Zniknięcie Williama Blake'a

1
Po okresie ochronnym wrzucam jeden z moich tekstów, mam nadzieję, że nie zmiażdżycie mnie za ten styl i zapraszam do lektury. Jest to część pierwsza:

Opatulona w gruby czarny płaszcz i pasiasty szal postać sunęła po brukowanej ulicy. Dźwięk jej kroków potęgowany grobową ciszą mknął niby strzała nad trawnikami i dachami domów by zniknąć gdzieś w ciemnościach nocy. Osoba owa zupełnie nieforemna, miała krótkie, krzywe i chude nogi oraz wielkie brzuszysko. Na znacznych rozmiarów, kwadratową niemal głowę wciśnięto kapelusz. Ulica nie była oświetlona, chociaż po obu jej stronach stały ciemne latarnie, niby obeliski jakichś starożytnych ludów. Za przeważającą większością szyb jak w odmętach bezdennego jeziora, czerniła się pustka, gdzieniegdzie tylko lśnił słaby i chybotliwy płomyk świeczki. Była to noc z gatunku tych nieprzyjemnych, podczas których nie opuszcza człowieka wrażenie, że coś lub ktoś śledzi go i jakiś nienazwany strach czai się w we wszystkich zaułkach. Z otaczających mieścinę trzęsawisk ciągnęło wilgotnym zimnem, a mgła powoli, nie spiesząc się wpełzała na ulicę. Wielki, rozłożysty dąb rosnący na środku ronda w centrum Bosworth górował nad miastem. Był listopad więc drzewo straciło już niemal wszystkie liście, część zbrązowiałych i gnijących zalegała w płytkich, błotnistych kałużach na drodze. Drzewo przywodziło na myśl nagiego olbrzyma lub tytana rozpościerającego ręce by zmiażdżyć dachy domostw. Postać w kapeluszu, przypominająca pękatą beczkę wtoczyła się na pierwszy stopień schodów prowadzących do komendy policji w Bosworth. Nim weszła na czwarty stopień zmęczyła się setnie, zasapała, przystanęła i dysząc ciężko spojrzała na szybę w drzwiach budynku z której, zza pogiętych żaluzji wydobywała się elektryczna poświata. Wreszcie baryłka zdobyła się na wysiłek wspięcia się na cztery dalsze schodki, zdałoby się umykając przed lodowatymi jęzorami mgły liżącymi już pierwszy stopień. Postać mocno szarpnęła za klamkę, a na ulicę wyległ ostry, jasny błysk żarówki lśniąc na wilgotnych kamieniach. Za chwilę jednak, po tym jak baryłka wpadła do środka zamykając szybko drzwi i brzękając żaluzjami, ulica znowu otuliła się całunem nocy.
-Witam – powiedział przybyły. Był to tęgi mężczyzna, będący już grubo po pięćdziesiątce, o czarnych i gęstych niczym szczotka wąsach. Zatrząsł się jak gdyby budził się z jakiegoś koszmaru. Obwisła, galaretowata skóra na policzkach zdawała się niemal dyndać w powietrzu, a duże, ciemne oczy były podkrążone i przekrwione. Twarz i głos przybyłego wyrażała ten szczególny dla wszelkich piesków kanapowych, w tym i mopsów które tak żywo przypominał, rodzaj rozdrażnienia. Rozdrażnienia, które mimo usilnych chęci samego podmiotu więcej wesołości niż strachu budziło w osobach postronnych, a które zwykło znikać po podaniu takiemu pieskowi miski z jedzeniem. Mężczyzna, po tym jak powiesił swój gruby płaszcz, wydobył, po chwili grzebania w jednej z jego wewnętrznych kieszeni, jakiś tajemniczy pakunek owinięty kraciastą, biało-niebieską ściereczką. Oczywiście dla osób znających obyczaje komendanta Wilfortsa, dla jego żony Elisabeth, dwa dwóch jego synów, dla zrzędliwej teściowej z którą komendant zmuszony był mieszkać, ta bowiem nie domagała oraz dla posterunkowego Thomasa Dixona salutującego właśnie i wołającego głośno:
-Dobry wieczór panie komendancie.
Dla wszystkich tych osób zawartość paczuszki nie stanowiła tajemnicy, a zawierała coś co Wilforts umiłował najbardziej chyba w świecie – jedzenie.
