Nieznośna przeciętność

1
Ciało Pontusa znaleziono ledwie po kilku dniach od momentu zgłoszenia jego zaginięcia. Zmasakrowane niemal doszczętnie, wyglądało jak poszatkowane zwłoki ofiary katastrofy lotniczej. Dopiero badania DNA pozwoliły ustalić w stuprocentowej pewności, że szczątki – które równie dobrze mogły być niesmacznymi resztkami wyrzuconymi jako odpady z rzeźni – należały kiedyś właśnie do niego. Nie było na nich śladów skóry, jedynie same produkcyjnie nieprzydatne wnętrzności. Według zajmujących się to sprawą policjantów, osoba czy też grupa osób, która się tego dopuściła musiała być albo kompletnie pozbawiona jakiejkolwiek wrażliwości albo – zupełnie nie bojąc się siły tego słowa - posiadać umysł mocno skażony najczystszą w świecie psychopatią. Już sama świadomość kontaktu z ludzkim mięsem wzbudza odruchy wymiotne u większości osób, co dopiero obdzieranie ze skóry, filetowanie i ćwiartowanie.

– To z całą pewnością dzieło szaleńca – przekonywał mnie jeden z posterunkowych. – Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Może mnie pan nawet zacytować. – Tak też zresztą czynie.

A to, co z Pontusa zostało, z łatwością można było zmieścić do średniej wielkości worka na śmiecie. Co ciekawe, na resztkach nie można było dopatrzeć się najmniejszego śladu krwi. Śledczy i detektywi którzy w pocie czoła pracowali nad tą dość niezwykłą zagadką, do dzisiejszego dnia nie mają najmniejszego pojęcia jak doszło do tego makabrycznego faktu, a przede wszystkim komu zależało na tym, by pozbawić ofiarę życiodajnego płynu.

– Nie mam bladego pojęcia kto, jak, a najważniejsze – po co. Jak już mówiłem, to robota psychola – dodaje zapytany przeze mnie ten sam jowialny posterunkowy, który do tej pory nosi piętno tamtych wydarzeń. – Wie pan, kiepsko sypiam od tamtego czasu. Wciąż śnią mi się te płaty mięcha…

Wracając do sprawy. Zakładano, że ofiara bezboleśnie wykrwawiła się na śmierć, choć niektórzy też obstawali raczej przy tym że krew usunięto już po zgonie, zadając sobie przy tym sporo niepotrzebnego trudu.

Choć śmierć Pontusa spowiła tajemnica niemal egzystencjalna, tego typu przypadek na Wyspach nie był pierwszyzną. Co rusz można było, jeśli uważnie śledziło się kroniki kryminalne, doczytać się w lokalnej prasie o podobnych, tajemniczych i odrażających zgonach, a raczej makabrach. O losowo porozrzucanych szczątkach w bardzo nietypowych miejscach, jak na przykład przystanki autobusowe czy w miejskich szaletach. Oficjalnie nie traktowano ich jako przypadki seryjne, kwalifikowano je raczej jako nie mające ze sobą związku akty szaleństwa mieszczące się w granicach prawdopodobieństwa. Nieoficjalnie – co mówiono przyciszonym głosem – zachodziła obawa że skala bestialstwa poszerzy swe kręgi o trupy kolejnych kilku niewinnych ofiar.

– Kto wie, może na tym ten popapraniec poprzestanie – stwierdził posterunkowy choć bez nadziei w głosie po czym zruszył ramionami i wrócił do pracy. – Oby. – dodał niemrawo pod nosem.

Mimo, że zdarzało się to jak na tego typu okrucieństwo dość rzadko a jednocześnie zbyt często (paradoks rozwolnienia), nikt jak dotąd nie potrafił wyjaśnić w jaki sposób, a chyba przede wszystkim dlaczego właściwie Pontus zginął i dlaczego akurat w ten specyficzny sposób. Ale czy śmierć musi mięć konkretny powód by zbierać swoje żniwo? Setki ludzi dziennie ginie z o wiele błahszych powodów lub ich kompletnego braku. Dlaczego więc śmierć Pontusa maiłaby być wyjątkowa, skoro jego życie w żadnym wypadku takie nie było?

Taka jest kolej rzeczy. Śmierć jest nieuchronna. A jedyne co może dziwić, to sposób w jaki pozbawiono nieszczęsną ofiarę życia. Nikomu z praworządnych obywateli nie mieściło się w głowie że można zabić kogoś takiego jak on – spokojnego, pokornego, w miarę możliwości bogobojnego – a co dopiero w tak sadystyczny i okrutny sposób.

Nikomu nie wadził, nie wchodził w drogę, a nawet schodził z niej każdemu kto tylko o to poprosił, nakazał, bądź chociaż krzywo popatrzył. Wiem, bo znałem go osobiście, choć przyznaje że dość słabo, jednak na tyle by poświęcić mu należnej uwagi, nie z racji dokonań ale właśnie z ich braku. Przynajmniej na tyle zasługuje jego krótki pobyt między nami – na wspomnienie i pamięć, jaka by ona nie była.

Pontus wyznawał pogląd – co z czasem stało się jego filozofią życiową – iż lepiej uchodzić za znaną fujarę bez jaj niż być anonimową cipą. To było jego słynne powiedzenie, które przeszło do historii w gronie przyjaciół i nie tylko. I choć mniej życzliwi komentowali, iż cała ta jego postawa grzecznego chłopca to tylko przykrywka genialnego przestępcy, doskonale zakamuflowanego handlarza narkotyków, który drwiąc sobie ze stróżów prawa przebiegle się maskował, wywodząc ich tym samym w pole, to jednak ci którzy go znali, pukali się w czoło słysząc podobne brednie. Kto jak kto ale Pontus nie był żadną miarę zdolny do podobnych zawiłości, żaden z niego Pablo Escobar.

– Mój syn w życiu muchy nie skrzywdził – przekonuje mnie jego matka. – To zazwyczaj on dostawał po dupie. Przykre ale taki już był jego urok. Na drugie powinnam mu dać niefrasobliwość.

Owszem, sporadycznie zdarzało mu się spróbować tego czy owego, mocniejszego lub nie, w formie proszku lub czy suszonej rośliny co wiem z opowiadań przyjaciół, ale żeby w skrytości ducha miał się okazać jako bezlitosny, trzęsący całym miastem i półświatkiem narkotykowy baron?

– Wolne żarty. Ten chłopak nie miał wystarczających jaj by postawić się szefowi w sprawie podwyżki czy poprosić o dzień wolnego, które zresztą ustawowo należał mu się jak psu buda, a co dopiero gdyby miał być panem życia i śmierci, lokalnym bandyckim sędzią i wyjętym spod prawa niezwyciężonym zbójem – wyśmiewa te plotki Liam. A kto jak kto ale jeden z dwójki najbliższych przyjaciół wie chyba najlepiej.

– Pontus był najspokojniejszym chłopakiem pod słońcem – opisuje go przełożony. – Ale kto wie? Beczkę soli zjesz a na człowieku się nie poznasz – dodaje z filozoficzną zadumą. – Gdyby umarł śmiercią mniej kontrowersyjną, nie było by o czym mówić. A tak, wyobraźnia zastępuje fakty, stąd mnożące się co dnia idiotyzmy.

Niemniej jednak śmierć Pontusa była ogromnym zaskoczeniem, co więcej, była prawdziwym szokiem. W rodzimej Irlandii, zresztą tak jak w każdym innym kraju, zdarzają się brutalne morderstwa, przeważnie na tle seksualnym, czy też podczas krwawych jak walki plemienne wojen gangów, ale rzadko kiedy ofiarami są tak przeciętni i niemal niezauważalni ludzie jak Pontus. Mieszczą się co najwyżej w granicach błędu statystycznego.

– Prędzej można było się spodziewać że papież poślubi muzułmańskiego ekstremistę niż że ktoś wypatroszy biednego, nieznanego, skromnego i dość dziwnego chłopaczka – dodaje znany z niewyparzonego języka Liam.

Bo takim w rzeczywistości Pontus był. Nieszkodliwym psiakiem, kręcącym się u nogi i nienachlanie zabiegającym o jakąkolwiek uwagę.

