TEKST ZAWIERA WULGARYZMY
Daniele chciała umrzeć.
Nie było ku temu jakiegoś szczególnego powodu. Właściwie nie było żadnego. Nic ją nie bolało, nikt jej nie zranił, tragedii osobistej nie przeżywała, była zdrowa i nadzwyczaj silna. Problem w tym, że chciała umrzeć. Tak po prostu. Po ludzku. Istniał szybki sposób, żeby to zakończyć, ale Daniele nie była samobójczynią, co to, to nie. Tak przynajmniej jej się wydawało.
Za każdym razem, gdy wsiadała do swojego zielonego sedana, wyobrażała sobie, jak rozpędzona do ponad stu kilometrów na godzinę nagle na prostej drodze skręca kierownicą w lewo i wpada pod jadącego z przeciwka tira. Zwykle jednak kończyło się na tym, że w ostatniej chwili Daniele tchórzyła i jadąc nazbyt uważnie, wracała do domu, ku uciesze rodziny, cała, i zdrowa. Podobnie działo się podczas podróży pociągami czy autokarami, z tym tylko wyjątkiem, że teraz nic nie zależało od niej, a od innych ludzi, którzy niezbyt byli skłonni zabijać się z powodu jej malutkiego kaprysu. Ona też nie chciała, by ktoś przez nią zginął, oczywiście samemu wcześniej tego nie pragnąc. W końcu zabójczynią też nie była. Chyba. Właściwie, to nie była nikim. Kilka razy w ciągu jej trzydziesto paroletniego życia zdarzyło jej się lecieć samolotem, płynąć promem, a nawet skakać na bungee. No i nic. Zero wypadku. Zatrważająco bezpiecznie.
Daniele miała dość. Była zmęczona tą tyradą na Ziemi. Marzyła o wyrwaniu się z wszechobecnej hipokryzji i małostkowej nudy. Powodem bynajmniej nie był jej chłopak, który rzucił ją kilka dni temu i którego zdradzała z pewnym zblazowanym lalusiem, ani tym bardziej rodzina, z którą miała nawet nienajgorsze relacje. To, czego chciała Daniele, to uwolnić się od dni, których nie była już w stanie od siebie odróżnić. Miała dość swoich znajomych o ilorazie naleśnika, natrętnej rodziny, katorżniczej pracy, bezsennych nocy, sąsiadki spod „czwórki”, a nawet swojego królika Filo, po którym bez przerwy musiała sprzątać brunatne bobki.
Kiedy kładła się spać, wymyślała różne sposoby, na jakie mogłaby odebrać sobie życie. Lubiła pływać i mogła to w pewien sposób wykorzystać, lecz wizja dławienia się wodą przez kilka minut nie napawała jej optymizmem. A poza tym umiała pływać, więc utopienie się wcale nie byłoby takie znowu proste. Mogłaby wziąć gruby sznur i powiesić się na starej lampie kuchennej, ale nie dość, że jej umiejętności w zakresie wiązania stryczka były zerowe, to na dodatek hak, którego trzymała się lampa, sam z siebie niemal odpadał od sufitu. Raz chciała nawet pojechać gdzieś do Afganistanu i tam zaciągnąć się do Al-Kaidy, by móc z bombą pod burką pociągnąć za sznurek i rozwalić tych skurwysynów. Przynajmniej jakiś dobry uczynek dla świata.
Daniele myślała nad tym wszystkim przez kilka lat i im więcej się zastanawiała, tym bardziej bała się cokolwiek zrobić. Nie chciała specjalnie w to nikogo mieszać, więc tak naprawdę pozostawały jej ewentualne wypadki komunikacyjne, których prawdopodobieństwo było niemiłosiernie równe zeru. Przynajmniej tak się jej zdawało.
Pewnego dnia, Daniele, nie mogąc dłużej znieść toczącego ten świat robaka zgnilizny, postanowiła, podczas jednego z tych popularnych talk show o sposobach oddawania moczu, ze sobą skończyć. Ostatecznie. Po kilku godzinach, kilku butelkach taniego wina i kilku opakowaniach proszków nasennych „Made in China” spełniło się jej marzenie.