-Jak zwykle punktualnie, panie komendancie. – powiedział posterunkowy Dixon spoglądając na zegarek który wskazywał punkt dwudziestą. Beczkowaty oficer policji królewskiej nie odpowiedział, powiódł swoim zmęczonym wzrokiem po sali. Blaty, podłogi i meble lśniły czystością, żaluzje w licznych oknach były opuszczone. Komendant zatrzymał na się na chwile na łagodnej, młodzieńczej twarzy Dixona, ale wnet przeniósł spojrzenie na osobę wychodzącą z zaplecza. Był to syn miejscowego szewca niejaki Edins. Praktykował w zakładzie ojca i pomagał mu w domu, aczkolwiek całe miasteczko wiedziało, że młodzieniec bynajmniej nie pali się do przejęcia interesu w spadku. Uwadze mieszkańców Bosworth nie umknęło także, a w tak niewielkim miasteczku ciężko było mieć jakiekolwiek tajemnice, zwłaszcza, iż młody Edins, ku rozgoryczeniu ojca, nie krył tego, a wręcz przeciwnie, chciał by kojarzono go z owymi artykułami, które wysłał i które wydrukowano w lokalnej gazecie „ Głos Yorkshire”. Fakt, że artykuły te dotyczyły skupu żywca, cen mleka i przyczyn które wywołały zalanie pobliskiej drogi, nie ujmował nic z dumy młodego Edinsa, zwłaszcza, że gazeta zainteresowana była nawiązaniem z nim stałej współpracy jako agentem w gminie Bosworth. Edins odznaczał się niezwykłym entuzjazmem do uprawiania sztuki dziennikarskiej, doskonalenia swych umiejętności, a także widoczną chęcią odniesienia kolejnych sukcesów na tym polu. Ambicji Edinsa to nie zaspokoiło, a jedynie mile połechtało. Marzył o jakiejś okazji, by napisać dostatecznie ciekawy i zajmujący artykuł, w którym mógłby dać próbkę swego dziennikarskiego kunsztu, tekstu mogącego utorować mu drogę, do, kto wie, może nawet posady w stolicy hrabstwa, albo w Londynie. Okazja taka jednak nie następowała, a Edins zmuszony był pisać o fatalnym stanie drogi z Bosworth do Littleber lub o zarazie jaka dotknęła króliki niejakiego Johnsona. Młodzieniec jednak nie zdawał się być tym zniechęcony, przeciwnie, wszędobylstwem swym i poszukiwaniem sensacji na siłę wyrobił sobie w miasteczku opinię co najmniej niechętną u jednych mieszkańców, a w oczach drugich, w tym komendanta Wilfortsa stał się łatwym narzędziem dzięki któremu można zaistnieć w prasie. Komendant w swoich wyobrażeniach posunął się bardzo daleko, widział siebie tryumfującego niczym rzymscy cesarze na pierwszych stronach gazet. Dumnego, angielskiego policjanta, strażnika ładu i porządku, udaremniającego niecne plany złoczyńców. Komendant nie wziął pod uwagę w swoich kalkulacjach dwóch istotnych faktów, tego, że w Bosworth, nie można było liczyć, na żadną okazję do zademonstrowania zdyscyplinowania, bohaterstwa i ofiarności lokalnych służb porządkowych oraz, że fotograf wykonujący zdjęcie na pierwszą stronę „Głosu Yorkshire” musiałby odejść na dobre kilka metrów by ująć w kadr jego pokaźnych rozmiarów postać przez co utrudniona albo nawet nie możliwa byłaby identyfikacja wzrokowa owego herosa.
-Dobry wieczór, panie Wilforts – do uszu rzeczonego dobiegł, stanowczy i solidny głos, a chwilę później uścisnął mocno dłoń młodzieńca.
-Witaj chłopcze – odpowiedział siląc się na uprzejmość. Komendant był zdania, że należało zniżyć się do podobnych, przyjacielskich, gestów jak uściśnięcie ręki tego młokosa, jeżeli w przyszłości trafić miał na języki całego Yorkshire, albo i Anglii. Wilforts zadowolony ze swoich myśli i wizji przyszłej chwały zagadnął dotąd jakby pominiętego Dixona:
-Jak wam minął dzień posterunkowy ?
-Spokojnie, sir – odparł, wesoły z tego, że jego przełożony poświęca swój cenny czas na zadawanie takich i pytań i licząc, że może tym razem uda mu się wyjść wcześniej z pracy. – Jak pan widzi wysprzątałem cały komisariat.