– Pontusa zamordowano? – zdziwiła się jego pierwsza dziewczyna, gdy ją zapylałem co myśli o jego zgonie. – Nie wieżę. – Zamilkła tłumiąc w szoku łzy, po chwili dodając – Nie, to niemożliwe – po czym zaniosła się rzęsistym płaczem. Sporo czasu upłynęło aż uwierzyła i zdolna była do jakichkolwiek zwierzeń na jego temat.

Niestety, stało się. Najpierw życie a następnie śmierć zadrwiły sobie z Pontusa w najokrutniejszy sposób.

Garstka osób, dokładnie cztery, no może nie licząc kilku policjantów próbujących rozwikłać tą niecodzienną tajemnicę oraz wytropić sprawców, podejrzewała czym sobie zasłużył na taki los. I wszyscy oni nie mieli zbyt tęgich min. Wszyscy jak jeden mąż podejrzewali że na nich wyrok także wydano.

– Nie chcę o tym rozmawiać – powiedział mi na wstępie Liam, jeden z dwójki jego najbliższych przyjaciół. – O wszystkim tylko nie o tym co się wtedy stało. Spytaj kogoś innego.

Kwestią sporną było tylko to, jak wysoką cenę będą musieli zapłacić, o ile będzie istniała możliwość wykupienia się. Co z kolei nasuwało pytanie jak wysoko cenią swoje życie i do czego są zdolni by je zachować. Jednak były to tylko przypuszczenia, jałowe dywagacje co do których nie można było mieć jakiejkolwiek pewności.

Czasem nieświadomie, czasem w stanie zupełnej trzeźwości umysłu wplątujemy się w sytuacje, których rezultatu żadną miarę nie potrafimy czy zwyczajnie nie możemy przewidzieć. Ani też katastrofalnych skutków jakie niosą za sobą z pozoru błahe i nic nieznaczące decyzje czy wydarzenia. I odwrotnie, nie potrafimy dostrzec szansy ani niczego pozytywnego w momentach krytycznych, w godzinie próby lub wyjątkowego kryzysu. Stanąć obok wydarzeń i zachować trzeźwy osąd.

Za to każda chwila i każda sytuacja ma swoje odzwierciedlenie w przyszłości i choć łudzimy się że nasz los leży tylko i wyłącznie w naszych rękach, to gdy zegar wybije naszą godzinę nie będziemy mieli nic konkretnego do powiedzenia. Staniemy przed faktem dokonanym i owszem, możemy stawić opór lub płynąć z prądem, jednak wynik będzie zależny od nas samych i tak w minimalnym tylko stopniu. Karma, los, przeznaczenie, wszystkie one rządzą się własnymi zasadami i na nas maluczkich nie zwracają najmniejszej uwagi. Jesteśmy tylko kolejnymi tworami natury marnującymi dany nam czas, wodę, powietrze i energię.

Samo wsiadanie do samochodu wcale nie oznacza krwawego karambolu, mimo to, jedno z drugim jest nieodzownie złączone. Wykupienie losu na loterie nie gwarantuje wygranej, jednak liczymy na zgarnięcie całej puli. Tak naprawdę to małe kroczki i z pozoru nic nie znaczące gesty decydują o kosmicznych katastrofach jak i wielkich wygranych. Teoria chaosu w czystej postaci. Chaos nie powstaje sam z siebie, żywi się drobnicami. Nam pozostaje jedynie minimalizować straty lub maksymalizować zyski.

I właśnie o tym mniej lub więcej opowiada historia Pontusa. Nie o jego śmierci i metodycznym wykrywaniu sprawcy. Nie potrafiłbym się podjąć śledztwa ani tym bardziej drobiazgowego dochodzenia i tropienia sprawców. Nie znam się na tym, nie jestem policjantem ani nikim odpowiednio do tego przeszkolony. Pisarzem także nie jestem. Ale ktoś musiał spisać tę historię, choć nie istnieją żadne racjonalne czy praktyczne ku temu przesłanki.

Życie i śmierć Pontusa dowodząc także o tym że nasz koniec jest ściśle związany z tym, czego nie zauważamy, przekonaniem iż do finału doprowadza nas sznur nikłych momentów, a wielkie zwykle w nich tylko statystują. W żadnym wypadku nie jest to tylko historia czyjegoś żałosnego życia, choć na pewno może się taka wydawać. Jest czymś w rodzaju śledzenia samochodu staczającego się w przepaść, skupiając się nie na swobodnym spadaniu, lecz na decydujących momentach eksploatacji, które odznaczają swój udział, a niby nie mając nic w wspólnego z katastrofą. Koncentracji na wyboistej drodze, wszelkich jej wybojach i nierównościach, drodze która doprowadziła do skarpy, ostatniego odcinka wilczącego niezwykłą podróż, na której niezbadany los zakończył nieszczęśliwy pojazd.

[ Dodano: Czw 04 Kwi, 2013 ]
Witam, liczyłem na jakieś komentarze, jednak niezrażony ich brakiem, wstawiam kolejny rozdział

