Wybrańcy
Siwowłosa kobieta stanęła przed drewnianymi drzwiami prowadzącymi do wnętrza niewielkiego zajazdu. Długa spódnica sunęła po ziemi, a kaptur narzucony na głowę zasłaniał szczelnie jej twarz przed spojrzeniami wścibskich. Wahała się chwile zanim je otworzyła.Niepewnie weszła do środka i rozejrzała się.
- Pijackie mendy! - powiedziała do siebie i podeszła w stronę wolnego, narożnego stolika.
Znajdował się on z dala od wścibskich oczu, za to ona miała idealny widok na resztę.
- Co podać? - spytała młoda dziewczyna, ubrana w białą bluzkę idealnie eksponującą jej sporej wielkości biust i krótką spódniczkę.
- Piwo korzenne. - odpowiedziała staruszka.
Dziewczyna popatrzyła zdziwiona na klientkę, gdyż rzadkością było w tej okolicy, aby ktoś w jej wieku, czy też w ogóle jakakolwiek kobieta zamówiła piwo korzenne. Był to jeden z najmocniejszych trunków w północnym Rakhanie.
Kobieta siedziała w ciszy popijając napój, który przed chwilą przyniosła jej dziewczyna. Po chwili usiadł naprzeciwko niej mężczyzna. Położył przed nią sakiewkę, w której pobrzękiwało kilka monet.
- Czego pragniesz? - spytała staruszka.
- Powróż mi.
- Jesteś pewny, ze tego właśnie chcesz? Chcesz poznać swoją przyszłość?
Mężczyzna nie odpowiedział tylko przytaknął twierdząco głową. Chciał wiedzieć, co go czeka w przyszłości.
- Dobrze.
Z kieszeni płaszcza wyciągnęła kości i karty. Rozłożyła wszystkie dokoła. W międzyczasie wokół nich zaczął się zbierać niewielki tłumek gapiów. Nie przejmowała się tym. Wyciągnęła spod płaszcza medalion, który spoczywał do tej pory na jej nagiej piersi.
Przymknęła oczy i popadła w trans. Nikt i nic teraz nie mógł jej z tego wyrwać. Nagłą siła zapanowała nad jej ciałem, coś czego nigdy nie zaznała. Trzymała w ręce medalion, a w drugiej kości.
Wypuściła je z dłoni i wtedy nagle nią rzuciło i opadła na stół.
Zebrani w pomieszczeniu patrzyli zszokowani na to co się działo przed nimi. Widzieli wielokrotnie wróżbitki przepowiadające przyszłość za kilka groszy. Nigdy jednak nie widziały osoby tak nieobecnej i teraz patrzyli na kolejny ruch kobiety.
Minęło kilka minut, a nikt się nie poruszyło. Kobieta nagle odzyskała przytomność. Popatrzyła na zgromadzonych błędnym i nieobecnym wzrokiem. Spojrzała na karty i kości.
- Szóstka. - powiedziała i odkryła kartę pod którą znajdowała się ta kość. - Wojownik.
- Jedynka. - odkryła kolejną kartę – Wróg.
- Trójka. Mag.
Patrzyła z niepokojem na karty rozłożone przed nią. „Co to znaczy?” spytała sama siebie.
- Co się stało? - spytał mężczyzna.
- Szóstka wojowników, jeden wróg i trójka magów. To wszystko tak wiele i zarazem tak mało oznacza.
***
Dziesięć lat później nikt już nie pamiętał starej wróżbitki i jej słów poza jedynie kilkoma osobami. Zapamiętali znikome szczegóły, ale nigdy nie powiązali przepowiedni z prześladującymi ich koszmarami, które nawiedzały ich co noc i pokazywały im zniszczenia jakie może odnieść ich kraj w wyniku najazdu nieprzyjaciela i braku obrońców.
Nikt nie wiedział, że w tym czasie zdążyli się narodzić wybrańcy bogów.