-Łącznie z zapleczem ? – spytał jakby niedowierzając Wilforts.
-Tak sir – odpowiedział Dixon.
Komendant zamrugał podkrążonymi oczyma, kłapnął dwa razy ustami i rzekł wreszcie:
-Ale nie myślcie Dixon, że zwolnię was dzisiaj wcześniej ze służby.
-Tak sir- odparł wzdychając cicho posterunkowy. Doprawdy, nie pojmował, dlaczego człowiek ten tak chętnie przychodzi do swej pracy i tak niechętnie ją opuszcza. Najbardziej prawdopodobnym było, że komendant w swym domu, pośród jęków przypominającej zasuszoną śliwkę teściowej, ciągłych pretensji żony i chuligańskich wybryków synów, najzwyczajniej w świecie nie potrafił wypocząć. Tutaj za to, w zaciszu komendy, o ile nie było żadnych męczących akcji ani palących spraw, a takie przynajmniej w czasie służby komendanta nie zdarzały się, mógł powetować sobie wszystkie straty psychiczne i fizyczne z nawiązką, przesypiając czasem z drobnymi przerwami na jedzenie całą noc. Posterunkowy Dixon doskonale za to rozumiał, dlaczego przełożony nie zwalnia go wcześniej z pracy. Przed odejściem do domu miał do wykonania jeszcze szereg poleceń : podaj nóż!, zaparz kawę!, dołóż do pieca!, Dixon, gdzie jest moja książka?!.
-Mówicie Dixon, że dzień minął wam spokojnie – powiedział komendant ruszając powoli niczym pierwszo wojenny tank w kierunku krzesła – ale mam wątpliwości co do nocy. Taka noc, jest doskonała do popełnienia przestępstwa, nieprawdaż chłopcze?
Pytanie skierował do Edinsa który stał opierając się o parapet. Wyglądało na to, że Wilforts liczy się i jest ciekaw opinii młodego dziennikarza, nic bardziej mylnego. Była to po prostu część strategii jaką przybrał dla wykonania wyżej wymienionego celu. Nawiasem mówiąc komendant był, a przynajmniej za takiego chciał uchodzić, wielkim znawcą sztuki wojennej, a życie często porównywał w swoich filozoficznych rozważaniach do placu nieustannego boju. Należy też nadmienić, że komendant nigdy w wojsku nie był, a cała jego wiedza była czysto teoretyczna.
-Nie wiem sir – odparł wesoło Edins – nigdy nie kształciłem się w fachu złodziejskim, ale rzeczywiście, sądzę, że ta gęsta mgła mogłaby przyczynić się do udanej ucieczki przestępcy.
Komendant chciał coś powiedzieć, że istotnie mogłoby tak być czy , tak , mgła jest rzeczywiście gęsta, ale się od tego powstrzymał, dochodząc widocznie do wniosku, że i tak okazał obu młodzieńcom dużo sympatii i, że nie należy marnować sił na czcze gadanie, a raczej oszczędzać je na wypadek jakiejś akcji. Oficer Wilforts opadł ciężko, niczym niemiecka bomba na Londyn, bynajmniej nie eksplodując, na krzesło które zatrzeszczało pod jego ciężarem.
-Kawa Dixon – wysapał spod wielkich wąsów komendant, nie było to jednak potrzebne, nim bowiem zdążył wypowiedzieć wyraz „kawa”, posterunkowy był już w połowie drogi z delikatną filiżanką na porcelanowym spodeczku w dłoni. Komendant był jednak zdania, że nic nie może dziać się samoistnie, a zawsze musi paść stosowny rozkaz bądź polecenie. Tak też, po chwili, na dźwięk słów komendanta „ książka Dixon” w ręku jego, znalazło się opasłe tomisko opatrzone napisem „ Bitwy Morskie I Wojny Światowej „ , a po „ Dixon, tę już przeczytałem” jej miejsce zajęła zgrabna książeczka pod tytułem „ Gettysburg”. Komendant, którego rozdrażnienie zdawało się już mijać zdenerwował się powtórnie, gdy zauważył, że Edins, patrzył, gorzej! , natarczywie wpatrywał się w leżący teraz na stoliku pakunek. Wilforts działając pod wpływem silnych emocji, nie bacząc na wcześniejsze swe manewry i na to, że słowa które za chwile wypowie mogą udaremnić cały jego wysiłek, uznał, że tak uporczywe wpatrywanie się w paczuszkę stanowi zamach na jego prywatną własność, a agresor może nosić się z zamiarem odebrania mu tego co kochał, a co skrywała kraciasta ściereczka.