Śmiercią właściwie zaczyna się początek historii Pontusa. Do miejsca, w którym odnaleziono jego bezkrwawe ciało, wiodły lata wydarzeń małych i z pozoru nic nie znaczących. Świat nigdy o nim nie usłyszał i nigdy już nie usłyszy, Być może po za wyjątkiem drobnej wzmianki w telewizji i prasie, w towarzystwie innych tragedii i nieszczęść, niczym posegregowane produkty na pólkach w sklepach spożywczych, gdzie chipsy spędzają swój wolny czas leżakując obok znudzonych prażynek. Przygniatające tragizmem katastrofy obok zbiorowych gwałtów. Morderstwa obok krwawych puczów. I jak dramatycznie by to nie brzmiało, mało kto skupi swoją uwagę na tych i innych jeszcze nieszczęściach dłużej niż trwają smutne wiadomości wygłaszane przez wymuskanego gogusia z lodowatą twarzą czy wypudrowanej facjaty beznamiętnej kobiety. Na samego Pontusa jedynie garstka zwróci swą uwagę, w większym lub mniejszym stopniu, w zależności od poziomu znudzenia czy zainteresowania.
Kilka osób zadziwi bestialstwo oprawców, żałując szczerze ofiary, po czym wróci do codziennych zajęć lub błogiej bezczynności, umysłowego holocaustu. Śmierć, nawet najbardziej efektowna, nie będzie wiecznie na pierwszych stronach gazet czy serwisów informacyjnych. Zupełnie jak mocny alkohol, w nadmiernych ilościach, wstrząśnie i przewróci, może nawet zmusi do torsji, jednak po tęgim kacu wszystko wróci do normy.
Wyjątkiem od reguły są oczywiście znane osobistości, szeroko pojęci a wąsko rozumiani celebryci, gwiazdy rocka czy aktorzy, podmioty znane wprost z gwiazdorskiego świecznika. Reszta szaraków wyląduje na śmietniku historii, nieprzebranym bagnie przeszłości, już nawet nie zapomniana, lecz po prostu martwo nieobecna, trupio obojętna i boleśnie niezauważona.
– No bo kto by oprócz nas o nim pamiętał, o zwykłym szaraku? – pyta z wyrzutem ojciec pocieszając swą pogrążoną w rozpaczy żonę.
Podobnie świat obejdzie się z Pontusem. Bliscy przeżyją gehennę, przyjaciele długo nie będą w stanie otrząsnąć się ani tym bardziej uwierzyć w tragiczne nowiny. Dalsi znajomi, tacy jak ja, do czasu do czasu wspomną go ciepło podczas karczemnego wieczoru.
– A pamiętacie tego rudzielca z ogólniaka, tego co zawsze zgaszony chodził? – ktoś spyta.
– Nie – odpowie ktoś inny.
I to właściwie tyle. Nie zostanie nawet zimne ciało złożone do drewnianego pudełka czy sproszkowanego wspomnienia w ceramicznej urnie, które nabożnie złożone do ceremonialnego miejsca pochówku mogło by zupełnie obojętnie podać się procesowi rozkładu, a jedynie mgliste wspomnienie.
Resztki Pontusa skremowano. Usmażone na dużym ogniu, niczym grillowane steki. Żałosny koniec, nawet jak na tak nic nieznaczną postać.
Nie wiadomo w zasadzie czy umierał w bólu i cierpieniu czy może odszedł z tego świata bez świadomości tego co się z nim dzieje. Nie wiadomo także czy rozstał się z tym światem godnie czy może bezskutecznie błagał na kolanach swych oprawców o litość, jak to miał w zwyczaju.
– Pewnie łkał jak dziecko – powiedziała mi jego młodsza siostra. – Boże ale z niego była żałosna pierdoła. Wiem jak to brzmi, zwłaszcza z ust siostry, mówić źle zmarłym bracie ale niestety taka była prawda – i choć treść tych słów odtrąca, ja dostrzegam w nich ciepło i tęsknotę.
Czy Pontus pogodził się ze swym losem czy do końca walczył o życie? Czy możliwe było uniknięcie tak potwornego finału?
– Nie ma opcji. Miał dużo szczęścia ale to był raczej typ ofiary. Nie wiem czemu ale w szkole zawsze jego biło mi się najlepiej. Nie wiele brakowało a sam bym go skasował. Zresztą, sam wiesz jak było – odpowiada zza więziennych krat Sean, jego kat i oprawca z lat dziecięcych i nie tylko. Znałem obu dostatecznie długo i dostatecznie dobrze by wiedzieć jaki łączyły ich relacje.
I chyba należy się z nim zgodzić, skoro doszło do najgorszego. Każdy kiedyś umrze i czy rzeczywiście tak ważne jest to czy to później niż prędzej? Czy gdybyśmy wiedzieli co czeka nas dalej za horyzontem to czy garnęlibyśmy się do umierania czy raczej ta niewiedza sprawia że boimy się jeszcze bardziej? Steki pytań cisnęło się na usta i wypowiadano je podczas kameralnej stypy z największą nadzieją, jednak nie usłyszano żadnej znaczącej odpowiedzi.
– Nie do mnie takie pytania. Ja chce tylko odsiedzieć swój wyrok i wrócić do moich dziewczyn – dodaje Sean na koniec.
Choć wokół śmierci Pontusa były same niewiadome, wiadomo było za to na pewno że biedak nie żyje. Że już więcej jego noga nie postanie na tym łez padole. Że już nigdy nie zrobi z siebie idioty z gracją słonia i czarującym uśmiechem wyleniałej hieny. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości, jest to zarazem jedyny fakt niepodważalny w tej sprawie jak i całym jego życiu, pełnym konfabulacji, niedorzeczności i nieprawdziwych historii zmyślanych przez patologicznego kłamcę jakim był Pontus, który to swymi na pozór niewinnymi kłamstwami wypełniał swoją pustą egzystencję.
Medycyna, choć jakże zaawansowana w dzisiejszych czasach, nie zna takich sztuczek, dzięki którym ciało pozbawione krwi niemal w stu procentach a do tego posiekane na kawałki żyło by dalej.
– Co to za wygłupy? Nie żyje i basta. Zrobiliśmy badania, matka przekazała nam grzebień z próbkami włosów, porównaliśmy i wszystko się zgadza. Więc daj pan już temu spokój – zjechał mnie koroner gdy zapytałem czy możliwe jest by to były szczątki kogoś innego.
Więc to jedyne co pewne w całej tej dziwnej i zagmatwanej sprawie. Oraz przeszłość Pontusa, choć tej nie można wierzyć do końca. Wszelkie wypadki mniejsze i większe – choć bardzo subiektywne i często przeinaczone gdyż pamięć ludzka zawodną jest i wybiórcza – jak i wypadki które doprowadziły do wcześniejszego i zaskakującego zejścia są bliżej znane jedynie wąskiej grupie osób, dzięki którym możliwe jest ich odtworzenie, choćby w swobodnym przybliżeniu. Zejścia nieraz tak wyczekiwanego, zarówno przez samego zainteresowanego jaki i kilku jego wielbicieli.
– Pontus znany był ze swych słynnych chwilowych depresji. Przynajmniej raz w miesiącu chciał umierać, czuł że to jego koniec. Gadał o tym w kółko, zanudzał niemiłosiernie, a myśmy my wtedy tego serdecznie życzyliśmy – powiedział mi na kilka dni przed postrzeleniem drugi z jego wiernych druhów, Seamus.
– Aż w końcu się stało. I to akurat wtedy – dodała Sheridan, Pontusa miłość życia.
Wypada też w kilku słowach opisać samą atmosferę w jakiej odnaleziono pozbawione życia i krwi członki Pontusa. Bez zakrojonej na szeroką skalę akcji ratunkowej, bez ogromu samochodów policyjnych z uciążliwym wyciem syren i kogutami świecącymi niczym rozpalone choinki bożonarodzeniowe. Bez rządnych krwi, rozwścieczonych i bezkompromisowych acz sprawiedliwych stróżów prawa. Bez tłumu gapiów, domagających się odpowiedzi jak, co i dlaczego. Bez nacisków ze strony bezstronnych lokalnych jak i światowych mediów, bez internetowej rewolucji, bez porozumień ponad podziałami, bez połączenia sił zwaśnionych rodów i narodów, ramię w ramię szukających sprawcy od rana do nocy, bez ustanku. Bez niczego wzniosłego ani nadającego temu zdarzeniu powagi, która dorównywałby krańcowemu okrucieństwu. Dokładnie jak życie samego Pontusa. Żadnych fajerwerków, z górą kilka lepszych momentów, zabawnych sytuacji wśród okraszonych pasmem nieszczęśliwych i dołujących porażek.
– Potraktowali go jak śmiecia. A przecież zasługiwał choćby na tyle – żali się ojciec. I słuszne wydają się jego żale.
W dyżurce lokalnej komendy, oficer pełniący tego dnia niewdzięczna służbę radiooperatora odebrał anonimowe zgłoszenie, które dość niewyraźnie, po raz kolejny zresztą, mówiło o tych „cholernych dzieciakach” które po raz kolejny narozrabiały na obwodnicy okalającej miasto.
– Ktoś podał anonimowy donos, że jakieś mięso spożywcze walające się po obwodnicy, i że może być z tym większy problem. Jak dla mnie była to zwyczajna błahostka – twierdzi dyżurny który odebrał wezwanie.
Tak więc wspomniany dyżurny odebrał zawiadomienie o akcie wandalizmu, które miało miejsce gdzieś na odludnym odcinku będącej w przebudowie obwodnicy.
– Małolaty, smarkate podrostki które miały okraść albo dobrać się do śmietnika sklepu rzeźnickiego, porozrzucały odpadki mięsne wzdłuż szosy – dodaje po chwili tonem absolutnej dezaprobaty.
Dyżurny zgodnie z regulaminem wysłał kogo trzeba na miejsce w celu zbadania nieznanej sytuacji, ewentualnego wykrycia sprawców, na co było i tak za późno.
– Zwykłe, rutynowe działanie.
Nie miał jednak biedak pojęcia, zresztą tak jak policjant który udał się na miejsce zdarzenia, że oto ma do czynienia, owszem, ze szczątkami ale na pewno nie spożywczymi. A już na pewno nie pochodzącymi ze sklepu rzeźnickiego, choć brano także pod uwagę ewentualność że masarnia mogła być miejscem kaźni.
– Ale jak się okazało w toku śledztwa, był to kolejny ślepy zaułek – wyjaśnia ten sam jowialny policjant który podejrzewał szaleńca.
Kawałki mięsa wydawały się zbyt duże i zbyt dobrze zachowane by opłacało się ich pozbywać. Nie były też ani nadgryzione, ani zgniłe czy zepsute. Płaty pozbawione skóry, pocięte w niemal identyczne kawałki, gotowe do zapakowania i sprzedaży. Przekrój poprzeczny Pontusa, a raczej tego co z niego zostało. Można też było pomyśleć że to ciężarówka wioząca materiały szkoleniowe dla, czy może raczej – co bardziej prawdopodobne –od niezbyt utalentowanych studentów medycyny, zgubiła swój niezbyt apetyczny ładunek.
– Marnotrawstwo. Ale także i fachowa robota – ocenia dziekan katedry chirurgii przeglądając zdjęcia wykonane na miejscu zbrodni.
Pontus zapewne oczekiwałby wielkich dramatów, wielkich wydarzeń towarzyszących i godnych pochówkom koronowanych głów działań zarezerwowanych dla najwybitniejszych osobistości. Policjanta znajdującego jego umęczone, poćwiartowane ciało, po czym domyśliwszy się prawdziwości tejże materii puszczającego metrowego pawia, tryskając jak wysokociśnieniowa fontanna, a w konsekwencji tych wydarzeń przeżywającego załamanie nerwowe. Szok jaki odciśnie na nim to wydarzenie niechybnie doprowadzi do rozdzierającego aktu samobójstwa.
– Owszem, niedobrze mi się zrobiło. Ale utrzymałem żołądek na wodzy. Mam już swój staż i nie wypada mi się załamywać na służbie, nie jestem już nowicjuszem – spokojnie odpowiada wysłany na miejsce policjant, którego młodość i żywotność twarzy jakby zakłada kłam o nabytym podczas służby doświadczeniu.
Do tego gapie obserwujący całe zajście, głośno domagający się wyjaśnienia zarówno tej jak i szeregowi podobnych jej niepokojących zbrodni. Pontus oczekiwałby, z niemałym napięciem i niekrytą satysfakcją jak cały świat zostanie poruszony informacjami o jego tragicznej śmierci, a protestując przeciwko bezmyślnej przemocy ludzie tłumnie wyjdą na ulice kończąc lata bezsensowych wojen. Do tego pośmiertne odznaczenia kilkoma najwyższymi medalami i orderami, nazywanie ulic jego imieniem, a także dołączenie go do zaszczytnego grona świętych męczenników było by ukoronowaniem jego żywota.
– Gdyby świat się dowiedział, gdyby odpowiednio to nagłośnili, wtedy złapano by winnych. A tak, nikogo to nie obchodziło. Biedny Pontus. Panie świeć nad jego duszą – żałowała matka. – Został ofiarą nie tylko zbrodniarzy ale także gier politycznych w szeregach policji.
Niestety, nic z tych rzeczy. Przewrotność losu po raz kolejny dała o sobie znać. Słońce wschodziło i zachodziło tak samo jak przed jego śmiercią, Ziemia wciąż kręciła się wokół Słońca a wszystko inne także odbywało się swym naturalnym torem. Nic się nie zmieniło i nic nie zapowiadało jakichkolwiek znaczących zmian.
Policjant najnormalniej w świecie zlekceważył doniesienie.
– Wezwanie, jak każde inne.
Na drodze, z racji wczesnych godzin, nie było zbyt wielkiego ruchu, samochody poruszały się normalnie jak na poranną porę przystało. Szczątki leżały porozrzucane nie na szosie tak jak to ktoś zgłosił, lecz leżakowały sobie spokojnie na pasie zieleni, w niczym nie przeszkadzając, w żaden sposób nie wpływając na komfort czy bezpieczeństwo jazdy.
– Należało tylko czekać aż zapach mięsa zwabi okoliczne zwierzaki. Można było je nawet zostawić same sobie. Bezdomne psy i koty już zrobiłyby z nimi porządek. Podano do stołu, można by rzecz. Choć dopuszczenie do tego by stada wygłodniałych zwierząt wtargnęły na jezdnię mogło stworzyć niebezpieczeństwo na drodze. Przynajmniej tak wtedy myślałem – kontynuował policjant.
Mimo to młody i leniwy funkcjonariusz olał sprawę ciepłym i wartkim strumieniem uryny. Nie płacono mu za nadgorliwość. Po za tym, o ile się orientował, miasto zatrudniało odpowiednie służby których jedynym bodajże obowiązkiem było zajmowanie się takimi właśnie przypadkami, usuwaniem z jezdni padliny.
– Niech robią co do nich należy, pomyślałem.
Przyjrzał się tylko kawałkom stwierdzając przy tym że szkoda czasu na podobne, zupełnie nieistotne głupstwa. Zameldował przez radio że sprawa jest ze wszech miar błaha, nie warta jego zachodu i sama się rozwiąże jak tylko wiatr rozwieje zapach mięsa, a bezdomne zwierzaki poczują się głodne. Choć opieprzanie się na służbie jest jedną z niepisanych reguł w tym zawodzie, to na komendzie był ktoś na tyle przytomny, by nakazać doprowadzenie sprawy do końca. W końcu tyle młody funkcjonariusz miał do roboty. Na lenistwo zawsze mógł wykorzystać resztę służby.
– Wiesz pan, rąk to sobie na służbie nie urabiamy – przekonuje mnie jowialny policjant puszczając oko. – Ale tego pan nie cytuj.
Chcąc nie chcąc, musiał wykonać polecenie. Klnąc na czym świat stoi, delikatnie ściskając między paluszkami pozbierał kawałki ścierwa do plastykowej torby. Gdy je zbierał, doznawał dziwnego uczucia że nie do końca ma do czynienia ze zwierzęcymi resztkami, że ma oto miejsce jakaś dziwna transcendentalna reakcja.
– Coś jakby mnie tknęło, jakbym, kurde, nagle wiedział. Mięso wcale nie przypominało skrawków które bez problemów można zobaczyć na dziale mięsnym lub wiszące na rzeźnickim haku. W zasadzie, to nigdy nie widziałem tak precyzyjnie pociętego mięsa. Niektóre kawałki, jak puzzle, zupełnie do siebie pasowały. Były obdarte ze skóry i widać było dokładnie każdy mięsień. Wcale nie przypominały one świń czy krów.
I gdy przyłożył dwa kawałki, idealnie pasujące do siebie, ze zgrozą stwierdził, że ma do czynienia z chudym ludzkim przedramieniem. Instynktownie odrzucił jak najdalej od siebie obie części krojonej kończyny.
– Do dziś mi ciarki biegają po plecach na samą tylko myśl – mówiąc to, odruchowo zatrząsł się z obrzydzenia.
Gdyby duch Pontusa błąkałby się gdzieś w pobliżu, na pewno liczyłby na paniczną reakcję policjanta. I nieomal do niej doszło. Przynajmniej tyle jego satysfakcji.
Nieopisane obrzydzenie malowało się na twarzy funkcjonariusza. Pierwszy raz podczas swej – jak na razie krótkiej przygody w charakterze stróża prawa – spotykał się z podobną makabrą. Ręce trzęsły mu się jak gałęzie suchutkiego drzewa na porywistym wietrze. Obfite śniadanie, które zjadł nie tak dawno, podchodziło mu pod sam język, czuł jego cierpki, niestrawiony do końca za to zaprawiony żółcią i sokami trawiennymi smak. Jeszcze chwila i wyskoczyłoby z jego wnętrzności i spotkało by się twarzą w twarz z Pontusem, a raczej tym co z niego zostało.
– Było blisko. Ale dałem radę – powtarza po raz drugi już.
Policjant po odrzuceniu członków, oskoczył jak poparzony jednocześnie wycierając ręce w kalpy munduru. Jak gdyby dzięki temu zabiegowi mógłby odwrócić przebieg zdarzeń, naprostować historię. Lub choćby cokolwiek zmienić. Lub przynajmniej zdystansować się do sprawy.
– Do dziś czuje go na rękach – zwierzył mi się zaciszonym głosem, najpierw sprawdzając czy nikt nie podsłuchuje. Policyjna przezorność.
Niemal dał się uwieść nieodpartemu, kuszącemu urokowi paniki. Żołądek obracał mu się jak bęben pralki na wysokich obrotach. Krew krążyła z prędkością świata, to tu, to tam bez konkretnego celu. Krople potu pojawiały się na czole z coraz to większa częstotliwością, po chwili zalewając je całkowicie. Uświadomienie sobie tego, co mogło się tutaj wydarzyć, przeraziło dogłębnie młodzika. A i tak nawet jego najbardziej brutalne myśli nie zbliżyły się na krok do prawdy.
– Co mi wtedy chodziło po głowie to aż strach się powtarzać.
Po krótkim czasie, kilku głębszych wdechach, a gdyby była taka możliwość to i po kilku głębszych kielichach, policjant doszedł w końcu do siebie. W duchu najbardziej cieszył się z tego że nikt go nie widział w chwili słabości. Gdyby przyjechał na zdarzenie z innymi, starszymi i bardziej doświadczonymi funkcjonariuszami, nigdy nie dali by mu o tym zapomnieć, przy każdej możliwej okazji strojąc sobie z niego niewybredne żarty. Etykietka francuskiej księżniczki przylgnęła by do niego na zawsze i tylko krwią mógłby ją zmyć.
– Miałbym przejebane, ogólnie mówiąc.
Na szczęście podczas feralnego poranka był sam, sam jak palec. Mógł przedstawić dowolną, to jest swoją wersję wydarzeń i nikt nie miał prawa się go czepiać. Jedynym naocznym świadkiem był rozczłonkowany Pontus.
W oficjalnym raporcie młody służbista planował napisać że nawet nie drgnęła mu powieka gdy skojarzył ze sobą fakty, dochodząc do wniosku że mięso to, to nic innego jak ludzkie szczątki. Ba, od samego początku miał przeczycie, tak zwanego nosa, charakteryzującego najlepszych psów gończych w mundurach, że coś w całej tej sprawie strasznie śmierdzi. Czuł że coś się święci jak tylko dostał wezwanie.
