Ciemna strona wschodzącego słońca (1 fragment powieści)

1
Ciemna strona wschodzącego słońca

Wszelkie podobieństwo do autentycznych osób i zdarzeń jest zupełnie przypadkowe i częściowo niezamieżone.


O tam, przy tamtym stoliku zwolniło się miejsce. Możemy śmiało się ładować.
Dobra, usiądź wygodnie, bo chwilę to potrwa.
Siedzisz? W porządku.
Dam znać kelnerce, zamówmy coś szybkiego, nie wypada przecież tak o suchym pysku strzępić jęzora. Po jednym, po maluchu – jak to mówią, tak na dobry początek? Na rozgrzewkę? Bo od razu truć się nie będziemy.
Za oknem zimno, piździ wiatrem, śniegiem, mrozem, Bóg jeden wie czym jeszcze, jakby się na sztorm czy zamieć zbierało. Ja w taką pogodę to tylko do kielicha potrafię się namówić. Taki klimat, że tak powiem. Tylko do szkła się człowiekowi jako tako chce zaglądać. Depresyjna pora roku. Biomet niekorzystny, ale to bardzo bardzo niekorzystny.
A w knajpce proszę, wesoło, cieplutko, przytulnie, „kawiarniany gwar” – inny świat jakby. Od razu wraca chęć do życia. Zdaje się, że wnętrze nieco odświeżone. Choć mogę się mylić, sporo wody już przelały rzeki nim ostatni raz gościłem w tych progach.
Dobra, to ja zamówię. Zapraszałem, więc moja w tym głowa. O portfel też się nie martw.
Halo! Przepraszam panią! Tak, tutaj. Można na słówko? Dziękuję.
Jedną lornetę poprosimy. A do tego po lokalnym browarku, ciemnym najlepiej. Później się zobaczy, wszystko zależy jak organizm przyjmie, jak ciało zareaguje, bo z tym to różnie bywa. Lata już nie studenckie, i choć ambicja wciąż ta sama to wątroba jednak już nie ta.
Dziękuję.
Niczego sobie, bardzo przyjemna pani. Tylko te uszy… no nic, nie wszystko złoto co się świeci. Ale ja nie o tym…
Wracając do sedna, do meritum, do głównego powodu naszego spotkania, do tej przeklętej historia jaka mi się przytrafiła. Proszę cię przy tym o skupienie maksymalnie i o to byś wysłuchał w spokoju co mam do powiedzenia, a opowiem ci wszystko dokładnie tak, jak to dokładnie było, niczego więcej nie wymagam, prócz może zaufania jeszcze. A wyłożę wszystko jasno, bez żadnych niedomówień i bzdurnych interpretacji, wyssanych z palca przez opłaconych srebrnikami malkontentów. Tylko gorąca, choć już raczej nieco wystygła relacja, z ust naocznego świadka, przez los i historię usadowionego w pierwszym rzędzie, na samym czele wznoszącej, niszczącej fali. Wyłożę tę niezwykłą i groteskową opowieść krok po kroku, słowo po słowie, tak by nie pozostawić żadnych wątpliwości.
Gotowy?
Świetnie.
Idą drinki, więc jeszcze wypada strzelić na drogę i zaczynam.
Słuchaj uważnie, bo łatwo w tym wszystkim się pogubić, głównie dlatego że nie potrafię opowiadać linearnie, zawszę gdzieś stracę wątek, a potem dorzucę go w miejscu do którego ni jak nie pasuje. A ważnym jest by nie tracić orientacji. Bo sens, jak zwykle ukryty jest między literami i słowami, nie zaś w szerszym obrazie.


Wszystko zaczęło się tego normalnego poniekąd dnia. Dnia jak co dzień, można by rzec. Ale tak naprawdę – co się zresztą później niezbicie okazało – wcale taki nie był. Na pewno nie dla mnie w każdym razie.
Brzmi banalnie, prawda? Jednak każda znacząca opowieść tak właśnie się zaczyna. Od niczego w zasadzie. Skala bierze swój początek od zera, a tym zerem, które miało rosnąć z dnia na dzień, byłem właśnie ja sam. Na tym polega największy żart wszechświata. Że nigdy nie wiesz co ci się przytrafi. A ja nawet w najbardziej surrealistycznym odlocie nie wywróżyłbym sobie takich kolei losu. Myślisz, że Havel, Wałęsa, Danton i masa innych, już zawczasu wiedzieli co nastąpi po ich z goła niewinnych gestach i wypowiedziach? Wątpię. Podejrzewam, że rzeczywistość przerosła ich najśmielsze oczekiwania. Ale dość o filozofii.
Tamtego dnia słońce na świeciło mocno, zupełnie tak, jak przystało na letnią porę roku – bo przecież w tym opuszczonym przez Boga miejscu na globie przez bite osiem miesięcy jebią się mrozy i deszcze, doprowadzając tubylców do rozpaczy i nieprzemyślanych zachowań – a zachwycone ptaki świergoliły gdzieś zakamuflowane w koronach drzew, siedząc pomiędzy bujnie zarośniętymi liśćmi, ludzie zaś – spoceni i rozgorączkowani – przeklinali swój podły los, wygrażali niebiosom za to, że przyszło im marnować tak piękny dzień, a najbardziej – że muszą go spędzić w zamkniętych, przeważnie nieklimatyzowanych pomieszczeniach, odbębniać swoje osiem godzin pańszczyzny zamiast radośnie i bezstresowo wygrzewać się na palącym słoneczku, rozkoszować się jego promieniami w towarzystwie półnagiej połówki i zimnego... już co kto tam lubi. Złorzeczyli i diabolili, jak to mają w zwyczaju, oczywiście tylko szczęśliwcy którzy dostąpili zaszczytu „marnowania się” w ramach odbywania płatnego zajęcia. Bezrobotni zaś – tacy jak ja – pomstowali na brak tegoż zajęcia i ogolenie rzecz biorąc w dupie mieli piękną pogodę i niepowtarzalne okoliczności przyrody, że się tak wyrażę nieelegancko, jednak czasem człowieka ponosi, odzywa się w nim coś, co każe pieprznąć tym wszystkim i rozpętać rzeź. Ale o tym później.
Zabawne, jak jedni przeklinają dostatek, a raczej szansę w jakiej się znaleźli, tę coraz mniej powszechną – jeśli przyjrzeć się statystykom – możliwość zarobkowania – choć zgoda, często za gówniane pieniądze, ale lepsze takie niż żadne – podczas gdy drudzy powolnie umierają stojąc, siedząc i czekając w kolejce na swoją szansę wykazania się w tym czy innym zakładzie pracy. Z każdym dniem wyglądając nadarzającej się okazji, a kończąc zazwyczaj na nierównej walce z podstępną depresją, starając się uciec od wołających gromkim ze sklepowych półek butelkami wypełnionymi naftą. A może tylko ja tak mam?
Ale dość o nierówności społecznej, tomy prac doktoranckich o nich zapisano, szkoda bym jeszcze ja niepotrzebnie marnował oddech, zwłaszcza o sprawach na które nie mam już wpływu. Powrócę więc do historii, wydarzeń tamtego, jakże pamiętnego dnia.
Wstałem, zjadłem śniadanie i wypiłem kawę, dokładnie tak jak to miałem w zwyczaju każdego bolesnego ranka. Zawsze, ale to zawsze, żeby nie wiem co, pierwszą moją czynnością – poza fizjologią, rzecz jasna – jest śniadanie. Niechby nawet najlichsze, ale zawsze śniadam. Taką już mam zasadę. Bez porannego posiłku nie podejmuje żadnych, najmniej nawet wymagających działań. Choćby się paliło i waliło dupą nie ruszę bez należnej mi porcji energii. Bo jak nie zjem rano czegoś pożywnego i nie wypiję solidnego wiaderka kawy – przez resztę dnia nie jestem zdatny w zasadzie do niczego. I już chyba lepiej gdybym był skacowany lub od urodzenia niepełnosprawny niżbym miał się zabierać do jakiejkolwiek wymagającej pracy na głodniaka.