Szóstka dzieci, która nie wiedziała, że za kilka, kilkanaście lat spotka się i połączy swe siły i moce, a ich zdolności będą się wzajemnie uzupełniały i wykluczały. Razem zdołają ochronić ludzi, przyjaciół i rodziny, aby w Rakhanie oraz jego sojusznikach żyło się spokojnie, dostatnie, po kres dni.
Bogowie mają plan wobec swego ludu, a oni muszą do końca wierzyć, że uchronią ich przed najgorszym wrogiem i nieprzyjacielem. Ofiara została złożona, a teraz czas na wypełnienie woli świętości.
Patrz przed siebie i nie oglądaj na innych. Wkrótce będą razem i stworzą wspólnotę.
***
Coś małego i lekko brązowego sfrunęło do wnętrza jaskini, zagłębiając się powoli do jej środka w pogoni za białym puchem. Chłopczyk miał skończone siedem lat i z pochodzenia był falińczykiem. Pucułowatą twarz przesłaniała burza czarnych loczków spod których widoczny był tylko pyrkaty nosek i lekko spiczaste uszy. Jedynie małe, ciemne skrzydełka informowały kim jest, albo kim też się stanie w przyszłości.
Wszedł pomalutku do środka o gołych stopach, szukając włochatego ktosia, który jeszcze kilka sekund wcześniej śmignął mu przed nosem i nabawił strachu, a teraz zanurzył się w otchłani ciemności. Pragnął dać mu należytą nauczkę, a przy okazji zabawić się trochę. Brak mu było towarzystwa, a teraz nadarzyła się okazja. Tym bardziej pragnął dorwać, choć wiedział, że za bardzo oddalił się od swego domu.
Źródło światła do środka dawało mu wejście i mała szczelina w zboczu góry, na której znajdowała się jaskinia. Dlatego też przeraził się, gdy coś, a raczej ktoś, przesłonił mu widok do głębi otchłani. To oznaczało kłopoty i dobrze o tym wiedział.
Dwie opcje przyszły mu do głowy i obie były straszne.
- Kajus! - głos mężczyzny był mu tak dobrze znany i nie pomyliłby się nigdy. - Co tutaj porabiasz?
Chłopiec powolutku obrócił się i ujrzał swego ojca z rozpostartymi w pełni skrzydłami i groźnie spoglądającego w jego stronę. Miał kłopoty i wiedział o tym, choć rzadko kiedy miał okazję widzieć go w takim stanie. W końcu był jego jedynym dzieckiem, które rozpieszczał na każdym kroku, a nie karał.
Mężczyzna widząc minę swego syna złagodniał lekko i schował skrzydła. Nie chciał go przestraszyć, ale nie wiedział jak mógłby inaczej na to zareagować. To miejsce nie wróżyło nic dobrego i musiał się pilnować. Jeszcze kilka kroków, a nie byłoby odwrotu i mógł go już nigdy więcej nie zobaczyć.
Kajus przyglądał się nastrojowi swego rodziciela, dostrzegł na plecach ojca skrzyżowane, dwa srebrne miecze z wyrzeźbionymi w tradycyjny sposób skrybami danego klanu, a w ręce trzymał sztylet. Wzrok skupiał się na głębi za nim i wciąż był gotowy do walki.
- Goniłem topicera. Chciałem dać mu nauczkę i pobawić się z nim. - odparł i dopiero teraz odważył się spojrzeć ojcu w oczy. - On jednak mi zwiał tutaj, a ja nie wiedziałem, że robię przez to coś złego.
W jego głosie dało się wyczuć skruchę.
- Wiesz w ogóle gdzie się znajdujesz? - potrząsnął przecząco główką. - Tutaj kończy się granica naszego kraju, a za nią kryje się coś nieznanego, groźnego i mrocznego. Nigdy nie chciałbyś spotkać tego, co tam się znajduje - skarcił go, a przed nim usiała się wizja zmasakrowanego ciała jedynaka, rozszarpanego i wykrwawionego. - Miałeś nie oddalać się od obozowiska i zostać z matką, a nie wałęsać się gdzie się da.