Poważnie zaczynał liczyć że możliwością szybkiego i błyskotliwego awansu.
Nieoficjalnie jednak, omal nie sfajdał się w swoje mocno sfatygowane gacie z mało męskim wzorkiem uśmiechniętego dziecinnie różowego słonia z trąbą skierowaną do rozporka.
– Tylko niech pan przypadkiem tego nie pisze. Wszystkiego się wyprę.
Gdy przez radio wzywał posiłki oraz techników którzy mieli zabezpieczyć miejsce zdarzenia, oficer dyżurny był święcie przekonany że oto właśnie ktoś robi sobie z niego jaja. Zrobił się czujny jak pies ogrodnika.
– Mam wzywać wszystkich funkcjonariuszy będących na służbie, techników, komendanta i Bóg wie kogo jeszcze, do porozrzucanego mięsa? Pojebało cie już kompletnie czy się już schlałeś, z samego rana? A może po wczorajszym jeszcze trzyma? – dopytywał się kpiąco.
– Nie mogłem uwierzyć że każe mi postawić całą komendę na nogi, myślałem że robi sobie ze mnie jaja – broni się dyżurny. – No bo kto to widział. Gdyby pan tylko usłyszał co ten bałwan mówi…
– Nie pierdol mi tu, w rękach trzymam obdarte ze skóry ludzkie zwłoki, pokrojone jak na grilla. Więc lepiej przyślij mi tu kogo tylko możesz, bo inaczej od jutra będziesz siedział na dupie, dokładnie bezużytecznie tak samo jak dziś, tyle że na bezrobociu. Komendant jak tylko się dowie że nikogo nie wysłałeś na miejsce zbrodni to ci sam osobiście i asyście swoich przydupasów jaja obetnie tym swoim nożykiem do kopert.
Nie żałowano sobie gorzkich jak i mocnych słów. Charakter wykonywanej pracy sprawiał że wykwintny język nie wytrzymywał zderzenia z rzeczywistością. Służba w policji to nie wieczorek literacki.
– W rzeczywistości bluzgamy o wiele gorzej. Ale było coś w tym stylu. Wie pan, stres robi swoje. Codziennie wychodzimy na patrol licząc się z możliwością że możemy zarobić kulkę. Więc nikt nie bawi się w owijanie w bawełnę – twierdzą obaj zgodnie, choć ostatni wypadek postrzelenia funkcjonariusza na służbie zanotowano pół wieku temu i to w sąsiednim hrabstwie.
Jednak bluzganie poskutkowało. Nic tak nie działa motywująco jak parę soczystych wiązanek, podkreślających doniosłość chwili. Nikt też nie chciał zadzierać z komendantem. To był naprawdę twardy gość, z gatunku tych co to jednak prawo i porządek mają głęboko w dupie, czyniąc z niego tarczę i pikę jedynie w odniesieniu do innych. Właściwie prawo i porządek było ostatnimi rzeczami na jakie zwracał uwagę. Ironią było że ktoś o podobnych wartościach dochrapał się tak znaczącego stanowiska.
– Bez komentarza – zgasił mnie komendant. – Dobrze panu radze, odpierdol się pan od zmarłego. Sprawa jest zamknięta. Za-mknię-ta! I lepiej będzie jak i pan o niej zapomni. Nie ma sensu burzyć nagrobków tylko po to by postawić nowy. – Ciężko było nie wyczuć groźby w tych słowach.
– W tej sytuacji najważniejsze było aby pismaki ani nikt inny węszący sensacji nie grzebał mu w papierach, ani operacyjnych, ani prywatnych. Kto jak kto ale komendant potrzebował ciszy i spokoju by odstawiać swoje lewizny, szemrane interesy i „przysługi”. W równym stopni jak magicy i, krętacze potrzebują mroku, a także uwagi skierowanej na nieistotne szczegóły by z powodzeniem realizować swoje niecne sztuczki komendant także nie lubił gdy ktoś patrzył mu na ręce. Akurat trwały negocjacje w dość ryzykownym i karkołomnym projekcie i jakikolwiek zbędny szum mógłby się skończyć zupełnie niepotrzebnym przelewem krwi na szeroka skalę – zdradza mi z bezrobotny już z polecenia komendanta dziennikarz, który pragnął zachować anonimowość.
Miasto, w którym dorastaliśmy i w którym rozegrały się te wydarzenia jeszcze kilkanaście lat temu kojarzyło się z jedynie z rozbojami i wysokim wskaźnikiem przestępczości, zarówno tej wielkiej, zorganizowanej, jak tej małej, tuż pod samym oknem. Miasto to znane było z kompletnego braku jakiegokolwiek znaczenia historycznego; górnicze zagłębie które okresy prosperity miało albo już dawno za sobą albo dopiero czekało na swój wielki moment. Choć rozwijało się szybko i harmonijnie, korzyści z tego płynące czerpali jedynie i tak już najbogatsi, kosztem nas, ubogich oczywiście. Bieda a w skrajnych przypadkach nędza zmuszały mieszkańców w walce o lepsze jutro do działań często ryzykownych i przeważnie niezgodnych z prawem.
– Różne rzeczy się działy – powiedział ojciec Pontusa wspominając dawne czasy. Krążą słuchy że sam nie był aniołkiem za młodu. Ale kto wtedy był?
Jednak do czasu aż władze, od lat bezsilnie przyglądające się jak ich ukochane miasto stacza się coraz to niżej w hierarchii stopni bezpieczeństwa, ramię w ramię z policją wypowiedziało krwawą wojnę przestępczości. Wojnę która trwała wiele lat i pochłonęła sporo ofiar zarówno po stronie dobra jaki i zła.
– Które z czasem ciężko było rozróżnić – dodaje. Wysiłek opłacił się w dwójnasób. Po pierwsze zagwarantowano sobie dozgonną wdzięczność żyjących dotychczas w strachu obywateli. – Powiedzmy że byliśmy wdzięczni – poprawia oficjalną wersję.
A po drugie, ktoś musiał wypełnić pustkę jaka powstała na rynku narkotyków, hazardu i prostytucji. Zajęli się tym dokładnie ci sami ludzie którzy z taką zaciętością walczyli z bandytyzmem, stając teraz po obydwu stronach barykady. Wiadomym więc było że każdy większy interes musi mieć nie tylko akceptację samej góry, rządzącej, pilnującej porządku i wymierzającej kary wąskiej elity władzy. Nic, co działo się w mięście nie uchodziło uwagi dysydentom. Przypadek Pontusa był wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Po jakimś czasie mieszkańcom najwyraźniej znudziło się nudne sielankowe życie w mieścinie oper mydlanych, wyrazem czego były pojawiające się od czasu do czasu dziwne zgony oraz spontaniczne napady na stacje benzynowe czy drobne porwania, sprawców których ścigano na przemian, w zależności od kalibru i komplikacji, z gorliwą zaciętością lub kolosalną nieudolnością.
– Często komuś zależało na nie znajdywaniu winnych – zaznacza moje anonimowe źródło.
Dyżurny, na myśl że mógłby strzelić niewybaczalną gafę, prędzej by wysłał na miejsce osobiście samą bezużyteczną królową i to w asyście całego dworu niż zostawił sprawę temu młodocianemu idiocie, który nie potrafił rozróżnić udka kurczaka od ludzkiej nogi. Jednak jeśli się nie mylił i rzeczywiście mają do czynienia z masakrą to nie można było przejść obok tego obojętnie.
– To już wolę mieć przesrane za nadgorliwość niż za nieróbstwo, zawsze to lepiej wygląda jak ktoś się stara niż ma gdzieś – tłumaczy sam sobie, tak dla świętego spokoju.
I miał rację. Grzech zaniechania był najdotkliwszym z grzechów w prywatnym dekalogu komendanta.
– To, że mógł wylać migającego się od obowiązków podwładnego to właściwie pryszcz. Za to że przeszkodził by mu w interesach, jego znajomi mogliby złożyć mu niezapowiedzianą wizytę pewnego mało szczęśliwego dnia i raz na zawsze nauczyć dbania przede wszystkim o sprawy przełożonego, a dopiero w następnej kolejności o swój nędzny, zawszony tył – dodaje anonim.
A ten interesów nie prowadził bynajmniej z harcerzami czy zakonnicami, choć chodziły i takie plotki. A jak wiadomo w każdej plotce jest ziarno prawdy. I na pewno nie życzyłby sobie hałasu i zainteresowania własną osobą w prasie. Był spokój i tak, bez względu na cenę, musiało pozostać.
Gdy sprawa ruszyła, Pontus pewnie pomyślałby że jego nienaturalny zgon nabierze nieco rozgłosu i znaczenia a sprawcy zostaną niezwłocznie schwytani, postawieni przed wymiarem sprawiedliwości i należycie ukarani. Jednak równie dobrze mógłby liczyć na koniec głodu i pokój na świece.
– Pobożne życzenia. Prędzej znaleźli by wodę na księżycu niż oprawców mojego chłopaka – ironizuj matka ofiary.
Owszem, technicy przyjechali na miejsce. We dwóch. I tyle, nikogo więcej. Dyżurny roztropnie wpierw zapoznał komendanta z sytuacją a następnie poprosił o szczegółowe instrukcję.
– Nie było wyjścia – broni się dyżurny. – To on jest szefem, nie ja. – Ten z kolei był w stanie zrobić niemal wszystko tylko po to, by niewygodna sprawa nie ujrzała światła dziennego. – A już na pewno żeby nie przedostała się do gazet.
Plan był taki że co najwyżej poinformuje się rodzinę, ale kategorycznie zabroni o tym rozmawiać, dla dobra śledztwa oczywiście. Następnie, gdy trafi się jakiś martwy przestępca ze sporym kontem, dorzucą mu Pontusa do kartoteki. Martwy nie będzie się bronił, a poza tym i tam mu będzie wszytko jedno. A tak załatwią dwie pieczenie na jednym ogniu. I wszyscy będą zadowoleni, będzie po sprawie. Bo gdyby sprawcy nie udało się złapać zaraz posypałyby się niewygodne pytania, „a co? a gdzie? a dlaczego?” a wtedy już tylko mały krok do wykazania nieudolności organów ścigania, grzebania im w życiorysach a także doszukiwania się zajęć które tak dekoncentrowały śledczych.
– Często tak właśnie się robi z niewygodnymi sprawami – przyznaje anonimowe źródło. – I na ogół się udaje.
Komendant nakazał wysłać możliwie jak najmniejszą ilość posiłków, tak aby przypadkiem wieści za szybko się nie rozeszły. W mniejszej grupie łatwiej jest kontrolować informację, a co za tym idzie ewentualne przecieki. Każdy boi się o własne cztery litery, a wiadomo że na świecie konfidentów nie brakuje. Naiwniak, który chciał postawić na nogi całe miasto, jak przyszłość pokaże – zostanie przedstawiony do awansu i najlepszym dla niego rozwiązaniem będzie jak najszybciej zapomnienie o wszystkim co widział i słyszał.
A co jeśli by się stawiał? Co jeśli przezwycięży w nim sumienie i obowiązek? Co wtedy, pytam.
– No cóż, wtedy odpowiedni ludzie wysłuchają co ma do powiedzenia, poradzą i wybiją mu to z głowy osobiście. Dosłownie.
I tak oto Pontusa wciąż prześladował pech, nawet po śmierci nie pozwalając zaznać spokoju. Zamiast bohaterskiego pogrzebu z wielką pompą, cichy pochówek tylko dla rodziny i wąskiego grona najbliższych przyjaciół.
Technicy pozbierali całość do kupy, zabezpieczając prowizorycznie miejsce zbrodni. I tak żadne, nawet najodważniejsze plany nie zakładały by któryś ze śledczych miał się w tym jeszcze kiedykolwiek grzebać. Co najwyżej przewidywano zlecenie badań DNA.
– Maksimum. Jeśli udało by się ustalić dane personalne ofiary to dobrze, a jeśli nie to nawet jeszcze lepiej. Na pewno nikt nie będzie robił z tego zamieszania. Odgórny prikaz zobowiązywał do skrajnego zaniechania – twierdzi dziennikarz.
Proces identyfikacji trał kilka dni. Ktoś przytomny lub zbyt natarczywy powiązał zgłoszenie zniknięcia Pontusa z odnalezieniem szczątek ofiary. Daty obydwu nieszczęść pokrywały się nieznacznie. Na spostrzegawczego funkcjonariusza padł blady strach. Obwiano się najgorszego, jednak komendant okazał nadzwyczajne zrozumienie.
– Skończyło się nawet oficjalną pochwałą.
Kamień spadł chłopakowi z serca.
Do przekazania smutnej nowiny wyasygnowano najbardziej doświadczonego detektywa w mieście, a kto wie może i w całym kraju pracującego już w tym fachu od długich lat. Starego rutyniarza, takiego który przechodził przez to setki razy, zjadł zęby na policyjnej robicie i był otrzaskany w temacie jak chyba nikt poza nim, i który nawet przypadkiem nie dałby się ponieść emocjom i nie palnąć pod wpływem emocji czegoś nieodpowiedniego niechcący. Bo wtedy mogłyby się zacząć kłopoty. Potrzebny był profesjonalista z umiejętnościami aktorskimi. A ten był wybitnym fachowcem jeśli chodzi o delikatne sprawy, właściwie to się w nich specjalizował.
– To były ciężkie nowiny. A ja chyba potrafię przekazać je w miarę delikatnie, z taktem, czuciem. Koledzy mówią że czuje swing – twierdził detektyw.
Najpierw uprzedzono rodziców Pontusa telefonicznie, że właśnie jedzie do nich detektyw z feelingiem, w związku ze zgłoszeniem zaginięcia syna. Przygotowano odpowiedni grunt pod złą nowinę. Detektyw ten będzie chciał zadać kilka pytań, a być może będzie miał do przekazania jakieś nowe informację, dodano.
– Szczyt cynizm, ale takie jest życie – broni wydział pracująca na komendzie pani psycholog. – Trudno wymagać żeby ktoś w tak delikatnej kwestii i nieprzyjemnej sprawie walił prosto z mostu. Nie mogliśmy przecież zadzwonić i powiedzieć tak wprost. Czasem należy nieco przypudrować rzeczywistość, dokładnie tak jak się pudruje martwych w trumnach.
– Bo niech pan sobie wyobrazi taką sytuację. Ktoś z komendy dzwoni: Państwo zgłaszali zaginięcie syna? No to mamy dobrą nowinę. Odnalazł się. Tyle że jest drobny problem bo jest w kilku kawałkach Można go sobie poskładać, jak meble z Ikei. Ale niech się państwo nie denerwują, kurier za chwilę go przywiezie, nawet nie zdarzy się rozmrozić. Tak więc wszystko będzie ok.
– Po takiej pogawędce na pewno nikt nie poczułby się lepiej – wtóruje detektyw. – A po drobnych wybiegach może nieco oswoją się ze tragicznymi wieściami.
Policjantom chodziło o to by osłabić ducha walki, tak by umęczeni rodzice nie szukali zemsty, a jak najszybciej pogodzili się ze stratą, nie zadając przy tym niewygodnych pytań.
Tak więc stary wyjadacz zgłosił się w ich domu w nie całe pół godziny po otrzymanym telefonie, ubrany w stary, znoszony garnitur z mina grabarza czy też zbitego psa.
– Wyglądał jak jeździec apokalipsy – stwierdziła później matka Pontusa.
– Nieprzyjemny typ – dodał ojciec.
Rodzice Pontusa od razu połapali się co jest na rzeczy. Matka od razu wpadła w płacz.
– A pan co by zrobił na moim miejscu?
Podczas gdy ojciec przyklejając się do butelki, zapiał rosnący ból.
– Musiałem się napić. Czułem że coś złego mogło mu się stać, ale walczyłem z tymi myślami. A gdy już znałem prawdę, coś we mnie pękło.
Na ironię zakrawa fakt, że w głębi duszy oboje poczuli ulgę. Ich syn nie musiał już więcej męczyć się w tym zielonym piekle. Nie miało to nic wspólnego z brakiem rodzicielskiej miłości czy zwyrodnieniem uczuć. Według nich śmierć była dla Pontusa aktem miłosierdzia i oboje doskonale to rozumieli. Zwłaszcza ojciec, który miał już dość, a raczej ogarniał go nieopisany żal ciągłego oglądania porażek i marnowania życia własnego ukochanego syna.
– Gdziekolwiek jest, na pewno jest mu lepiej niż tu – uspokajał żonę.
Życie Pontusa było nieprzerwanym pasmem porażek. Na każdej niemal płaszczyźnie. Nie osiągnął niczego znaczącego, a nawet nieznaczącego. Jeśli do czegoś dążył, zawsze poddawał się już na początku, a w najlepszym wypadku w połowie drogi do celu.
– Miał słomiany zapał do wszystkiego – wspominał z uśmiechem na twarzy ojciec.
Jego żywot był rozczarowaniem zarówno dla niego samego jak i dla jego rodziców. Nie w tym sensie że zawiódł ich wygórowane oczekiwania, po prostu wiódł żywot obijanego przez los nieszczęśnika, a na to żaden rodzic nie może patrzeć z radością w oczach. Choć skłamałbym mówiąc że nie spodziewali się po nim wielkich rzeczy, rozbudzając i w nim te nadzieje, przez to czuł się stworzony do czegoś więcej niż bezbarwnej egzystencji.
– Chyba jednak zbyt wiele nakładliśmy mu do głowy, nie udźwignął tych planów – zgodnie przyznali.
Nie dana mu jednak była wielkość w żadnym wypadku. Na zawsze ugrzązł w sztywnych ramach przeciętności.
Doświadczony śledczy przeprosił, że musiał przekazać tak smutną nowinę. Ale chyba lepiej by wiedzieli o najgorszym niż żyli w ciągłej niepewności o losach syna. W przypadkach zaginięć ignorancja nie zapewniała spokojnego snu.
– Po za tym raczej nie cierpiał. I z cała pewnością nie był ofiarą szaleńca – detektyw doskonale zdawał sobie sprawę że gorzką pigułkę jaką musiał zaserwować o wiele łatwiej było przełknąć mając świadomość że śmierć Pontusa nie była bezsensowna, że czemuś służyła. – Prawdopodobnie brał udział w nieszczęśliwym wypadku i ktoś upozorował morderstwo by oddalić od siebie podejrzenie. Zginął na miejscu, nic nie czując. Notujemy mnóstwo przypadków, jednak ciężko jest wytropić winnego z tłumu kryminalistów bez jakichkolwiek dowodów winy – kłamał jak z nut a przychodziło mu to z dziecinną łatwością. Fałsz w jego wykonaniu miał w sobie coś z maestrii, kunsztu najwyższej klasy, geniuszu zła.
Zresztą, co za różnica.
– Chłopak nie żyje, do życia go nie przywrócą, a sprawców i tak nigdy nie złapią, jedynie chyba tylko za sprawą przypadku lub gdy winowajcy, trawieni poczuciem winy sami się zgłoszą. A wtedy dopiero będzie problem – zawyrokował ojciec. – Więc nie ma rozmowy.
– Dla mnie to też bez różnicy jak umarł – dodała matka. – Żadna nowina mi go nie przywróci, a żaden wyrok czy spóźniona sprawiedliwość nie złagodzą bólu.
Zaś doświadczony detektyw zbyt dobrze wiedział czym grożą niechciane skutki ponownego dochodzenia i wolał o nich nie myśleć.
– Ciężkie to czasy gdy rodzice chowając dzieci – powiedział.
Odganiając natarczywe i niebezpieczne myśli, detektyw pożegnał się ślicznie i wyszedł z domu rodziców Pontusa, który to od tego dnia stał się siedliskiem smutku i niewyrażonej rozpaczy. Nigdy więcej się już nie zobaczyli, ani to przez przypadek jako zwykli ludzie, ani tez, na szczęście dla nich, w postępowaniach służbowych. Sprawa przycichła. Umarła tak samo jak Pontus. W niewiedzy, ciszy i zapomnieniu.
Ostatnio zmieniony pt 17 maja 2013, 15:00 przez Czerwo, łącznie zmieniany 1 raz.