Zanim nastąpiły te wiekopomne wydarzenia, przez długi czas byłem radykalnym fanatykiem zdrowej żywności, i co za tym idzie – zdrowego odżywiania, niemal ascetycznego trybu życia, dokładnie takiego jak malują i wbijają do głowy kolorowe magazyny ze zdrowiem i urodą na okładce. W sklepach potrafiłem godzinami przeglądać i sprawdzać po każdym kątem podejrzane produkty, wczytując się zapamiętale w ich skład i zagłębiając w tabelki tak pięknie na nich wymalowane, analizując, podliczając, mnożąc i dzieląc kalorię, witaminy i minerały, itd. A gdy produkty te spełniały moje surowe normy, wtedy pochłaniałem je jak wygłodzony zwierzak. Uprzedzając twoje pytanie, czasu miałem od jasnej cholery.
Niby z jednej strony wydawało mi się że to tylko niewinną zabawą dla zabicia czasu, z drugiej zaś, tak na serio, trawił mnie – do dziś go zresztą jeszcze odczuwam – jakiś irracjonalny lęk przed chińskim, importowanym podejrzanymi kanałami badziewiem, napompowanym po brzegi zabójczymi ilościami niestrawnej dla mojego zestresowanego organizmu chemii. Przed samymi Chinami także zresztą czuję niewytłumaczalną obawę. Bo co będzie gdy małymi grupkami – powiedzmy po jeden, dwa miliony – zaczną sie uwalniać w świat? Zaleją nas jak wezbrane, żółte wody. Zniewolą, rozmnożą się, a następnie z braku dostępnego pożywienia, zjedzą. Taki to czarny, ksenofobiczny scenariusz chodził mi po głowie od jakiegoś czasu.
Zgodnie z narzuconą sobie apodyktycznie doktryną zdrowia rzuciłem fajki (dla dobra ciała i kurczącego się każdego dnia portfela), bardzo uważnie przyglądałem się temu co pakuję do żołądka w formie przekąski, regularnie ćwiczyłem i biegałem, słowem robiłem wszystko co niezbędne i korzystne dla zachowania witalności i kondycji do późnych lat, bo jak się przecież okazało, ty i ja zmuszeni będziemy pracować – o ile tą prace w ogóle dostanę – do samej, usranej śmierci. Kolesiostwo u władzy uznało, że pracownik jest jak wino, nie ważne czy skiśnięte czy nie, najlepiej gdy będzie się „wylegiwać” w robocie do dnia w którym padnie na pysk. A najlepiej, przed samą emeryturą. Jak to mówią, ZUS modli się o twoje zdrowie, do czasu jednak. Najlepiej byś zdrów był w czasie pracy, po przekroczeniu magicznej daty – umieraj. Czym prędzej. I nie stwarzaj dodatkowych problemów.
Ale los, jakby chcąc mi pokazać błąd w moim rozumowaniu, postanowił przewrotnie się ze mną zabawić.
Po śniadaniu i kawce zaś zrobiłem to, co się robi po śniadaniu i kawce. Nie będę się rozdrabniał i wdawał w nieistotne szczegóły, jednak niezbędna jest choćby wzmianka o mym porannym rytuale, który odcisnął tak wielkie piętno na całym narodzie.
Tak więc pełen najszczerszych chęci i nadziei wkroczyłem na tron. Właśnie dzięki temu odżywianiu rodem z babskich pism i sprośnych magazynów o zdrowiu i urodzie mój układ trawienny chodził jak szwajcarski zegarek. Wedle moich porannych zmagań na porcelanowej grzędzie można było regulować czas na światowych rynkach.
Nawet dziś gdy o tym pomyśle, biegają mi po plecach ciarki, choć równocześnie ogarnia mnie pusty śmiech. Zawsze byłem rozbuchanym w chorobie i śmierci hipochondrykiem, królową dramatu, ale wówczas miałem najgorszy chyba od samych narodzin okres zdziecinniałej wręcz nadwrażliwości. Nie dość, że trzymała mnie za jaja ciężka jak ołów depresja, do której to – jak i do masochistycznego samobiczowania się myślami miałem niewątpliwy talent, jak i niezwykłą smykałkę – to pozostawałem też długotrwale bezrobotny, a ostatnie moje wspomnienia dotyczące zatrudnienia wiązały się z pracą w niewielkim boksie, gdzie zamknięty byłem jak małe chińskie dziecko uwięzione w fabryce, harując jak ten wół po kilkanaście godzin dziennie, przysłowiowe wielkie gówno za to w zamian dostając.
Nawet po pracy, gdy już słodko spałem, śniło mi się że siedzę zamknięty w tym swoim lichym kantorku pozbawiony światła słonecznego i czując, jak negatywna atmosfera wokół wysysa przez drzwi powietrze z pomieszczenia. Dusiłem się, nie mogłem złapać tchu. Budziło mnie zazwyczaj energiczne pobrzękiwanie wściekłego jak stado bawołów budzika. Tandeta kupiona na bazarze Balcerka wydawała z siebie dźwięki które postawiły by na nogi zmarłego. A wtedy senny koszmar przeistaczał się w kpiącą ze mnie rzeczywistość.
Miałem tego wszystkiego dosyć, dorabiając się jedynie roztrzęsionych nerwów. Wszyscy odradzali mi tę pracę, jednak ja głupi wierzyłem w uczciwość pracodawcy, mojego osobistego zbawcy, mojego zawodowego mesjasza, wybawiciela, który swą żarliwa wiarą w moje umiejętności i dziecinna naiwność wskrzesił mnie z piekła bezrobocia, usilnie i na przekór wszystkim i wszystkiemu trzymałem się tej pracy jak tonący brzytwy. Skończyło się dość nieprzyjemnie, zwłaszcza dla mnie. Z obiecanego wynagrodzenia zobaczyłem marny, nieadekwatny do włożonego wysiłku grosz, nie udokumentowany też żadnym papierkiem czy nawet skromną dokumentacją, dzięki której mógłbym udowodnić kolejnemu zbawcy zdobyte doświadczenie. Wielkie szambo wyszło, nie pierwszy raz zresztą.
Więc nie dziw się mojej desperacji i krańcowemu czarnowidztwu jakie mnie wtedy opanowało. A nawet dekadencji, można powiedzieć.
Wiesz, zrobiłem na tronie co swoje, tak jak to się robi każdego ranka, nie czując się też ani wyjątkowo ani inaczej niż zwykle. Ani wznioślej, ani dostojniej, ani też gorzej niż powinienem. Całe zajście przebiegło najzupełniej normalnie.
I przyznaje, zasługuję na potępienie, gdyż zerkanie do wnętrza jest karygodnym nawykiem, jednak od czasu do czasu każdy gdzieś w głębi siebie odnajduje małego masochistę, który nalega by rzucić okiem na swoje dokonania, na swe odwieczne zmagania z naturą. Jedni z dumy, inni z rozczarowania, jeszcze inni pchani niezdrową ciekawością. Nie znam dokładnego powodu dla którego ludzie to robą. Po prostu tak się czasem dzieje. A może tylko ja tak mam. Nie ważne zresztą. Mea culpa.
Poszło gładko, a kiedy wstałem po skończonej robicie, chcąc spuścić wodę, ukradkowo, pchany niezdrową – przyznaję – ciekawością zerknąłem na swoje dzieło. Gdy zobaczyłem jak wygląda potwór omal nie padłem zemdlony. Nie, nie było to ani obrzydliwe ani obleśne, nie bardziej niż wymęczone w porannym trudzie przetworzone resztki każdego z nas. Potwór wyglądał dość zwyczajnie, choć owszem, mało atrakcyjnie. Lecz nie on sam był najgorszy, a raczej to co go otaczało przejęło mnie nieopisanym strachem.