Skulił się zaczął dreptać w miejscu, czekając na naganę, karę lub dalszą tyradę. Skrzydełka podkurczył do siebie.
- Przepraszam! - wyszeptał drżącym głosem i robiąc kółka po ziemi swoją małą nóżką. - Nie chciałem. To się już nie powtórzy, tatko.
- Nigdy! - podkreślił to słowo dość mocno. - Nigdy, nie oddalaj się od stada i matki, a dalej możesz się udać tylko w moim towarzystwie i za moją zgodą. Nie będzie żadnych wyjątków. Rozumiesz!
Mały pokiwał główką i skruszony podszedł na krawędź jaskini. Tuż obok niego stanął ojciec, który przy okazji rozczochrał jeszcze jego włosy, co Kajus uznał za dobry znak. Samopoczucie ojca poprawiło się.
Rozpostarli swe skrzydła i wybili w przestrzeń przed nimi, aby po chwili kierować się w stronę zachodzącego słońca.
W blasku, ktoś spostrzegawczy mógł dostrzec czarny księżyc na gołym ramieniu chłopca. Ten jeden symbol pojawił się tylko u niego, w całym plemieniu falińczyków nie było naznaczonego w ten sposób dziecka czy też dorosłego.
***
- Ty się nigdy nie nauczysz. - stwierdziła starsza kobieta odsuwając się od stołu wypełnionego fiolkami i ziołami.W tej chwili musiała oderwać się od swojej pracy i przygotowywania kolejnego leczniczego specyfiku. Przybycie i pomaganie tym istotom było jej powołaniem. Plemię niezwykłych ludzi musiało mieć przy sobie kogoś takiego jak ona, uzdrowiciela, zielarza, kapłana.
Patrzyła na pięcioletnie dziecko, a dokładniej na małą i roześmianą od ucha do ucha dziewczynkę. Z ciemnej karnacji i czarnych oczu można było wyciągnąć wnioski, że przynależy ona do klanu Khan-re, wchodzące w skład plemienia Gerano. Miała długie, kręcone włosy koloru brązowego i komponującego się z jej skórą. Każdy mający okazję ją zobaczyć z bliska, mógł dostrzec czarny tatuaż wzdłuż łopatek. Każde dziecko w plemieniu miało to oznaczenie na plecach zgodne ze swoim klanem, a w przyszłości miało ono pokryć całe jej ciało. Tutaj trzymano się tradycji.
Jednak to dziecko miało również jeden dodatkowy, ale zakrywały go jej faliste włosy.
- Czego mam się nauczyć? - spytała niewinnie robiąc maślane oczka udając, że nic złego nie zrobiła – Przecież zapukałam, ale chyba nie usłyszałaś.
- Nigdy nie pukasz i teraz też tego nie zrobiłaś. Nie możesz też zwalać na mój wiek, bo aż tak stara to jeszcze nie jestem. Głucha nie jestem. - powiedziała mocno, ale tak aby jej nie wystraszyć. - Co cię tu sprowadza?
Mała rozejrzała się po pomieszczeniu, które było jej tak znajome od jakiegoś czasu i w którym kochała spędzać wolny czas. W końcu kapłanka nigdy nie wyrzuciła jej ze środka, pozwalała pomagać i nauczyła odróżniać niektóre zioła czy leki.
Półki wzdłuż ścian uginały się uginały się od wszelakich medykamentów, słoików i kamionek. Każde z nich wypełnione było ziołami, maściami i innymi specyfikami. Ona jednak znała większość z nich.
- Ar-mino Dalio! - powiedziała nadzwyczaj poważnie - Mama jest chora i potrzebuje twojej pomocy, a raczej twego lekarstwa.
Jej rączka wskazała na dany słoik, gdzie wiedziała, że znajduje się to czego jej matka potrzebuje.