-Czego się gapicie Edins? – Wypalił komendant wyraźnie oburzony. Pod wrażeniem tych słów Dixon, odwrócił się gwałtownie, zmierzał bowiem właśnie na zaplecze zgodnie z poleceniem „ Nóż, Dixon”.
-Zamyśliłem się sir- odpowiedział zdumiony Edins przyjmując taktykę zdecydowanie defensywną, a na dowód tego dodał – przepraszam.
Wilforts burknął coś, zerknął na Edinsa, stojącego teraz ze schyloną głową, ze wzrokiem utkwionym w lśniącą podłogę i uznając widocznie, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane łyknął kawy, po czym przystąpił do otwierania pakunku. Namaszczenie z jakim rozwiązywał kraciastą ściereczkę wskazywało, że była to czynność niemal rytualna. Komendant powoli, przyglądając się każdemu przedmiotowi, wyłożył na stół : dwie puszki sardynek w oleju, pół bochenka chleba, kostkę słoniny i pokaźnych rozmiarów cebulę. Posterunkowy wracał właśnie z zaplecza z nożem w ręku, gdy uszu mężczyzn dobiegł mącący ciszę, która zapadła po wzrokowej agresji Edinsa, dźwięk, jak gdyby silnika samochodu.
-Dajcie mi ten nóż Dixon – wysapał zaniepokojony komendant – i sprawdźcie kto tam tak hałasuje.
Posłuszny rozkazowi, młodzian, przekazał nóż w ręce oficera i ruszył na zwiad, wnet docierając do drzwi. Ostrym ruchem pociągnął za sznurek, a pogięte blaszki zafurkotały niby lotki strzał pod Hastings i po sekundzie opadły, bowiem za szybą nie zobaczyli nic poza gęstą, jak wata cukrowa mgłą.
-Wielkie nieba! – zakrzyknął zdumiony Dixon, nawet on, wychowany przecież w tych bagnistych okolicach, nie widział nigdy takiej mgły.
-Otwórzcie drzwi Dixon! – zakomenderował z miną sztabowca komendant, a dla uspokojenia skołatanych nerwów wepchnął do ust plasterek słoniny.
Chłopak naparł z całą siłą na drzwi, przekonany chyba, że mgła stawi zacięty opór. Nic podobnego jednak, nie nastąpiło, klamka huknęła o kolumnę, a posterunkowy zachwiał się na progu z trudem łapiąc równowagę.
-Ostrożnie Dixon – pouczył swego podwładnego komendant – Zejdźcie na dół.
W trakcie tych, niewątpliwie dramatycznych wydarzeń które opisano powyżej, hałas, a był to bez dwóch zdań dźwięk powstający przy pracy silnika ciężarówki, zbliżył się do budynku komendy, wzbogacił się o odgłos kół toczących się po brukowanej drodze miasteczka, zwielokrotnił się na krótką chwilę, a Edins dałby się poćwiartować, że stało się to tuż pod oknem komendy wychodzącym na sklep pana Browna, po czym ucichł. Świat zdawał się tonąć w ciszy przerwanej dopiero, dźwiękiem zatrzaskiwanych drzwi samochodowych. Ten akustyczny incydent był jak gdyby sygnałem dla całej kawalkady dźwięków. Komendant głośno kłapnął ustami za brutalnie wrzuconym weń plastrem słoniny, posterunkowy Dixon wolno, ze zdecydowanie przesadną ostrożnością postawił but na pierwszym stopniu schodów, a na dworze rozległ się miarowy stukot ciężkich butów o brukowaną ulicę. Do nawały i tak już solidnie mącącej odwieczną, gęstą jak zaległa nad okolicą mgła ciszę dołączyło się szczekanie psa sklepikarza Browna, agresywnego boksera aktualnie buszującego w ogródku. Cała uwaga Edinsa i komendanta skupiona teraz była na Dixonie który nieco przygarbiony, ostrożnie i powoli jak gdyby skradając się schodził po wilgotnych schodach w dół, ale na dźwięk słów „ Co z wami Dixon ?” wyprostował się dumnie wypychając do przodu pierś i unosząc głowę. Z lekkością i gracją, krokiem godnym oficera piechoty pokonał kolejne stopnie, niknąc we mgle, która wijąc się, wpełzała do wnętrza budynku przez gardziel otwartych drzwi. Nagle kroki zarówno Dixona jak i nieznajomego ucichły przerwane odgłosem dwóch zderzających się ciał.