Dziś, gdy o tym mówię i gdy już wyjaśnię dokładnie, pewnie zlejesz się ze śmiechu, a i ja sam też z chęcią się pośmieje wiedząc dziś wszystko na ten temat, mając szerszy obraz i poprzez empiryczne doświadczenie zdobyty dystans do sprawy. Jednak wtedy nie miałem ani potrzebnej wiedzy ani też panoramicznego spojrzenia. Miałem za to końskie okulary i umysł zatruty gwałtownie postępującą chorobą somatyczną.
Otóż, efekt końcowy procesu przetwarzania żywności w energię pływał sobie w najlepsze w czerwonej jak cegła wodzie. Od razu pomyślałem o najgorszym. Nie pomyślałem jednak o najprostszym wytłumaczeniu.
Jak tylko dotarła do mnie przykra świadomość, pociągnąłem za odpowiedni sznurek czy nacisnąłem przycisk, już nawet nie pamiętam, i nieprzyjemny widok zniknął w odchylani sedesu, gdzie stał się już problemem miasta. Powiem ci jeszcze, że od tamtej pory, nawet ukradkiem czy przez przypadek, nie zaglądałem więcej do straszliwego otworu.
Rzuciłem wszystko co miałem w planach na ten dzień i pobiegłem w te pędy do komputera szukając ratunku. Mamy XXI wiek, cała zdobycz naukowa świata gromadzona poprzez pokolenia jest dziś w zasięgu ręki największego nawet debila. Co ma swoje plusy, jak i minusy. Bo żeby być fachowcem nie wystarczy tylko liznąć temat, trzeba się w niego wgryźć i nie puszczać przez lata, czyniąc z niego swoją pasję, sens życia i w ogóle świata po za nim nie widzieć.
Dla mnie nagle mieszkanie które wynajmowałem zrobiło się przerażająco małe. Czułem, jak otaczające mnie ściany napierają na mnie, i dosłownie sekundy dzieliły mnie od zmiażdżenia. Świat się dla mnie walił, wpadłem w taką panikę że straciłem zdrowy rozsądek. I co najgorsze, zimną krew.
Rzuciłem się na komputer jak oszalały. a że nie jest to maszynka pierwszej świeżości, wszelkie zachodzące w nim procesy trwają nieco dłużej niż moja naciągnięta do granic możliwości cierpliwość mogła znieść. Gotowałem się w środku. Gdy już komputer wskoczył w odpowiedni tryby, zabrałem się za research. W sieci chciałem znaleźć potwierdzenia mojej teorii, chciałem się błyskawicznie dokształcić w zakresie medycyny praktycznej.
A ile warte są takie diagnozy, śmiech nawet myśleć.
Obawiałem się, jakże by inaczej, najgorszego. I po chwili znalazłem to, czego tak gorączkowo i zapamiętale szukałem.
– Krew w stolcu, choć nie tak od razu, znamionować może raka odbytnicy – przeczytałem pierwszy z brzegu wpis domorosłego konowała. W świecie medycyny równie obeznanego jak ja sam.
Ręce mi opadły. Już się widziałem w kostnicy, jak fachowiec nakłada mi pośmiertny makijaż dla upiększenia trupa, widziałem jak mnie opłakują i wspominają podczas stypy. Jak matka zalewa się łzami, żałując mojego młodego wieku. Jak ojciec próbuje ją pocieszać, choć bezskutecznie. Jak moja miłość rzuca się na zamknięta trumnę dopiero co opuszczoną do ziemi, choć przyjaciele próbują temu zapobiec. Widziałem pijanego organistę łajanego przez proboszcza jednocześnie wyciągającego rękę po „co łaska”. Znudzony kondukt żałobny. W myślach już pisałem scenariusz i reżyserowałem pośmiertny cyrk.
A pech chciał, że otworzyłem pierwszą z brzegu stronę z poradami internetowych hipochondryków, w sztuce medycznej równie biegłych co niedzielne, pięcioletnie pielęgniarki ogrywające przedszkolne role podczas zabawy w doktora. Bez krzty fachowości – a jedynie naszpikowana luźnymi komentarzami użytkowników tego pseudomedycznego, psychodelicznego wręcz zbiorowiska – dyskusja była istnym młynem na wodę moich obaw i lęków.
Jak mawiał towarzysz Stalin, dajcie mi człowieka a paragraf sam się znajdzie. W moim przypadku było podobnie, świadomie szukałem potwierdzenia moich podświadomych lęków. Bo królowe dramatu tak mają, że gdy w grę wchodzi możliwość śmiertelnej choroby logika i trzeźwe spojrzenie na świat schodzą u nich na drugi plan.
Po samej lekturze opisu wyimaginowanej niewydolności jelit, kilku zdawkowych i pozbawionych nadziei komentarzy, odechciało mi się już dalszego czytania, lub choćby pobieżnego zgłębiania metod leczenia. Czy szukania innych bardziej wiarygodnych wiadomości. Jak już powiedziałem, wydarzenie to zgrało się w czasie z bardzo ciężkim okresem w moim życiu. A jak dobrze wiesz, mam skłonności do melodramatu i wielkiej jak step bezkresnej Rusi hipochondrii, jednak wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że aż tak nieograniczone w tej materii są moje możliwości.
Od razu założyłem najgorsze. Że oto jestem już trupem z przekroczonym terminem gwarancji, że już nic się nie da zrobić. I nawet gdyby największy na świecie autorytet w dziedzinie onkologii próbował mi wytłumaczyć bezsensowność moich obaw czy też bezzasadność przypuszczeń, to i tak na nic by się to zdało. Ja wiedziałem swoje. A skoro ktoś twierdził inaczej, to w moim przekonaniu widocznie nie był aż tak zaznajomiony ze sprawą, jak mu się wydawało.
Nikomu nic nie chciałem mówić o mojej dolegliwości, co prawda niepotwierdzonej lekarsko ani żadnymi specjalistycznymi badaniami, urojonej chorobie. Niepotwierdzonej, gdyż wstydziłbym się wypinać przed obcym człowiekiem i pozwalać, wręcz prosić by spenetrował moje wnętrze, nawet tak po doktorsku. W tej kwestii byłem bardzo stanowczy, śmiertelnie konserwatywny można nawet rzec. Gdyby krew uciekała ze mnie z każdego innego otworu, pal sześć, bez zastanowienia zgłosiłbym się do przychodni bez sekundy zwłoki. Jednak że miało to miejsce z tak mało zaszczytnej okolicy, wstydziłem się jak diabli.
A jak tylko przeczytałem pierwsze komentarze, byłem już pewien, że umieram, więc nawet nie było co sobie zawracać głowy lekarzami. Na pewno chciałem tak myśleć. Śmierć wydawała mi się o wiele prostszym rozwiązaniem niż jałowa egzystencja na skraju nędzy. Na własnej skórze przekonałem się, jak mieszanka przerażenia i hipochondrii odbiera człowiekowi zmysły i trzeźwe spojrzenie, na ich miejsce podrzucając zdradziecki myśli.
I wcale ta myśl – o żywym co prawda jeszcze trupie, czy raczej świadomość – wcale mi nie przeszkadzała, wręcz przeciwnie, nawet jakby mi ulżyło. Zdaje się że nic tak szybko nie leczy depresji jak wieść, głównie nieprawdziwa, że właśnie jest się ciut bliżej od zaświatów niż normalnie. Wtedy, nawet wbrew sobie, budzisz się do życia i nieświadomie walczysz o nie każdą tkanką, każdą zdrową komórką. A przynajmniej ja to tak odczuwałem.
Bo przecież nie musiałem się już więcej martwić głupotami typu praca, rachunki czy własna niepewna przyszłość. Miałem przed sobą góra kilka miesięcy życia i coś w głowie ubzdurało mi się bym przeznaczył je na dobrą zabawę, lub chociaż na robienie tego co chce, co lubię, co sprawi mi przyjemność, nie patrząc na konsekwencję, póki jeszcze jestem w stanie. A zwłaszcza zanim objawy się nasilą i pozbawiony będę możliwości samodzielnego poruszania się. Lub nim spadną na mnie o wiele bardziej upokarzające przeciwności losu.