Kapłankę nie zdziwiła spostrzegawczość dziewczynki, przyzwyczaiła się przez ostatnie dwa lata do tego szkraba i jej mądrej główki. Czuła ukryty w niej ogromny potencjał do zostania kapłanką i chęci do nauki, ale wciąż czekała na decyzję jej rodziców. Nie mogli tego odkładać w nieskończoność, bo wkrótce będzie już za późno.
Wiedziała, że rodziciele Eos mają uprzedzenia do mieszkańców Rakhanu, chociaż jej matka jest wpół rakhanką. Tylko w stolicy tego państwa dziewczynka mogła odebrać odpowiednie dla niej wykształcenie i posiąść ogromną wiedzę, którą w przyszłości może wykorzystać do leczenia i pomocy. Jednak wiązało się z tym oddanie jedynego dziecka w ręce nieznanych kapłanów bogini Sal-man-re, co oznaczało także rozstanie na kilka, kilkanaście lat, a może i na całe życie, przecież mogą jej już nigdy nie zobaczyć.
Życie kapłanki w zgodzie z wiarą w Sal-man-re, boginię zdrowia, trucizny, choroby i śmierci wiąże się na zawsze do pozostanie w służbie innym. Ten los czekał ją, chyba, że podejmie inną decyzję w momencie zakończenia nauki w wieku dziewiętnastu lat, na przykład tak jak właśnie ona postąpiła. Bo ona wybrała życie wśród obcego ludu i pomoc im w trudnych chwilach. Opuściła rodzinę, ziemię, przyjaciół i udała się w nieznane.
Teraz pomagała komuś takiemu jak jej matka.
- Ma kaszlnice? - spytała dziewczynkę rozpoznając zbiór ziół.
- Kaszel, ma gorączkę i drgawki. Do tego się strasznie poci, choć mówi, że jej zimno.
Kapłanka chwyciła więc słoik i wysypała szczyptę do niewielkiego woreczka:
- Tyle powinno wystarczyć. Niech bierze na pół palca i popija wodą.
Eos nadal patrzyła na nią, choć w rękach trzymała woreczek z lekarstwem i mogła już odejść do domu.
- Mama i tato chcą się z tobą zobaczyć. - dodała odwracając się i wybiegając na zewnątrz: - czekają na ciebie.
Ar-mina Dalia westchnęła i wyszła na próg swego domostwa. Spojrzała wprost przed siebie i patrząc na osadę plemienia. Chcąc udać się do rodziców Eos musi pokonać trasę złożoną z drabiny, trapów i mostków pośród gęstwiny drzew i gałęzi. Jako jedna z nielicznych pomieszkiwała lepiankę na ziemi, parę metrów od domów na drzewach, a nie w drewnianych chatkach na wysokości.
Miała dziwne przeczucia, że to, co usłyszy od jej rodziców, jest bardzo ważne i istotne, a dziecko z symbolem słońca na karku zostanie tym kim powinno być od zawsze. Dalej pokieruje ją już jej własny los.
***
Miał dwa dni, gdy odnalazła go bezdomna kobieta ze slumsów w stolicy Rakhanu, Pomal. To ona się nim zaopiekowała, gdy własna matka wyrzuciła go jak śmiecia, gdyż była przerażona widokiem czarnego pająka wyrytego na biodrze tego maleństwa. Wolała pozbyć się go, zamiast trzymać pod swoim dachem i wychować.
Miris znalazła go, wykarmiła, ubrała i wychowała przez trzy lata jego życia. Wyciągnęła pomocną dłoń w momencie, gdy najbardziej tego potrzebował.
Teraz stał na skraju rzeki i patrzył wprost przed siebie, jak jego dotychczasowa opiekunka, prawie matka, spływa wzdłuż rzeki, opleciona w łachmany leżąca na bambusowych żerdziach wśród innych trupów. Tak żegnało się w tym miejscu osoby zmarłe w slumsach, a on należał do tej kasty ludzi. Stracił właśnie osobę, która ukochał i pozostał sam.