Gdy otworzyła oczy, znalazła się na soczyście zielonej łące. Przez chwilę delektowała się tym widokiem, czując jak przepełnia ją szczęście, lecz nader szybko zauważyła, że łąka tak naprawdę jest, wymazaną jaskrawą, śmierdzącą farbą, suchą trawą, w jakiejś zapuszczonej i zatęchłej dziurze z kilkoma domami na krzyż. Szczęście, które tak szybko się pojawiło, jeszcze szybciej zastąpiło sposępnienie. Daniele nie była pewna czy to tylko niezbyt udana narkotyczna wizja zakropiona kilkunastoma litrami sikacza, czy może jednak faktycznie umarła. Była ubrana najzwyczajniej w świecie. Jeansy, ulubiony T-shirt ze Stonesami i znoszone trampki - cała ona. Nad głową nie unosiła się żadna aureola, rogi jej tym bardziej nie wystawały. Żadnych białych tunik czy czego by tam nie było. Nie przypominała sobie także żadnego światełka w tunelu, żadnego głosu mówiącego: „podążaj za mną”, ni nic z tych rzeczy, jak to dawniej na filmach bywało. „Gdzie ja do cholery jestem?” – zaczęła się zastanawiać.
- Cześć mała, jak się nazywasz? – nieogolony jegomość o wyglądzie osiedlowego pijaczka, zaseplenił w dziurawym uśmiechu. Opierał się o parapet jednego z niższych domków z wybitymi oknami i wyglądał na jednego z tych, którzy szybko nie odpuszczą. Daniele wybałuszyła oczy, nie wiedząc czy odpowiadać, czy uciekać, czy może szukać drobnych.
- Nowa, co? – pijaczek nie dawał za wygraną, coraz bardziej taksując ją wzrokiem.
- S-słucham? – wymamrotała oszołomiona Daniele, powoli podnosząc się z trawnika.
- Mów mi Bary. Cała się wymazałaś tym świństwem – Bary wskazał na zielone plamy na spodniach Daniele. – Chodź, będę twoim przewodnikiem – dodał, podchodząc do przerażonej dziewczyny.
- Ale ja… nie potrzebuję przewodnika. Czy mógłby mi pan powiedzieć, co to za miejsce? – zaczęła, cofając się. Zdecydowanie nie miała przy sobie drobnych.
- Hola, hola, maleńka. Zaraz tak oficjalnie… Powiedziałem, Bary jestem. Bez żadnych „panów”, rozumiesz? Ja chyba aż tak staro nie wyglądam, co nie? – wyszczerzył się, błyskając swoją prawą górną złotą „szóstką” - jedną z połowy zębów, które mu jeszcze pozostały. – A tak w ogóle, to strasznie śmierdzisz – skrzywił nos, po czym, widząc minę dziewczyny, szybko dodał. – Spokojnie, maleńka, nie ma się czym martwić. Spierze się. Wizyr-śmizyr, acze-sracze - nie ma problemu, skarbie. Stary każe nam malować to siano farbami, żeby świeżynki się nie lękały czy coś w tym stylu. Ale jak zwykle, skurczybyk, nam skąpi i musimy kombinować. Przecież widzisz, jak to wszystko tu wygląda. Weź na tym zadupiu spróbuj znaleźć farbę!
- Bary, słuchaj, możesz mi, proszę, powiedzieć, gdzie my jesteśmy? – Daniele wiedziała, że Bary jest jedyną osobą, która może mu odpowiedzieć na to pytanie. Choćby dlatego, że żadnej innej, oprócz niego, nie widziała.
- A potem narzeka, że przychodzą do niego tacy ufajdani, śmierdzą i mają do niego pretensje. I jeszcze wszystkie ławki zalepiają swoimi brudnymi tyłkami. A on nam to każe sprzątać, rozumiesz? On - nam! – kontynuował. – A potem jęczy, że tu źle dotarte, tam plam…
- Bary! – przerwała mu Daniele. W najbliższej okolicy nie widziała nikogo, kto mógłby jej pomóc.
- Taaa? – wzrok Bary’ego utkwił w dziewczynie. Chyba doszukał się w jej wyglądzie butelki wódki.
- Co to za miejsce? – wycedziła.
- Czyściec, maleńka. No chodź – chciał chwycić ją za rękę, ale zanim palce Bary’ego zacisnęły się na jej przedramieniu, Daniele się wyrwała. – Słuchaj no, mała, tak czy siak musisz ze mną iść.
- Niby dlaczego?
- Bo jesteś w Czyśćcu, a ja jestem tu przewodnikiem. Jesteś martwa. Zresztą i tak nie masz już nic do stracenia. Tak jakby – wzruszył ramionami.
- Co?!