A teraz najlepsza część. Nie mówiąc nikomu sam siebie naraziłem na śmieszność, właściwie przez głupotę i zbytnie wyolbrzymienie splotu niesprzyjających okoliczności zgotowałem sobie, a przy okazji milionom innych ludzi, taki a nie inny, durnowaty los. Gdybym powiedział chociaż mojej dziewczynie, z którą dzieliłem mieszkanie oraz życie, a wraz z nimi ich blaski i cienie, wiedziałbym, co zrobiła tego dnia nim wyjechała w odwiedziny do swych rodziców, na tych parę słonecznych i ciepłych dni, zostawiając mnie samego i bezradnego pośrodku oceanu przewrażliwienia. Taką przyjęliśmy modę, by zamiast spędzać wakacje razem, gdzieś nad brzegiem morza śródziemnego, wylegując się na plażach Włoch, Grecji czy Egiptu w zupełnie pretensjonalnym stylu, ja pozostawałem pilnować mieszkania przed nieproszonymi gośćmi a moja miłość relaksowała się na łonie rodziny, dokładając swoich kobiecych umiejętności na łonie ogniska domowego.
Gdybym choć wspomniał mimochodem, tak zupełnie od niechcenia podrzucił temat, wiedziałbym że nim wyjechała, farbowała jakieś tam ubrania, zmieniając kolor czy przywracając poprzedni, zresztą to nie istotne. Grunt, że nadmiar farby wylewała właśnie do ustępu, skąd taka a nie inna barwa wody. Lub mogłem chociaż pomyśleć, że jako dyplomowana i uznana już, choć jeszcze nieopłacana adekwatnie malarka, nieposkromiona artystka właśnie tam pozbywa się nadmiaru farb (co w sumie też było bardzo możliwe gdyż malowała w domu), a których nie wykorzystała na płótnach. A przecież krwista czerwień od zawsze była motywem przewodnim jej prac. Czarno białe niby zdjęcia malowane jej ręką z fotograficzną niemal dokładnością ubarwiała właśnie krwistą czerwienią. I powiem ci że nawet nieźle to wyglądało.
Tak że to co pływało o odmętach porcelany nie było to wcale moją krwią. Nie byłem też chory. W każdym razie nie na dupę, jak mi się wtedy wydawało.
Ale skąd mogłem to wszystko wiedzieć? Gdy widzisz, gdy nawet nieśmiało podejrzewasz że wypływa z ciebie krew gęsta i czerwona jak świeżo wyciśnięta róża, i to jeszcze z tak mało atrakcyjnych otworów, panikujesz, tracąc kompletnie głowę, a co za tym idzie, cały zdrowy rozsądek. A ja z kolei, oprócz tego że chciałem jeszcze uszczknąć coś z życia, zobaczyć kawałek świata, to i owo jak to się mówi, poddałem się zupełnie i niemal od razu położyłem się do grobu.
Czasem wydaje mi się że wraz z farbowaną wodą tego dnia spuściłem resztki skromnych zasobów inteligencji. Wątpliwej, jak jeszcze dziś twierdzą niektórzy.
Jakimś cudem całe racjonalne myślenie ze mnie uciekło, myślenie ogólnie wyparowało w rosnącym tego dnia ukropie, prócz tych śmiertelnych wizji, choć wydawało mi się że umysł mam wyjątkowo czysty, jak jeszcze nigdy. Miałem wrażenie iż dostąpiłem sakramentalnego oświecenia, mistycznej iluminacji. Że widzę dalej i więcej niż inni, że czuje bardziej, że chłonę całym ciałem. Mógłbym wtedy przysięgnąć, że otworzyło mi się mityczne, zapomniane już trzecie oko, że szyszynka przedarła się przez czoło, wykluwając się na płacie czołowym, czyniąc ze mnie ponadludzką, mistyczną istotę.
Jednak wszystko to okazało się gówno warte. To, co brałem za oświecenie, w istocie było zszarganymi doszczętnie nerwami. Po za tym od jakiegoś już czasu żyłem w ciągłym napięciu i nie wszystko układało się tak, jak bym chciał, jakbym sobie tego życzył. Ciążyła na mnie presja otoczenia, bliższego i dalszego, nieustanny napór spowodowany brakiem zajęcia, do tego wzmacniany jeszcze komunikatami radiowo-telewizyjnymi na temat stanu naszej gospodarki i długu publicznego, które to – jako stroskany obywatel – bardzo brałem sobie do serca. Bo nie dość, że sam miałem nie małe długi, to jeszcze państwo w moim imieniu zaciągało kolejne, wciągając mnie ze sobą w tą niekończącą się spiralę.
Wiem, że wciąż przynudzam o kiepskim samopoczuciu ale to bardzo ważne dla zrozumienia mojego późniejszego zachowania. Istotne niewiarygodnie.
Oswoiwszy się z czarnymi myślami ułożyłem się na łóżku niczym umarlak w trumnie, żegnając się ze światem i wspominając swe zmarnowane, życie doczesne, rozpamiętując spektakularne porażki i zaprzepaszczone sukcesy zarówno życiowe jak i zawodowe, analizując je i porównując, tak jak i wypływające na wierzch błędy, grzechy i przewinienia wobec bliskich, dalszych, ogólnie względem świata i samego siebie.
I wtedy olśnienie – a propos grzechów – przypomniało mi się, że na ten dzień właśnie wypadała moja kwartalna droga krzyżowa, moja osobista Golgota.
Przecież umówiony byłem w miejscu psychicznej kaźni, miejscu duchowej katorgi – Powiatowym Urzędzie Pracy. Raczej tak tylko dla zasady, bo odkąd się tam melduję, przeszło rok i parę miesięcy, tak nigdy niczego mi nie zaoferowano. Przychodzę, czekam w długiej jak ludzka stonoga kolejce, składam zamaszysty podpis, dziękuje pięknie za mile spędzony czas i grzecznie mówię towarzystwu do widzenia. I tak za każdym razem. Zresztą co ci będę truł, sam wiesz jak jest, przecież też masz za sobą ten okres. Prawie każdy przez to przechodzi. A przynajmniej ci słabiej zabezpieczeni, gorzej urodzeni.
Bezrobocie jest jak świnka. Dopadnie cię prędzej czy później. Mam też nieśmiałe wrażenie, że chyba nawet rozprzestrzenia się na podobnej zasadzie.
W każdym razie tego dnia, gdy tylko przyjąłem czarne myśli za pewnik, pierwszym odruchem organizmu było by jednak nie iść, bo i tak było to bez różnicy, czy pójdę czy nie. Pojdę nie pójdę, pies ich trącał. Skreślą mnie na pół roku, trudno. Przy odrobinie szczęścia, być może nawet i nie dożyje następnego terminu.
Jednak już druga myślą, tą bardziej wesołą i zabawną było żeby jednak przejść się, tak dla żartu, draki zwykłej a przy okazji powiedzieć kumoterstwu co tak naprawdę o tym wszystkim sądzę, gdzie mam ich i całe to bezkresne urzędnicze bagno, gdzie oni mogą sobie wsadzić te swoje listy, oferty i lipne, śmieciowe zatrudnienie. Byłem pewien, że po takiej szopce od razu poczuję się lepiej i z lżejszym sercem będę mógł się żegnać z tym światem.
¬– Idź, idź – szeptał mi jakiś diabeł do ucha. – I wygarnij im z samej wątroby. Co masz do stracenia? Nic!
No właśnie, nie miałem nic do stracenia. W tym tkwił haczyk, który zawiesił przede mną sam Lucyfer chyba, nabierając mnie na ten krok.
Ostatnio zmieniony ndz 17 sty 2016, 20:15 przez Czerwo, łącznie zmieniany 1 raz.

Ciemna strona wschodzącego słońca (2 fragment powieści)

2
Link do fragmentu pierwszego:
http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=16796


... Całe stada demonów huczały mi w głowie, kategorycznie żądając bym tego dnia postawił wszystko na jedną, niezgraną jeszcze kartę.