-Przepraszam – rozległ się głos młodego policjanta – Pan do nas, prawda ?
Edinsowi zdawało się, że usłyszał ciche, niewyraźne burknięcie „Tak”, ale mógł to być równie dobrze bulgoczący warkot który począł wydobywać się z gardzieli tłukącego się o drewniany płot psa.
-Zapraszam do środka, sir – w głosie Dixona brzmiało dziwne niezdecydowanie, ale również przyjacielski ton na który wysilił się chcąc widocznie by nieznajomy zapomniał o wypadku. Pełna napięcia chwila zdawała się trwać w nieskończoność. Obaj mężczyźni byli skupieni i naprężeni niby pumy gotowe do skoku, co w przypadku pana Wilfortsa mogłoby być znacznie utrudnione. Istniało nawet prawdopodobieństwo, że prawo grawitacji nie pozwoliłoby mu się oderwać od ziemi, a przynajmniej nie ze zwinnością pumy. Obaj utkwili wzrok w ziejącym chłodem otworze drzwi rozmyślając nad tym, któż mógłby stawić się tu o tak dziwnej porze i aurze. Dramaturgia tej chwili nie przeszkodziła komendantowi w otwieraniu puszki sardynek, czynił to bowiem niemal mechanicznie, nie patrząc na to co robi, ale myśl która nagle przyszła mu do głowy sprawiła, że gwałtownym ruchem odrzucił puszkę na stolik nakrywając ją ściereczką. „Co jeśli to kontrola?” myślał przerażony Wilforts, podczas gdy kroki zabrzmiały już na schodach. Komendant z zadziwiającą szybkością, przecząc poprzednim naszym przypuszczeniom, zerwał się z krzesła, wyprostował się, a raczej wypchnął brzuch do przodu, wygładził pofałdowany rękaw. Postać, która wyłoniła się z mgły wkraczając do środka, doprawdy, nie pasowała do tego miejsca. Rzekłbyś, gdyby nie oczywista absurdalność tych przypuszczeń, że to jakiś przestępca pod wpływem tej ponurej pogody zmuszony do rozmyślań, doszedł do wniosku, że życie jakie prowadził należy zmienić i dobrowolnie, w ramach pokuty, przybył tu by oddać się w ręce policji. Jegomość ów, nawet w porównaniu do Dixona, uchodzącego za osiłka ,zbudowany był potężnie. Długie, mocarne ręce o spracowanych dłoniach, szerokie niczym pawęż bary i dwumetrowy blisko wzrost, budzić mogły, bez dwóch zdań, strach. Twarz przybysza nieogolona, ogorzała, czerniła się swoją brzydotą w ostrym świetle żarówki. Paskudne, świńskie oczy jątrzyły się w ciemnej masie podkrążonych, opuchniętych powiek i węglistych brwi. Mężczyzna ów miał na sobie długi, ciepły płaszcz, sweter, granatowe spodnie i długie, brudne buty. Obrazu rozpaczy i brzydoty jaki przybysz przedstawiał dopełnił stan jego uzębienia, a właściwie zupełny niemal jego brak, który ujawnił się gdy wyseplenił „ witam”.
-Dobry wieczór- powiedzieli jednocześnie Edins i komendant, który jednak zrobił to jakby od niechcenia i zaraz też opadł z powrotem na krzesło.
-Czym możemy służyć – zapytał posterunkowy.
-Syn mój – wyseplenił przybysz mieląc w szerokich palcach brudnoszary beret – zaginął.
Edinsowi rozbłysły oczy, widać było, że bacznie słucha i stara się wszystko zapamiętać, uznając widocznie, że to właśnie, jest jego szansa. Wilforts przypatrywał się wszystkiemu co robi jego podwładny zerkając od czasu do czasu na przybyłego.
-Pańska godność ? – zadał mu pytanie Dixon i przystąpił do wypełniania zwyczajnych w takich przypadkach druczków.
-David Blake – oświadczył mężczyzna po czym rozkaszlał się potężnie.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”