- Kopnęłaś w kalendarz, wąchasz kwiatki od spodu, wyciągnęłaś kopyta, otrzepałaś kapcie. Kaput. Niby smutne, ale prawdziwe.
- Ale… jak to?
- Wiesz, tacy jak ty nie znajdują się tu bez przypadku. Żywi tu nie bywają - ci normalni żywi – Bary dostrzegł, jak Daniele dyskretnie uszczypnęła się w dłoń. – Czasem nawet żałuję, bo mogłoby być ciekawiej. Ale z drugiej strony więcej roboty, a wypłata ta sama. Kiedyś, jak byli tu Grecy, to prawie każdy miał ze sobą dwa małe złote krążki dla mnie. Chcieli, żebym ich wiózł przez rzekę. Tam płynęła – wskazał gdzieś na horyzont. - Brałem, bo co miałem robić. Nie chcieli się odczepić, to musiałem wiosłować. To było straszne – westchnął.
- Chyba nie powiesz mi, że jesteś Charonem? – Daniele zmarszczyła czoło. Zawsze miała inne wyobrażenia na temat Hadesu.
- Tak mnie nazywali. Dziwne imię, ale co tam. Mnie i tak wszystko jedno – wzruszył ramionami, robiąc zamyśloną minę. – To idziesz, czy mam cię tu zostawić? Czas leci, a pieniążki uciekają, czy jak wy to tam mówicie – zmarszczył brwi, wyraźnie niezadowolony z przypomnienia sobie Greków.
- Ale dokąd?... – zaczęła. "Coś marna ta narkotyczna wizja" - pomyślała.
- Zobaczysz – Bary chwycił dziewczynę za ramię i pociągnął w stronę miejsca, gdzie miał dawniej płynąc Styks. – Nie powiedziałaś mi, jak się nazywasz.
- Skoro umarłam, to powinieneś chyba wiedzieć – Daniele spojrzała na niego podejrzliwie.
- A co ja jestem?! Duch Święty?! – warknął, wyraźnie poirytowany.
- Daniele – powiedziała nieśmiało, speszona wybuchem Bary’ego. Czuła od niego zapach rozkładającego się alkoholu i stęchlizny. „Jeśli tak ma wyglądać życie po śmierci, to ja dziękuję” – pomyślała. Jego ubranie było bardziej przetarte i rozpadające się niż się jej na początku wydawało. Może faktycznie był Charonem.
- Dawniej kręcili się tu Majkhel i Rafa, ale coś ostatnio ich nie widuję. Gab też się zjawiał, ale awansował, buc jeden, a ja zostałem sam w tej zapadłej dziurze. Co za niesprawiedliwość. Stary chyba mnie nie lubi – westchnął. – Jesteśmy.
Oczom Daniele ukazały się cztery, równoległe do siebie, kolejki pełne ludzi, nad którymi wisiał, między dwoma niebezpiecznie chwiejącymi się słupami, wielki, nieco zardzewiały, szyld z napisem: „Rejestracja”. Pod nim dospawano cztery mniejsze tabliczki z wytrawionymi obrazkami lwa, anioła, krowy i wróbla.
- Idź pod woła – Bary wskazał palcem na jedną z kolejek. – Wprawdzie możesz jeszcze wybrać Marka, Matta lub Yana, ale idź do Luca. Luc jest w porządku. Chociaż i tak go nie lubię, bo trzyma z Gabem – skrzywił się, nerwowo zerkając na boki. – Ja mam robotę. Powodzenia, maleńka – pchnął ją we wskazanym kierunku i odwrócił się na pięcie.
- Czekaj! – krzyknęła Daniele, ale Bary, udając, że jej nie słyszy, zmył się w swoją stronę. Przez chwilę stała i przypatrywała się tabliczkom. „Pewnie chodziło mu to tę krowę” – pomyślała i właściwie nie wiedząc, co ma robić, stanęła w kolejce, jak jej kazał Bary.
- To nie jest KROWA!
Daniele podskoczyła, gdy niski, męski głos niespodziewanie huknął jej w ucho.
- To WÓŁ – ponad dwumetrowy mężczyzna w białym, mocno przykurzonym garniturze i z niewiele od niego mniejszą dzidą stał nad nią z gniewną miną. Choć buzię miał jeszcze chłopięcą, to bardziej przypominała jej pysk rozjuszonego byka. Albo woła. Dziwne, że go wcześniej nie zauważyła.
- A ty kim, do cholery jesteś, żeby mi tu ryczeć do ucha?! – wrzasnęła.