Po za tym pośredniak nie był jedynym urzędem z którym chciałem się rozliczyć, parę innych także widniało na swojej liście skarg i zażaleń. A lista ta była długa, jak spis niegrzecznych dziewczynek Świętego Mikołaja.
A potem naszła mnie trzecia myśl – bardziej praktyczna – której to motywem przewodnim była troska o ostatnie moje dni. Jako że w chorobie lepiej mieć za sobą kogoś, kto będzie w stanie opłacić składki zdrowotne, należało z pośredniakiem żyć w poprawnych stosunkach. Bo urząd jako taki tylko do tego się nadawał, to mu trzeba przyznać. ZUS – realny jak noc, krwiożerczy niczym mityczny potwór z bagien – sam się nie opłaci. Tak samo zresztą jak nadchodzące rachunki szpitalne.
Przeważnie, gdy szykuję się przed podobnymi spotkaniami na zgoła zawodowej stopie, golę się, pindrzę, pachnie i ogólnie odstawiam się jak szczur na otwarcie kanału, by mój wygląd, schludny, rzeczowy i profesjonalny mówił wprost, że oto przed państwem stoi człowiek godny zaufania, solidny, dokładny, pracowity i nic tylko go zatrudniać, a forsy nie szczędzić. Ile warte są takie zapewnienie, to nawet nie muszę ci chyba mówić. Zwykła fasada, która już nikogo dzisiaj nie zmyli. Równie dobrze mógłbym przychodzić w kostiumie cyrkowej małpy, szczać z krzesła na biurko i mówić na to sztuka przez wielkie „S”, a i tak na nikim nie robiło by to większego wrażenia.
Moja matka zawsze mi powtarza, że jak cię widzą tak cię piszą. Spece od marketingu przekonują zaś, że lepsza zła prasa od żadnej. Ale o mnie nie pisali chyba w ogóle, mogło by się zdawać. Dla szacownego grona pracodawców nie istniałem. Byłem nikim, tak też się czułem przez długi czas. Ale na szczęście odmieniła mnie urojona choroba. Na lepsze. Bo gorzej już być przecież nie mogło.
Tym razem więc porzuciłem służbowy mundur, tą sztuczną, profesjonalną powłokę a na jej miejsce, no cóż, pokazałem prawdziwe swe oblicze. Człowieka, który ma już teraz cały ten kurwidołek za sobą, desperata gotowego do walki na noże podczas gdy celują do niego z pistoletu. Niech inni użerają się z urzędasami, wyrywają sobie pracę z rąk, wygryzają drogę na szczyt – mnie to już nic nie interesuje, pieprze to i mam za sobą. Byłem jak zdezelowany szczur, który nacinając się na przeszkodę nie do pokonania opada z wyścigu. Dezerter na zawodowym froncie.
Prostym słowem – miałem to wszystko głęboko w dupie.
Literalnie.
I jak się nad tym dłużej zastanowić, to wychodzi na to, że chyba jednak zbyt głęboko, i jest to myśl jak najbardziej prawdziwa, skoro obficie krwawiłem już pracą, a raczej jej brakiem. Stres zżerał mnie od środka.
Gdy jednak uświadomiłem sobie że cały ten trud jest zupełnie niepotrzebny, że wszystko o kant dupy rozbić, bo oto nadchodzi taki dzień jak wtedy i dowiadujesz się że twój odbyt nie jest już taki jak dotychczas, a twoja skromna osoba jest tylko limitowaną wersją samego siebie, a każdy następny dzień przybliża do zgłębienia odwiecznych tajemnic bytu, stwierdziłem z radością wręcz, że od razu lżej mi się zrobiło na sercu. Po co się niepotrzebnie spinać, szarpać, tracić zdrowie gdy można to wszystko pieprznąć w kąt i spokojnie czekać na koniec? W tamtym momencie miałem przynajmniej jeden pewnik – że koniec będzie bliski, a reszta – w świetle tego faktu – była mało ważna.
Nieogolony, zarośnięty jak stary, zaspany niedźwiedź, zaspany i niedomyty, tak jak wstałem rano prosto z łóżka, tak kilka chwil później wybrałem się w drogę do osławionego urzędu, miejsca neopogańskiego kultu bezrobotnych, zreformowanego kościoła biernych zawodowo, Mekki poszukiwaczy zaginionej pracy. Gdzieś tam w budynku nierządu czaiło się dobro, wypisane na jednym z podręcznych kwitków. Należało tylko po nie sięgnąć. A do sięgania chętnych było co nie miara.
Pierwszy raz w mojej przewlekłej chorobie zwanej bezrobociem szedłem tam z uśmiechem na twarzy, lekkim krokiem, na zmianę to podśpiewując sobie nawet pod nosem, to pogwizdując. Zupełnie jakbym wygrał na loterii, tyle że mój los nie okazał się szczęśliwy.
Pierwszy też raz szedłem pozbawiony nadziei, a uzbrojony w wiedzę, żelazną i niepodważalną wiedzę co może przynieść najbliższa przyszłość. Żadnego rozczarowania, niespełnionych obietnic i tak dalej. Pozbawiony całego nieodłącznego plecaka uczuć i bagażu negatywnych emocji jakie zazwyczaj towarzyszą bezrobotnemu w drodze krzyżowej do wymarzonego raju czułem się lekki i świeży. Raju dalekiego i mglistego jak drugi, odległy zamorski brzeg. Wiesz, że gdzieś tam jest, ale czy dane będzie ci go dotknąć suchą stopą, tego nie potrafisz przewidzieć. Dość powszechne uczucie, towarzyszące mi niemal każdej wizycie.
Wybrałem się pieszo, gdyż pogoda była wspaniała, bardzo ku temu sprzyjała. Po za tym nie dysponowałem własnym środkiem lokomocji, ani nawet pozwoleniem na prowadzenie takowego. Bida, panie aż piszczy, a przynajmniej tak byłem postrzegany – bez samochodu to gorzej jak bez domu. Bo dziś trzyosobowa rodzina z pięcioma samochodami to dobrze widziany standard. I nic to że wszystkie po Niemcach i na kredytach – grunt że są.
Chciałem zrobić kurs w ramach szkolenia w urzędzie, jednak jakimś cudownym zrządzeniem losu zawsze brakowało dla mnie miejsca. A to po terminie się zgłaszałem, choć czuwałem jak pies na odpowiednią chwilę, a to nagle postanowiono w moje miejsce powołać kogoś lepiej rokującego na przyszłość.
Pech, zwykły pech, mógłbym powiedzieć.
Gówno, nie pech!
Mógłbym mówić że pech, gdyby patrząc na listę przyjętych, gdzie nazwiska dziwnie pasujące i podobnie brzmiące do nazwisk widniejących przy urzędniczych biurkach, można było założyć iż niewidzialna ręka bezstronnego losu nie miała z tym nic wspólnego. Nie moja sprawa kto kogo zatrudnia w prywatnych firmach, jak najdalszy jestem od tego by dyktować ludziom jak mają prowadzić swoje interesy. Chcą, niech zatrudniają kogo im się żywnie podoba, nawet cyrkowe małpy, co zresztą na papierze często nie odbiega od rzeczywistości. Święte prawo kapitalisty. Jednak na państwowej posadzie, utrzymywanej poniekąd z mojej kieszeni, winno się zatrudniać ludzi kompetentnych, a nie kompatybilnych pod względem krwi i rodzinnych koligacji.
Co do samego prawka, widząc że ceny paliwa osiągają tak astronomiczne sumy, chcąc nie chcąc, dla mniej przedsiębiorczej kasty społeczeństwa podróżowanie po świecie na własnych nogach stało się poniekąd koniecznością. Przez chciwość urzędowych petrozłodziejów zasiadających w najwyższych kręgach piekielnej władzy, chcąc nie chcąc, cofamy się do średniowiecza, kiedy własny pojazd był luksusem niedostępnym dla plebsu, a atrybutem nieodłącznym zrodzonej z boga szlachty.