2
Czerwo pisze: Zmasakrowane niemal doszczętnie, wyglądało jak poszatkowane zwłoki ofiary katastrofy lotniczej.
Trochę to zgrzyta w kontekście poprzedniego zdania. Ciało wyglądało jak zwłoki - no wiadomo... Do tego trochę za dużo określeń sugerujących to samo "zmasakrowane doszczętnie", "poszatkowane", "zwłoki ofiary katastrofy lotniczej".
Czerwo pisze:Dopiero badania DNA pozwoliły ustalić w stuprocentowej pewności, że szczątki –
zbędne
Czerwo pisze:Nie było na nich śladów skóry, jedynie same produkcyjnie nieprzydatne wnętrzności.
Czyli co...? Jakoś nie łapię tej analogii z rzeźnią. Chyba głównym odpadem z rzeźni jest krew... Ale głowy nie dam.
Czerwo pisze:pozbawiona jakiejkolwiek wrażliwości albo – zupełnie nie bojąc się siły tego słowa - posiadać umysł mocno skażony najczystszą w świecie psychopatią.
Dlaczego albo-albo? Psychopatia to z tego co kojarzę w szczególności też skrzywienie wrażliwości/empatii.
Czerwo pisze:worka na śmiecie.
na śmieci
Czerwo pisze: Co ciekawe, na resztkach nie można było dopatrzeć się najmniejszego śladu krwi.
Naprawdę nawet... śladu? Nie bardzo to widzę...
Czerwo pisze:Zakładano, że ofiara bezboleśnie wykrwawiła się na śmierć, choć niektórzy też obstawali raczej przy tym że krew usunięto już po zgonie, zadając sobie przy tym sporo niepotrzebnego trudu.
What? I człowiek nie wykrwawia się do ostatniej kropli, więc raczej i w tym pierwszym przypadku sprawca musiał sobie zadać sporo trudu.
Czerwo pisze:Wciąż śnią mi się te płaty mięcha…
Wracając do wcześniejszego opisu. Płaty mięcha jako "odpady z rzeźni"? Gdzieś logika się gubi.
choć niektórzy też obstawali raczej przy tym że krew usunięto już po zgonie, zadając sobie przy tym sporo niepotrzebnego trudu.