- Kim?! Jak to KIM?! – warknął. - Jestem aniołem! Zwiastowania, zmartwychwstania, miłosierdzia, zemsty, śmierci, objawienia… – patrzył na nią wyraźnie zbulwersowany. – Co?!... Nie widać? – naburmuszył się. – Cholera! Co dzień to samo – widząc zdezorientowaną minę dziewczyny, dodał, kręcąc głową. – Ci ludzie są coraz głupsi. Jestem Gab. Ale możesz mi mówić Dżibi.
Po raz pierwszy w jej dotychczasowej egzystencji, Daniele nie wiedziała, co powiedzieć. Otworzyła usta, ale jedyne, co mogła z siebie wykrztusić, to pojedyncze samogłoski. Stała i patrzyła. Patrzyła i stała. Zdawało jej się, że minęły wieki, zanim się ocknęła. Zanim zorientowała się, że z pleców Gaba sterczą dwa wielkie, olbrzymie, przeogromne, majestatyczne, niemal całkowicie oskubane skrzydełka kurczaka, z których jeszcze sterczało kilka długich, pojedynczych lotek na końcach.
- Co? – żachnął się Gab.
- Nic – szepnęła Daniele, tłumiąc w sobie śmiech. Czegoś tak dziwnego w życiu nie widziała. W sumie dobrze, że umarła. Nowe doświadczenia, znajomości… skrzydełka. Patrzyli na siebie chwilę, gdy dziewczyna, krztusząc się, zarechotała.
- Gab! Gab, do cholery, ile razy mam cię jeszcze wołać?! Stary się denerwuje – doszedł ich głos, przepychającego się z głębi kolejki, mężczyzny w szarym garniturze, okularach w drucianych oprawkach i z plikiem papierów w ręku. – Co się tu dzieje? Wszyscy się tu gapią.
- Wybacz, Luc, ale musiałem jej wytłumaczyć różnicę między krową a wołem – Gab wycedził przez zęby. Wzrok nowo przybyłego mężczyzny skierował się na Daniele.
- Nie ma się czym denerwować – Luc uniósł brew, uśmiechając się. – Jest trochę porywczy – puścił oko do dziewczyny. – Jak się nazywasz?
- Daniele.
- Daniele… co? – pomachał dziewczynie papierami przed nosem, niemal w nią uderzając. – Nazwisko.
- S-se-sevigny – wymamrotała, nieco speszona i oszołomiona małostkowością tego dziwnego faceta i jego zabójczym plikiem kartek przelatującym obok jej nosa.
- Sevigny, Sevigny… - Luc zaczął przeglądać papiery z odręcznymi gryzmołami. Był dość wątłym, w porównaniu do Gaba, i nieco zmęczonym mężczyzną o ziemistej cerze. Daniele oceniła go na jakieś pięćdziesiąt lat. A może więcej. Nigdy nic nie wiadomo. Mógł mieć nawet kilka tysięcy. Albo kilkadziesiąt. Kilkaset?
– Sevigny… Nie mam cię na liście – Luc zmarszczył czoło. – Dlaczego ja nie mam cię na liście?... – zerkał to na Daniele, to na papiery.
- Spokojnie, Luc. Jest u mnie – cichy głos dobiegł ich z oddali. Mężczyzna z długą białą brodą machał do nich ręką z progu małego domku przy rejestracji. Daniele zauważyła, że ma on na sobie kremową koszulę i legginsy. Takie wściekle różowe. "Nawet gustowne" - pomyślała.
- Uuuuuu... - zawył Gab. - No to przekichane - zaśmiał się.
Daniel spojrzała na niego poirytowana, ledwo powstrzymywała się od skomentowania tego, co wyrastało mu z pleców.
- Luc, Gab, przyprowadźcie ją do mnie! - mężczyzna z białą brodą krzyknął w ich stronę.
Luc chwycił dziewczynę pod ramię i pociągnął w stronę małej chatki, na progu której stał dziadek z brodą. Potem puścił ją, odwrócił się na pięcie i powędrował do swojej kolejki. Był strasznie zajęty. Przez ten incydent ominie go przerwa obiadowa. Mężczyzna w legginsach zaprosił ją gestem do środa. Weszli i usiedli w wiklinowych fotelach.
- Cześć - powiedział brodaty mężczyzna. Teraz zaczynał przypominać jej hipisa.
- Eee... Cześć? - odpowiedziała Daniele.
- Daniele.
- Tak, to ja?