Wtedy to, w chorobowej malignie, wpadłem na pierwszy z niedorzecznych pomysłów które tego dnia miały zachwiać krajem w posadach. Tylu bezrobotnych pałęta się po kraju bez celu, a nająć ich jako konie do karety. Woły nawet. Riksze na całym świecie się sprawdzają, tylko u nas więcej samochodów niż ludzi. Ale potem przytomnie pomyślałem, że i mnie samemu nie bardzo by się chciało popierdalać ulicami mego miasta zaprzęgnięty do furmanki. Tak że pomysł odpadał.
Po takim genialnym przebłysku, już po drodze powinienem się dwa razy zastanowić czy wyprawa ta ma jakikolwiek głębszy sens. Nie tylko dlatego iż sadomasochistyczna próba przymówienia do rozsądku aparatowi urzędniczemu graniczyła niemal z cudem i była z góry skazana na niepowodzenie, to jakby tego było mało, po drodze uwagę moją zwrócił samochód którego i kierowcą i pasażerką były kobiety ubrane na czarno od stóp do głów. Zakonnice, znaczy się.
I nie było by w tym niczego niezwykłego, gdyby nie to że przed samym wjazdem na skrzyżowanie obie rzuciły się do gorączkowych modłów i jednoznacznych gestów. Byle skrzyżowanie napawało je zwątpieniem i strachem o własne życie.
Był to zdecydowanie zły znak.
Zły omen.
Złe voodoo.
Obie kobiety były już dość wiekowe i zapewne poprzez wyćwiczoną nadwrażliwość duchową czy może przy udziale bogatego doświadczenia życiowego, zmieszanego z kobiecą intuicją najwyższych lotów wyczuwały w powietrzu niekorzystne fluidy, złe duchy, demony i inne bezkształtne formy zła szerzącego się pod ich nosem. To powinno dać mi do myślenia. Ale nie dało. Nie pierwszy raz zignorowałem znak nieziemskiej opatrzności, mylnie zaś interpretując wydumane zbiegi okoliczności, przypisując im boskie pochodzenie.
Zwolniłem kroku i przez chwilę przyglądałem się jak wpadły na skrzyżowanie w swym wysłużonym VW Polo, niczym rozpędzona rakieta, kompletnie nie zważając na innych uczestników ruchu drogowego ani nawet pieszych. Raz, dwa, na pełnym gazie, z zamkniętymi oczami pokonały ciężki dla nich odcinek bez szkody dla siebie czy otoczenia. Czy to za sprawą szczęścia czy boskiej interwencji, nie wiem. Zniknęły mi z oczu rozpędzone gdzieś na następnej ulicy, po czym i ja ruszyłem z kopyta.
Wzruszyłem ramionami po czym ruszyłem w dalszą drogę.
Drogę pokonałem błyskawicznie, uciekając jak najdalej od feralnego skrzyżowania, jakby wsiało nad nim złowieszcze fatum, które tylko zakonnice potrafiły wyczuć, tak jak psy słyszą dźwięki nieosiągalne dla zwykłego człowieka. Zupełnie, jakby licho operowało na wysokich częstotliwościach. Zakonnice uciekły przed Złym, a ten, chyba z braku laku, uwziął się na mnie.
Dzień był piękny, słoneczny i wcale nie zapowiadał nadchodzącego piekła. Choć może wysoka temperatura powietrza udzieliła się ludziom. Stąd taka gwałtowność w nich wstąpiła.
Budynek nierządu prezentował się niezbyt okazale, przygnębiająco wręcz, rozsiewając na boki niekorzystną aurę, jakby doskonale dostosowując się do swej niewdzięcznej roli. Sąsiadując ramię w ramię z przytułkiem dla tymczasowych przesiedleńców sprawiał wrażenie ponurego sanktuarium. Trudno też czasem było rozróżnić, z racji okupującej mury mieszanki nierobów, który budynek jest który. Oba miały odrapane mury, sypiące się tynki i złowieszcze kraty w oknach. Ale czy kraty chroniły od intruzów z zewnątrz, czy też może przed agresją z wewnątrz – nie do końca było to dla mnie, i nie tylko, jasne.
Często też można było spotkać sępiących pod budynkiem lumpów, zagadujących każdego przechodnia:
– Kierowniku, może poratuje kierownik złotówką na kieliszek chleba?
I nie ważne czy miało się lat pięć, piętnaście czy pięćdziesiąt, każdy mógł zostać bohaterem dnia lumpenproletariatu.
– Niestety, zły adres panowie. Sam nie mam co do kielicha włożyć – odpowiadałem i zwykle niewzruszeni moją sytuacją sępili mnie dalej. Po którymś tam razie wpadłem na inną odzywkę. Mówiłem wtedy jak nadęty garnitur z telewizora:
– Przykro mi zacni panowie, ale obecna sytuacja zarówno na rynku pracy jak i gwałtowne hamowanie krajowej gospodarki, niestety zmusza mnie do odmowy na wszelkie propozycje związane z jednorazową, bezzwrotną pożyczką na rzecz gorzej sytuowanych i niedostosowanych do panujących warunków socjalnych… – Po tej przemowie zazwyczaj odpuszczali już w połowie, z minami i zrozumieniem starożytnych filozofów, kiwając znacząco głowami, załamując ręce na krajem i jego gospodarką, skoro nawet tak wygadani młodzi ludzie nie mogą znaleźć roboty, to co dopiero takie smęty jak my, mówili do siebie, wznosząc błagalnie oczy do niebios i odstępowali ode mnie.
Do urzędu wszedłem tak dziarskim krokiem, z tak niezachwianą pewnością siebie i bijącym po oczach samozadowoleniem, iż oczekujący na swą kolej męczennicy tłumem rozsuwali się jak zamek błyskawiczny, robiąc miejsce dla nowej gwiazdy pośredniaka. Nie wchodziłem jak petent, wchodziłem jak sam dyrektor, możnowładca, potencjalny przyszły Pan i Pracodawca. Aż dziw, że nie witały mnie oklaski i wiwaty, nie całowano po rękach i nogach, zachwalając przy tym swe umiejętności i doświadczenie. Widocznie wstyd hamował. A majestat onieśmielał. Nie różniłem się także wyglądem o większości zgłaszających w tym miejscu zapotrzebowanie na siłę roboczą. Niechlujny wygląd, pogardliwe spojrzenia, do tego wyraz twarzy głoszący wszem i wobec, że gdyby tylko prawo zezwoliło, wydusiłbym z każdego z nich po kolei ostatnie soki, tak tylko dla zwykłej satysfakcji i dlatego, że jako ich przyszły Pan i władca mogę. A głównie dla pieniędzy.
Ale to byłem tylko ja, a nie jak zakładali nieszczęśni, wyraziste wcielenie nowobogackiej przedsiębiorczości w czystej postaci. Wybaczam, można się pomylić.
Jednak gdy tylko skręciłem w lewo, w ciasną od spoconych letnim żarem ciał uliczkę dla mas bezrobotnych, zamiast w prawo, królewską drogę dla wybrańców bogów, w czepku urodzonych cudotwórców, geniuszy przedsiębiorczości, tłum nieco podupadł na duchu. Ktoś po raz kolejny zmiażdżył ich marzenia o trzydziestoletnim kredycie mieszkaniowym, „nowych” szmatach z lumpeksu, używanym i rozklekotanym, składanym z kilku rozbitków samochodzie, czy chociaż o porządnym obiedzie w barze mlecznym. Marzenia uleciały razem z parującym potem.
Ci ludzie, w przeważającej większości wykształceni i obyci, niemal błagali o byle gównianą robotę, aby tylko czymś zając rozleniwione z bezczynności ręce. Nauczyciele, ekonomiści i humaniści czekali tylko aż skapnie im choćby namiastka dobrobytu oferowana przez wykonywany zawód. Zamiast tego czekało na nich zajęcie do którego wystarczało mieć dwie ręce i w miarę sprawne oczy. Zapłata była także iście królewska, nie wiele więcej różniła się od satysfakcji z pracy. Wiem, bo sam też przez to przechodziłem.