Choć śmierć Pontusa spowiła tajemnica niemal egzystencjalna, tego typu przypadek na Wyspach nie był pierwszyzną.
Powtórzenie "choć".
Czerwo pisze:O losowo porozrzucanych szczątkach w bardzo nietypowych miejscach, jak na przykład przystanki autobusowe czy w miejskich szaletach.
Czym są "typowe miejsca" dla porozrzucanych szczątek bestialsko zamordowanych ludzi?
Czerwo pisze:Nieoficjalnie – co mówiono przyciszonym głosem – zachodziła obawa że skala bestialstwa poszerzy swe kręgi o trupy kolejnych kilku niewinnych ofiar.
Za dużo określeń. Kolejne ofiary = kolejne trupy = "krąg bestialstwa" się poszerza.
Czerwo pisze:zruszył
wzruszył
Mimo, że zdarzało się to jak na tego typu okrucieństwo dość rzadko a jednocześnie zbyt często (paradoks rozwolnienia), nikt jak dotąd nie potrafił wyjaśnić w jaki sposób, a chyba przede wszystkim dlaczego właściwie Pontus zginął i dlaczego akurat w ten specyficzny sposób. Ale czy śmierć musi mięć konkretny powód by zbierać swoje żniwo? Setki ludzi dziennie ginie z o wiele błahszych powodów lub ich kompletnego braku. Dlaczego więc śmierć Pontusa maiłaby być wyjątkowa, skoro jego życie w żadnym wypadku takie nie było?