Miał trzy lata, ale życie naznaczyło go już aż nadto.
Inni żegnający swych zmarłych odchodzili z żalem od miejsca ostatniego pożegnania, aby już za kilka minut znaleźć się wśród przekupek, iść żebrać pod świątynie lub szukać bezcelowo pracy wśród panów ziemskich. Ich zmarli krewni i przyjaciele spływali do ostateczności, gdzie mieli się zmierzyć z grzechami przeszłości przed obliczem bogów.
Farin rzucił ostatnie spojrzenie na rzekę i ostatnia łza spłynęła po jego śniadym policzku. Wolnym krokiem podążył za pozostałymi na końcu pochodu. Znowu miał się znaleźć w slumsach, w swej małej kryjówce na samym skraju, gdzie dotąd mieszkał z Miris, a teraz miał być sam do końca.
- Co ja mam teraz zrobić? - pisnął rzucając się na prowizoryczny materac – Ja chcę do Miris! - załkał.
Rączką sięgnął pod materac i znalazł tam ostatnią kromkę czerstwego bochenka chleba, która leżałam tam od kilku dni. Odgryzł kawałek próbując przełknąć.
Od teraz pozostał sam i musiał sobie radzić, bo w tym świecie nikt nie pomoże sierocie wyrzuconej na bruk.
Miał teraz tylko jedno wyjście, by nie chodzić wiecznie głodnym i bez sił. Coś czego nigdy nie robił, a teraz był do tego zmuszony. Miris dbała o to, aby nigdy nie wyrządzał krzywdy innym i dbał o cudza własność, ale teraz nie miał za co żyć, pozostała kradzież. Jako trzyletni malec, mały i zwinny mógł być niezauważalny.
***
Gonitwa. Bitwa na drewniane kije. Skakanie po pobliskich drzewach i krzakach. Dzieci z domu Perez miały pełnię sił i mnóstwo energii, aby przez cały dzień doprowadzać do bólu głowy mieszkańców posiadłości.
Nie zmieniał niczego fakt, że wśród tych wszystkich dzieci, a dokładniej wokół piątki chłopców, znajdowała się jedna, pięcioletnia dziewczynka. Do tego należy zwrócić uwagę, że była główną prowodyrką zabaw, choć była z nich wszystkich najmłodsza i najniższa.
Umorusana w plamy błota, kurz i piach szalała dorównując, a nawet przewyższając umiejętnościami braci i kuzynów, a przy okazji doprowadzała w ten sposób swoją matkę do szału. Nie była córką, którą ona sobie wymarzyła, bo pragnęła małej księżniczki strojącą się w śliczne, falbaniaste sukienki, a nie chłopczycę.
- Znowu to samo! - powiedziała przerażona patrzyła na widok obłoconej córki, którą ledwo poznała spod brązowej z błota twarzyczki. - Nadia! Miałaś uważać!
- To nie moja wina. Kaires z Solidem popchnęli mnie do kałuży na dziedzińcu, więc to nie moja wina, a ich. - broniła się.
Kobieta westchnęła:
- Trzeba było uważać z kim się wojuje, a lepiej by było, gdybyś w ogóle trzymała się z dala od tych waszych zabaw. Porządne dziewczynki bawią się lalkami i noszą sukienki, a nie biją z chłopcami o byle głupstwo.
- Nuda. - westchnęła - Tak mam większe pole do popisu.
Cóż miała począć ze swoją córeczką. Wkrótce i tak miała rozpocząć naukę z Nefresem, który doszedł do wniosku, że ma ona talent do magii i czarów, tak samo jak jej dziadek. Nigdy nie miała być normalna dziewczynką.
Pociągnęła za skraj koszulki Nadii i pomogła ściągnąć z niej ubrudzone ubranie, aby móc ją wyczyścić z tego brudu.