Także rzemieślnicy i pracownicy fizyczni nie mieli lepiej. Na nich czekały tylko krętackie umowy – o ile w ogóle jakieś czekały – kontakty z szemranymi pracodawcami tylko czekającymi by dobrać się im do dupy i wycisnąć każdą kroplę potu i wycyganić każdy zarobiony grosz. Masa ludzi, w wieku młodym, średnim i nawet podeszłym czekała na swą kolej licząc, że ono nadszedł w końcu upragniony dzień. Po ich twarzach doskonale widać było, że wcale nie czują się dobrze w tym miejscu. Rozczarowani i zawstydzeni, uważający się w duchu za nic nie wartych, za niedorajdy, przegranych w walce o zatrudnienie, przegranych w życiu. To nie nasza wina że jesteśmy w tym nędznym położeniu, pozostawieni na pastwę losu, zdawały się mówić ich smutne oblicza. To kolejni gospodarze tego kraju robią wszystko by nam to ułatwić, by zaprowadzić nas na dno. By skundlić, podzielić, skłócić, a na koniec ograbić.
Nazywają nas oszukanym pokoleniem, nas absolwentów, którzy po latach nauki nie potrafią się odnaleźć w realnym świecie, bezlitosnej i niebezpiecznej mieszance kapitalizmu i socjalizmu – czytaj: konglomerat wolnej ameryki i bezwstydnego nepotyzmu. Absolwentów, którym bohaterzy po niepełnym podstawowym wmawiają iż są nieprzygotowani do wyuczonego zawodu. Bez pracy, bez doświadczenia, bez perspektyw, gdzie jedyną możliwością pracy jest emigracja aspirującej inteligencji na zmywaki czy pola uprawne gdzieś za zachodnią granicą, która umownie oddziela cywilizację od dziczy.
„Oszukane pokolenie”. Co za pieprzone bzdury. Nie jesteśmy oszukanym pokoleniem, jesteśmy WCIĄŻ oszukiwanym pokoleniem. Autor tej socjotechnicznej sztuczki daje nam do zrozumienia, że czasy oszustw i matactw dawno sie skończyły, że oto nastał nowy wiek, złoty wiek i że czasy największych oszustw, przekrętów i kłamstw przypadają rzekomo – co zresztą łatwo policzyć – na okres o kilka lat wcześniejszy. Nie sposób zauważyć, kto wtedy rządził, i ja nie mam zamiaru bronić tamtych ludzi, lecz to co serwuje się nam obecnie jest tylko zwykłą hipokryzją. Wmawia się, że lepiej jest być zwykłym robotnikiem niż wykształconym człowiekiem. Wmawia się tak, bo łatwiej sterować uboższym w wiedzę, nawet na którą nie ma popytu niż człowiekiem nieco obytym, który choćby otarł się o wyższą edukację, choćby nie wiem jak nisko cenioną.
Nie twierdzę przy tym że zawodowiec to ktoś niżej urodzony. Zwyczajnie, nie oceniam ludzi po wykształceniu, bo jest to zwykłym generalizowaniem. Po prostu cenie ludzi którzy coś sobą reprezentują, nie ważne czy zdobyli dyplom czy nie.
Tak oto tuba propagandowa podprogowo zrzuca odpowiedzialność za swoją niekompetencje i nieudolność na poprzednią władze, bo tak najprościej, a przy okazji korzystnie w obecnej koniunkturze. I nikt słowem nawet nie piśnie, że jedynym oszukanym pokoleniem jest pokolenie naszych rodziców, ludzi myślących że zwalczyli, że własnymi rękami obalili poprzedni ustrój, trujący system – nieboszczkę komunę.
Nic bardziej mylnego.
Ten oszukańczy system zmienił jedynie nazwę, zmienił kolor i swą orwellowską nowomową ustalił nowe priorytety. To cały kraj jest oszukanym pokoleniem, bez względu na wiek, my wszyscy jesteśmy oszukiwani każdego dnia. Wmawia sie nam, że to za sprawa kryzysów, nieszczęść i kataklizmów. A tak naprawdę sami sobie jesteśmy winni, wybierając na sterników kraju zdrajców i idiotów, za nic mających sobie naszą kulturę, historię, czy obywateli i wyborców którzy wynieśli ich na piedestał.
A od rozłupanych marzeń do wybuchu powstania dzieli tylko kilka małych kroków, o czym miąłem się okazje przekonać naocznie. Empirycznie nawet.
W takich chwilach zwątpienia przychodzi mi na myśl jeden z moich profesorów, stary komuch i ubecki konfident, który uważał prace innych (przewrotnie chyba z marksistowsko-trockistowską doktryną obozów pracy) za dopust Boży – jedyny sens istnienia naszych marnych żywotów. Nie wspomniał tylko że praca ta będzie katorżnicza a obóz – jak każde wielkie przedsięwzięcie – potrzebuje nadzorcy, poletkiem kasty uprzywilejowanej do której oczywiście on sam siebie zaliczał.
Wbrew zdrowiu i sprawności umysłowej trwał na posterunku, niczym Boryna, bojąc się, że jak tylko okaże słabość lub przekaże schedę młodszemu pokoleniu, pójdzie na wycug, lub co gorsza – do łopaty. Do tego stopnia zatracał się w pracy, że gdy kiedyś prowadząc zajęcia zamilkł na chwilę a broda opadła mu na pierś, przyszło mi do głowy, że umarł na posterunku. Okazało sie że tylko odpoczywał, kimał w trakcie służby formowania młodego pokolenia. A ilu jest takich fachowców nie do ruszenia z grubo przekroczonym wiekiem emerytalnym trzymających się kurczowo stołków, blokujących miejsca innym, ciągnących kasę z kilku źródeł? Mnóstwo.
Wybacz moje chwilowe uniesienie, ale szlag mnie trafia na samą myśl o naszym nieszczęściu. Czasem biorę sobie zbytnio do serca ważkie sprawy.
Wracając do mojego imponującego wejścia, nie zamierzałem tak łatwo odpuszczać, nie tego dnia. Błyskawicznie wykorzystałem rozłam w tłumie, po czym usadowiłem się jak najbliżej pomieszczenia w którym udzielano audiencji. Przysiadłem na wolnym miejscu i jak gdyby nigdy nic, czekałem cierpliwie na swoją kolej.
Bogowie pracy na stołkach harowali w pocie czoła. Słychać to było aż za dobrze, a uszy nie kłamią. Zza drzwi dobiegało donośne siorbanie i mlaskanie. Do tego najaktywniej chyba działał tandem pomocy biurowych: czajnik i wentylator – biali niewolnicy na usługach spracowanych herosów.
Tłum coś tam mamrotał pod nosem niezadowolony, jednak nikt nie ważył się na publiczną debatę, otwartą skargę czy reprymendę, głównie z obawy że może zostać pominięty przez swawolne szerzenie rozruchów, co karane było odmową usługi, w skrajnych przypadkach nawet wykluczeniem z szerokiego grona ubezpieczonej hałastry. Tak więc pomruki niezadowolenia nieco przycichły, a ja grzecznie oczekiwałem na swoją kolej, od czasu do czasu rzucając wyzywające spojrzenia. Odpowiadały mi same twarze życzące śmierci w męczarniach, w piekle bezrobocia, dożywotniego nieróbstwa bez prawa do zasiłku. Na tym się nie skończyło.
Co rusz wychodzili z pokoju odrzuceni petenci z minami zbitych psów. Oto właśnie dowiadywali się ile są warci, ile warte jest ich doświadczenia i trud włożony w bałamutną jak się okazało edukację. Że od psów, małp i innych zmyślnych zwierząt odróżniał ich tylko przeciwstawny kciuk, a reszta zdawała się być niezauważalna dla urzędniczej masy.