Taka jest kolej rzeczy. Śmierć jest nieuchronna. A jedyne co może dziwić, to sposób w jaki pozbawiono nieszczęsną ofiarę życia.
Sorry, ale to silenie się na "głębię" tutaj wypada bardzo słabo. Niech przemyślenia wychodzą naturalnie, z biegiem tekstu, a nie wciśnięte jak podsumowanie do wypracowania z za małym limitem znaków.
Zresztą "w jaki sposób", to ledwo co napisałeś (plus minus). Uważaj też na powtórzenia.
Czerwo pisze: a co dopiero w tak sadystyczny i okrutny sposób.
Nudzisz. To upychanie w co drugie zdanie "okropnego", "bestialskiego", "makabry", "sadyzmu" itd. zamiast budować klimat, śmieszy. Czytelnik już naprawdę załapał, co to był za sposób (i że do "normalnych" nie należał. Nie musisz tego co krok przypominać.
Zresztą czym tak właściwie czytelnik ma się przejąć jak dotąd? Ofiara jest dla niego tylko imieniem. Narrator jest w ogóle obojętny. Realia szczątkowe... Nie ma na oczym oprzeć tego napięcia, które próbujesz kreować.
Czerwo pisze:iż lepiej uchodzić za znaną fujarę bez jaj niż być anonimową cipą. To było jego słynne powiedzenie, które przeszło do historii w gronie przyjaciół i nie tylko. I choć mniej życzliwi komentowali, iż cała ta jego postawa grzecznego chłopca
Grzeczny chłopiec w ch** ;]
Czerwo pisze:Na drugie powinnam mu dać niefrasobliwość.
Ale czemu? Co niefrasobliwość ma do dostawania od wszystkich po tyłku? Na pewno tego słowa chciałeś użyć?
Czerwo pisze:Niemniej jednak śmierć Pontusa była ogromnym zaskoczeniem, co więcej, była prawdziwym szokiem. W rodzimej Irlandii, zresztą tak jak w każdym innym kraju, zdarzają się brutalne morderstwa, przeważnie na tle seksualnym, czy też podczas krwawych jak walki plemienne wojen gangów, ale rzadko kiedy ofiarami są tak przeciętni
Już to wszystko mówiłeś! W tej czy innej formie.
Czerwo pisze: Nie wieżę.
Ort! "wierzę" (bo: wiara). Wieżę to mógł ktoś wybudować.
zaniosła się rzęsistym płaczem.
Przedobrzone określenie. Już samo "zaniosła się szlochem/płaczem" sugeruje jego natężenie. Rzęsisty tutaj ani nie brzmi, ani nie jest potrzebny.
Czerwo pisze:Jednak były to tylko przypuszczenia, jałowe dywagacje co do których nie można było mieć jakiejkolwiek pewności.
Dywagacja to dygresja. Na pewno o to Ci chodziło?
Czasem nieświadomie, czasem w stanie zupełnej trzeźwości umysłu wplątujemy się w sytuacje, których rezultatu żadną miarę nie potrafimy czy zwyczajnie nie możemy przewidzieć. Ani też katastrofalnych skutków jakie niosą za sobą z pozoru błahe i nic nieznaczące decyzje czy wydarzenia. I odwrotnie, nie potrafimy dostrzec szansy ani niczego pozytywnego w momentach krytycznych, w godzinie próby lub wyjątkowego kryzysu. Stanąć obok wydarzeń i zachować trzeźwy osąd.
I znowu wpychasz w tekst truizmy i stwierdzenia-wydmuszki. Naprawdę nie dodaje to opowiadaniu wartości.
Czerwo pisze:Chaos nie powstaje sam z siebie, żywi się drobnicami.
Co? Jakiego znaczenia tego słowa bym sobie nie dobrała, to i tak nie wiem, co ma oznaczać ta metafora...
Czerwo pisze:Nie o jego śmierci i metodycznym wykrywaniu sprawcy. Nie potrafiłbym się podjąć śledztwa ani tym bardziej drobiazgowego dochodzenia i tropienia sprawców.
Powtórzenie sprawcy.
Czerwo pisze:Ale ktoś musiał spisać tę historię,
Musiał? Niby czemu?
Czerwo pisze:Życie i śmierć Pontusa dowodząc także o tym że nasz koniec jest ściśle związany z tym, czego nie zauważamy, przekonaniem iż do finału doprowadza nas sznur nikłych momentów, a wielkie zwykle w nich tylko statystują.
Zdanie-koszmarek. Brakuje orzeczenia, logika gdzieś się rozmywa.
Czerwo pisze:Jest czymś w rodzaju śledzenia samochodu staczającego się w przepaść, skupiając się nie na swobodnym spadaniu, lecz na decydujących momentach eksploatacji, które odznaczają swój udział, a niby nie mając nic w wspólnego z katastrofą
Znowu... Nie kombinuj aż tak, bo gramatyka i składnia się wywracają. I czyta się to bardzo ciężko.
Czerwo pisze:Koncentracji na wyboistej drodze, wszelkich jej wybojach i nierównościach, drodze która doprowadziła do skarpy, ostatniego odcinka wilczącego niezwykłą podróż, na której niezbadany los zakończył nieszczęśliwy pojazd.
"Wyboista", więc wiadomo, ze ma "wyboje" i nierówności. Sporo do wycięcia.
I chyba chodziło Ci o "wieńczącego", chociaż jak dla mnie strasznie to patetyczne. Bez potrzeby.