- Wiem.
- To dobrze?... - wybełkotała, lekko zdziwiona typem jego pytań. Albo ich brakiem.
- Spóźniłaś się.
Dziewczyna otworzyła usta. Teraz zupełnie nie wiedziała, co ma z siebie wykrztusić.
- To przez Bary’ego. Ta zapijaczona łachmyta z niczym się nigdy nie śpieszy - Gab z rozanielonym uśmiechem zerkał przez małe okno po lewej stronie. Dziwne, że znów go nie zauważyła.
- Gab! - krzyknął mężczyzna w różowych legginsach. - Praca Bary’ego jest dla mnie nieoceniona, za to ty, jak cię przenieść do innego rejonu, to od razu wstrzymujesz ruch, robią się kolejki, a ja jestem odrywany od pracy, żeby nad tym wszystkich zapanować.
Gab otworzył usta, a z jego skrzydła wypadła jedna lotka.
- Idź już sobie lepiej i nie podsłuchuj. Bo to nieładnie.
Anioł odburknął coś pod nosem i odszedł, powłócząc nogami.
- Musisz wybaczyć Gabowi jego zachowanie. Wypierza się, biedak i jest ostatnio rozchwiany emocjonalnie. Odsunąłem go od pracy w Raju, bo straszył ludzi, więc się teraz pałęta niewiadomo gdzie. Albo podsłuchuje.
Zapanowała cisza. Na tyle niezręczna, że Daniele postanowiła odchrząknąć.
- Co? - mruknął mężczyzna, jakby nagle wyrwany ze snu.
- Nic - odpowiedziała dziewczyna.
- Nie podobają ci się moje spodnie?...
- Nie. Tak. To znaczy tak - poprawiła się. - Podobają.
"Mogłam siedzieć cicho" - pomyślała.
Mężczyzna westchnął.
- Wiesz, ja lubię ten kolor. A tak w ogóle to jestem Bogiem, jakbyś nie wiedziała.
- Bogiem?
Bóg westchnął po raz drugi. Tym razem głośniej.
- Bóg, JHWH, Allah, Hades, Brahman, Iśwara... Coś świta? Nie? Niektórzy nazywają mnie Latającym Potworem Spaghetti albo Kokainą. Wiesz, to dziwne, ale każdemu, kto się u mnie zjawia, muszę tłumaczyć takie podstawowe rzeczy. Moi skrybowie w rejestracji nie mają takich problemów.
- ...Potwór spaghetti?... - Daniele zamgrugała.
- Nadal ciemno? Nic? Zero? Null?
- Tak. Znaczy Bóg. Wiem. Tak. Chyba tak.
- Na pewno?
- Nie wiem.
- A wiesz dlaczego tu jesteś?
- Nie?...
- Bo nie żyjesz. Ale to już ci chyba powiedziano, co?
- Tak. Znaczy naprawdę?
- Naprawdę, naprawdę. I na dodatek popełniłaś samobójstwo.
Dziewczyna odchrząknęła. Trochę niewygodny temat rozmawiać o swojej śmierci. W szczególności z Bogiem, jeśli ten ekstrawagancki dziadek nim w ogóle był.
- Wiesz, ja z reguły powinienem karać za takie rzeczy. W końcu jestem wszechmocny. Niby nic by się nie stało, jakbyś sobie poszła do Raju, ale z drugiej strony głupio by było, żeby mój mit runął, co nie? Wszechmocny, wszechpotężny, bla, bla, bla. No i w ogóle Sąd Ostateczny, te sprawy, rozumiesz? Mamy kontrole.
- Nie.
- Trudno - Bóg wzruszył ramionami. Chyba nie bardzo go to wszystko obchodziło.
- I co teraz? Wieczne potępienie? - zapytała zszokowana.
- Nie. Życie wieczne. Co ty na to? – Bóg uśmiechnął się szeroko, drapiąc się po brodzie.
- Ale ja… – Daniele nie zdążyła dokończyć zdania, gdy Bóg uderzył ręką o ławę, błysnęło, a ją obudziło dość brutalne klepanie po twarzy.
- Daniele! Na litość boską! – nad jej głową stała matka, która, trzymając za ubranie, okładała ją po twarzy. - Daniele! Obudź się!
- Cholera – wymamrotała Daniele. – Wieczność.
Wieczność [realizm magiczny?]
1
Ostatnio zmieniony ndz 18 maja 2014, 21:41 przez Chii, łącznie zmieniany 2 razy.