Kolejny raz spoglądnęła z niepokojem na pięcioramienną gwiazdę znajdującą się na łopatce jej dziecka. Wiedziała, że to znamię jest znakiem i będzie się wiązać z jej przyszłym życiem, ale do tej pory nie wiedziała jak.
Nikt w rodzinie nie posiadał takowego znaku. Nadia musiała być po prostu kimś wyjątkowym, ponieważ w innym wypadku bogowie by jej w ten sposób nie naznaczyli.
***
Luksusowy dom, przepych i posiadanie własnych służących. Pełen dobrobyt i błogość. Bycie synem gubernatora ma swoje plusy, ale także minusy.
Tasienowi, choć miał dopiero cztery lata niczego nie brakowało, a zwłaszcza jeśli chodziło o kwestie materialne. Zawsze dostawał to czego chciał i kiedy tylko chciał. Brakowało mu jednego, miłości matki, która zmarła podczas porodu pozostawiając go samemu sobie i ojcu, którego nic nie interesowało, poza dążeniem do władzy.
Mały, rozpieszczony dzieciak, potrafił podporządkować sobie całą służbę i nauczycieli. Nikt nie potrafił mu odmówić, a on w miarę upływu czasu kształtował sztukę manipulacji. Myśli i czyny ludzi w jego otoczeniu zawsze krążyły wokół jego osóbki, synka gubernatora, pierworodnego, któremu nic nie może się stać.
- Czego chciałbyś się dziś nauczyć, Tasien? - spytał jego podstarzały już nauczyciel, Peso.
Chłopiec sam decydował o dalszej swej edukacji. Niczego mu nie narzucano, a on z chęcią to wykorzystywał.
Rozłożył się na kanapie i zamyślił.
- Wszystkiego, co wiesz. - spojrzał w jego oczy. - Może syczeć jak wąż, latać jak ptak, biegać jak gazela.
- Sam wiesz, że to niemożliwe. Tylko magowie potrafią działać cuda, a i tak nie umieją latać. Nie da się przezwyciężyć natury.
Tasien chwycił łyżeczkę w dłoń, a ta uniosła się w górę bez jego ingerencji. Szybowała przed jego twarzą, aż powędrowała w stronę Peso. Chłopiec uśmiechnął się do swego nauczyciela i upuścił łyżeczkę wprost w jego dłoń.
- Czemu to potrafi latać? - spytał zadziornie.
Mężczyzna patrzył zszokowany, przepełniony obawami i dziką fascynacją. Od lat studiował nauki magów z nadzieją, że on kiedyś posiądzie wiedzę i bez talentu magicznego będzie potrafił to, co oni. Teraz miał przed sobą małego maga, który nie umie jeszcze kontrolować swej mocy.
Patrzył więc ze skrytą zazdrością na niego, a znak węża na łydce chłopca uwidocznił się jeszcze bardziej.
***
Narodziny dziecka to okres bólu, który szybko zamienia się w nieskrywane szczęście i radość, a oczy wypełniają się łzami. Są jednak wyjątki.
Staje się tak, gdy ciąża jest nieplanowana lub też kobieta nigdy nie pragnęła mieć dziecka.
Messa urodziła się rok temu, ale obecna przy niej była tylko matka i klacz. Koń i miłość do zwierząt towarzyszyły jej od początku, było w tym coś normalnego i naturalnego.
Dziecko mające rok potrafi tylko gaworzyć, ale ona, córka elfki, zamiast krzyczeć i wpędzać w niemiłosierny ból głowy, śpiewnym głosem oznajmiała swe potrzeby.
Messa, córka przyrody i zwierząt, z czarnym ptakiem na plecach, sama, bez nikogo kochającego.
- Bądź dzielna córeczko! - to zdanie wypowiedziała jej matka, gdy umierała po trudach połogu, pozostawiając swe dziecko na pastwę losu.
Teraz to maleństwo bawiło się wraz z młodymi wilczkami, przewracając się i próbując postawić swe pierwsze kroki.