Dojechałam do końca fragmentu, który początkowo wrzuciłeś. I na razie spadłam ze skarpy. Dużo tutaj do poprawienia. Powyższa łapanka mogłaby być dużo gęstsza, ale po prostu chciałam się skupić na co ważniejszych rzeczach.
Błędów jest dużo, tempo narracji nużące, okraszone pustymi filozofowaniami (śmierć spotyka każdego, nie wiemy, co się wydarzy, nie znamy konsekwencji... itd.) i pokręconymi zdaniami. Próbujesz budować klimat, pisząc rozwlekle, upychając, gdzie się da "przemyślenia". Dużo powtarzasz (o czym ma być historia, jakie to morderstwo straszne i nietypowe, jaki to Pontus był zwykły i normalny). Na razie nie rysuje się za tym żadna historia. Brakuje kreacji charakterów i otoczenia - wszystko jest zawieszone w próżni. To sprawia, że trudno się tekstem przejąć i zaangażować w czytanie, a błędy - składnia, zły dobór słów, powtórzenia itp. jeszcze sprawy nie ułatwiają.

Wydaje mi się, że za tym może stać niezły pomysł, jakaś ciekawa historia - ale na razie nie dajesz tego odczuć, chowasz ją pod stosem nużących wywodów narratora. Dodaj towarzystwu trochę życia, realizmu. Liam się trochę broni, kiedy dajesz mu się odezwać...

W wolnej chwili i jak będę miała więcej sił, zobaczę, jak się prezentuje dalsza część. Na razie, niestety, muszę powiedzieć, że zupełnie mi się nie podobało. Musisz sporo jeszcze popracować nad warsztatem i trochę wyważyć tekst - zastanowić się, co jest w nim naprawdę ważne i warte wzmianki. Życzę powodzenia w dalszych próbach.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron