bezsens, czyli o potędze muzyki słów kilka
Jestem banalnym banałem banalnego usposobienia banału – dobre. Tak mi się wydaje. Czyżby kolejna część? Zobaczy się po drodze. Zobaczy się, czy Ona przyjdzie, czy zawojuje. Zobaczy się, czy te dwa tygodnie wśród debili zdebilowało mnie jeszcze bardziej. Zatem usłyszmy razem śpiew ptaków, harmonię pojednania, uderzmy w pusty kubek po zupce w proszku i najedźmy świat wraz z Męką Istnienia.
Przyszła. Zapukawszy w mahoniowe drzwi, usłyszawszy rozkaz wejścia, zaszurawszy wysokimi glanami, rozsiadłszy się na zebrowym kocu, westchnąwszy, przeciągnąwszy się, wstawszy i przytuliwszy rozpalone ciało, pocałowała mnie nieśmiało w policzek. Odgarnęła kosmyk rudo-brązowo-blond włosów za cztero-dziurowe ucho (ha! za tydzień kolejne dwie…) i wyszeptała, że to ściema. Że czasem to wszystko jest na siłę, to całe życie. No ale kto bogatemu zabroni być biednym. I kto zabroni mi zatopić się w błysku wspomnień, otulić puchem przeszłości i upajać się pulsującym we mnie emocjom, przelewanym co dzień z krwią, potem, spermą i łzami.
Głośne dudnienie w świeżutko nowych głośnikach nastraja mnie aż nazbyt pozytywnie. To lepsze niż alkohol, to lepsze niż kokaina. To nowe-stare życie przywrócone dzięki tym wakacjom. To uczucie radości, ten powrót do muzyki, do szczęścia w nutach, do potęgi brzmienia. To coś, bez czego nie można żyć i nawet, jeśli to boli, to ból ten jest piękny. Tak mi szepce Soba. Bo to jednak o niej kolejna część. To o niej bajka, legenda i mit. To o Nas kilka zdań, o beznadziejności życia i wariatach we mnie, osamotnionej pośród świata. To strumień minionych dni i wszystkiego, co siedziało w środku, to dom zbudowany z myśli i marzeń, kruchy jak dmuchawiec, solidny jak fundamenty skarbca Banku Światowego.
I’m losing my mind – utożsamia się ze mną Jacoby Shaddix. Bo tak jak on, pragnę pociąć moje życie na kawałki, ponieważ to Nasza ostatnia szansa przetrwania. Lub jak Brad Arnold, poćwiartować Nas i rozrzucić na kartach życia, bo przecież My wbrew losom, w tym lub w tamtym świecie, znajdziemy, przyciągniemy i złączymy się przecie.
Tak, masz rację Sobo, już nie potrafimy być oryginalne… Ale co tam, ważne, że jesteś, że jesteśmy, że razem trwamy bez względu na brak czy dostatek, na chude czy grube krowy, na żaby, krew, śmierć i piasek w oczy. Że wraz z Przeszłością dumnie kroczymy ku Przyszłości.
Po siódme – shut the fuck up
Szaleju można się najeść przez ludzi na tym świecie. Szaleju dobrego i złego. I każdy z nich jest tym lepszym, gdyż każdy skłania do pokory. Każdy zmusza do myślenia, i kieruje moją dłonią, i popycha mysz do przodu, i steruje palcami, i nie pozwala na odpoczynek, i jest piękny, piękny jak znaki na przedramieniu. Świszczący zapach zgniłego dotyku odbija się od niegdyś czerwonych ścian, od szkarłatu przeszłości, od znaków na ciele, od starych maszynek i zardzewiałych z nich żyletek, dumnie błyszczących w świetle przekrwionego białka oka o przeklęcie szarej tęczówce.
Siedzimy w tym samym pokoju, na tym samym krześle, przy księżycu, który od tego czasu eksplodował już milion razy, upajamy się tą samą Śpiączką, czekając na głuchy wrzask rodzicielki. Jednak coś się zmieniło… Jest nowe biurko. I monitor nie ten sam. Ściany teraz pastelowo-fioletowe, perfidnie zdewociałe. Obok klatka, na niej gryzonie. Obok nowe głośniki za trzydzieści siedem złotych (stare zeżarte przez owe gryzonie). Obok nowa mysz za dwadzieścia dwa złote (stara zeżarta przez owe gryzonie). Obok pudło na drobiazgi. Stare… A nie, pudło stare. Pudło przechowujące najgłębsze tajemnice. One gdzieś jeszcze jednak są, gdzieś się chowają po kątach.
Ból promieniuje coraz bardziej, w mojej głowie, w naszym ciele, we mnie i w nas narasta niepokój, niepokój i konwulsje prowadzące niegdyś do wymiotów, do oczyszczenia duszy, do cholernych strużek rubinowego życia. Podwójnie złamana obietnica i cholerna ściana żalu. I ostatni cholerny pilniczek w dłoniach Soby pragnącej pamiątki pośredniego, jakże piekielnie cholernego, życia między dwoma czasami. Nie, nie żałuję, żałuję raczej tych długich i ciemnych, zakłócających spokój wyrytego Ankh’a. Choć z drugiej strony, nie jest on przynajmniej samotny. Tak jak ja mam Sobę, tak on ma granice odgradzające go od normalności zwariowanego świata ludzi żyjących na podeście cenzury, chełpiących się narcyzem dnia wczorajszego.
A więc mamy Granicę, powiadasz? Kocham Cię. Za to właśnie. Za mnie, za siebie, za Ciebie, za nas i za nich, trzecich i ósmych, za tych, których pragnę i za tych, których pożądam i za tych, którzy niech lepiej trzymają się od nas z daleka. Za to wszystko co robiłam i czego się wstydzę. Za sprawę honoru i słodkie miny w czasie nudy. Za dzisiejszy seks i kłótnię sprzed kilku miesięcy. Za wpadkę, za płacz, za noce razem i za niespełnienie marzenia czynem jego spełnienia.
Za to Was kochamy, Ludzie.
Ósmy szczyt nieskończoności
Marzenia. Stek bzdur poprawiających nam nastrój w szare dni naszej mentalnej wędrówki. Soba ich nie cierpi, ja kocham, i to jedyna rzecz, w której się nie zgadzamy. Trudna rzecz, oj trudna, mieszkając w jednym umyśle, dzieląc się duszą. I dzisiejsza kłótnia o stan rzeczy, o pieprzone myśli i fakt, że jestem zła. Nienawidzę siebie, nienawidzę swojego mózgu, nienawidzę ludzi i upierdolonego stołu. Pytam Ją, po co Nam to wszystko, przecież to tylko boli, to tylko zabiera oddech i nakazuje dobitnie spojrzeć w lustro o północy z trzykrotnym „jesteś pojebana” na ustach. Na szczęście to pomaga. Ale wtedy siadam w kącie pod prysznicem, puszczam najmocniejszy strumień lodowatej wody i z nienawiścią w nie lubianych szarych oczętach wpatruję się w Sobę stojącą za szkłem. Wyciąga z kieszeni skórzaną saszetkę i wysypuje na ziemię: pilniczek, żyletkę, igłę i nożyczki. A wtedy ja cierpię katusze, bo obiecałam, że więcej nigdy. I mimo, że jestem dumna z siebie, że obietnicy dotrzymałam, to jednak zapach krwi mimowolnie wpada do moich nienaturalnie czułych nozdrzy i drażni podniebienie cudownym smakiem życia.
Jak to jest, że im bardziej oddalamy się od Przeszłości, tym bliżej niej jesteśmy? Wciąż koła i okręgi, i sianokosy, i sadzenie jabłoni. W dupie mam już to wszystko. Was, Nas, ludzi i ich problemy. Skupmy się, kochana… Daj mi siłę, aby to zakończyć, daj moc, aby uwolnić się z dziecinnych kajdanów…
Na dziś koniec. Na teraz koniec. Zamykamy rozdział, otrzymując w zamian Wolność. Chcę pozbyć się wszystkiego, co do tej pory robiło ze mnie słodką idiotkę, użalającą się nad złamanym losem kruszynę i bojaźliwie nastawioną do świata ofiarę. Chcę zacząć żyć normalnie, z Sobą u boku, nie bać się jutra i pleść warkocze. Czy się uda? Zobaczymy.
A więc do usłyszenia, Ludzie, za chwil kilka, za lat kilka.
A może już nigdy…?
[ Dodano: Sro 30 Mar, 2011 ]
aha i nie wiem kto tak perfidnie zmienił tytuł...
MalikaEdit: Usunęłam zdublowany tekst.
Ostatnio zmieniony sob 02 kwie 2011, 13:31 przez
Lestat_Lincourt, łącznie zmieniany 2 razy.