Sami zaś pracownicy pośredniaka uważali się za półbogów, chodzących wśród oblepionych zarazą człekokształtnych. Mieniąc się wybrańcami losu, kastą niemalże najwyższą, a nas zwykłych szaraczków uważając za zło konieczne, bezczelnie szwędające się po budynku i którego z chęcią – gdyby nie było to uszczerbkiem dla ich pracy i pozycji społecznej – oddano by pod odstrzał. Albo do niemieckich obozów pracy czy nawet koncentracyjnych, by Fryce zrobili z nami porządek. Ostateczne kwestia rozwiązania bezrobocia.
– Podobno – mówił ktoś przyciszonym głosem – chodzą niepokojące słuchy, że mają powstać specjalne jednostki wyszukujące nagminnie migających się od pracy bumelantów, które za zadanie będą miały wytropienie, przyprowadzenie, przesłuchanie, ocenienie i wyeliminowanie szkodliwych i niepokornych jednostek.
Korytarz wstrzymał oddech. Nawet kula ziemska, przejęta i zatrwożona, na makrosekundę zwolniła nieco.
– Stąd takie tłumy przed świętym pomieszczeniem – skwitował ktoś inny, mrugając okiem do wtajemniczonego sąsiada.
Jeden człowiek, niemłody już, przykuśtykał na jednej nodze, drugą zaś miał owiniętą w foliowy worek, pozostałość po niedzielnych zakupach w hipermarketach. Wyraźnie utykając, ledwo zipiąc wspiął się po śliskich schodach, po czym przepuszczony został przez nieżyczliwy i rozczarowany tłum w kolejce. Grymasy niezadowolenia pojawiały się na twarzach za nim i przed nim, lecz nikt nie chciał uchodzić za chama i gbura, odmawiając pierwszeństwa kalece. Człowiek ten wolał zaryzykować zdrowie niż zostać pominięty przy podpisywaniu listy, a kto wie czy może nie przegapił by tym samym swojej życiowej szansy. Jest jeszcze nadzieja w narodzie, choć krucha i naiwna w swej prostocie, pomyślałem wtedy. Lecz nie była to nadzieja, była to desperacja, i to ta najgorsza z możliwych, bo krańcowa.
Nie wolno ryzykować w takich sytuacjach. Po za tym skreślenie z listy oznaczało by pożegnanie się z opieką medyczną, a na to nie mógł sobie pozwolić żaden trzeźwo myślący bezrobotny. A co dopiero borykający się z problemami zdrowotnymi.
Czas mi się nie dłużył. Każda nowa postać to coraz to nowe złamane życie, zapomniane i pogrzebane marzenie. Niektórzy przyglądali się swym twarzom odbitym w szklanych drzwiach z rosnącą nienawiścią do samych siebie, połykając haczyk na którym uczepiona była przynęta urzędasów, by wybić oczekującym wszelką nadzieje, ale najpierw sprowadzić moralnie i duchowo na samo dno.
Plan ten realizował się w stu procentach. Jednak nie przejedzono tylko jednej kwestii. Tej krańcowej desperacji, o której już myślałem wcześniej podziwiając chart ducha faceta z pokiereszowaną nogą.
W pewnym momencie usłyszałem chropowaty choć wesoły głos, który nachalnie próbował uzyskać moją uwagę.
– Witam szanownego pana – usłyszałem słowa skierowane w moim kierunku.
Spojrzałem na delikwenta i żadną siłą nie mogłem go sobie ani przypomnieć ani zakwalifikować w szeregach znajomych. Ani to mój kolega z dawnych lat, ani nawet ktoś, kogo widuję na ulicy od czasu do czasu i potrafię rozpoznać znajomą poniekąd twarz w tłumie innych szarych facjat. Wyglądał jak cygański żigolak, swoiste połączenie błyszczącego szyku ubogiego blokowiska z wątpliwą urodą smagłego południowca. Ciemna skóra, ciemne włosy z wtartą w nie nieludzką ilością brylantyny i świecące dresy z lampasami dopełniały obrazu. Wyglądał jak błyszcząca panna na wydaniu.
Był to dla mnie ktoś zupełnie obcy, jednak zagadywał jak stary kumpel z wojska. Co najmniej.
– Witam – będąc dobrze wychowany odpowiedziałem prawie grzecznie.
– Znowu po robótkę, nieprawdaż? – zagaja nie obcym mi tonem komiwojażera.
– Prawdaż – potwierdzam, po czym zamilkłem, próbując jeszcze raz dopasować w myślach twarz do osobowości.
Nie udało mi się to jednak po raz kolejny.
– Czy my się znamy?– pytam wiec, tak od niechcenia.
Mógłbym co prawda odpuścić, jednak wiem że ta nierozpoznana twarz będzie mnie prześladować cały dzień i calutką noc. Kim był ten typek w pośredniaku, będę się zastanawiać. Nie zasnę, nie zjem, a w środku będzie mnie tłukła niepewność. Tak już mam i wiedziałem że jeśli się nie dowiem, będzie mnie to męczyło do samej śmierci.
Czyli nie tak długo znowu, pomyślałem po chwili.
Mój rozmówca, wcale nie zmieszany, odpowiedział z nutką filozofii w głosie.
– A czy my się nie znamy? Każdy bezrobotny to jak mleczny brat czy siostra. Wyłowić nas w tłumie to żaden problem, jeden pozna drugiego nawet i na końcu świata.
Nie widziałem czy oczekuje od mnie przytaknięcia czy zaprzeczenia. W ogóle nie wiedziałem o co mu chodzi. I musiał to wyczytać z mojej zdziwionej twarzy, co wcale go nie zrażało.
– Pan też z nadzieją po przydział? – pytam niepewnie i głupio, bo przecież z góry znam odpowiedź.
Nie bardzo miałem ochotę na rozmowy, ale uśmiechnięta morda tamtego pośród zawziętych twarzy innych wydawała mi się nawet przyjazna. Po za tym nie chciałem by mnie zlinczowano i chcąc zatrzeć pierwsze niezbyt miłe wrażenie wywarte na stadzie wygłodniałych wilków, ciągnąłem ten skazany na porażkę już na samym starcie dialog.
– Broń Boże – rzeczywiście, bronił się zapamiętale. – Po stempel do zasiłku, na szczęście. Dziękować Bogu – mówiąc to przeżegnał się siarczyście.
– Na szczęście? – pytam z niedowierzeniem.
W głowie mi się nie mieściło że ktoś może przychodzić do pośredniaka po pieniądze, że oni coś kiedyś komuś dali. Tak po prostu, sami z siebie.
To nawet nie było szczęście, to był prawdziwy dopust Boży. Facet zdaje się złapał kurę za złote jaja i wyciskał z niej ile się tylko dało.
– Wie pan, poszczęściło mi się w życiu. Ale ile się człowiek namorduje by nie musieć harować i w spokoju siedzieć w domu, to nie uwierzy pan. Krzyż pański, nie inaczej.
– Ciszej – mówię szybko i nerwowo. – Nie głoś pan takich herezji na głos, bo pana ktoś jeszcze usłyszy i ukamienuje, a i mnie przy okazji. I skończy się ta pańska majówka.
– Majówka? Panie, ile poświęcenia mnie to kosztuje to tylko ja jeden wiem.
Na chwilę z wesołego człowieczka zaraz stał się z niego nieszczęsny męczennik.
– Jakoś nie chce mi się wierzyć – mówię, udając sceptyka. Próbuję pociągnąć za język, a nóż widelec czegoś nowego się o życiu dowiem.
I dobrze mi to wychodzi gdyż facet zaraz zaczyna mi się tłumaczyć.
– A pewnie. Myślisz pan że z nieba mi wszystko spada? O nie proszę pana, na zasiłek trzeba się mocno napracować.
– Nie wątpię, ale jak mianowicie? Jak żyć? – pytam zaciekawiony, bo być może jest to jakieś tymczasowe, jeśli nie długotrwałe rozwiązanie. Na cwaniaków gotowych oskubać urząd zawsze jest popyt. A i ja z chęcią się wkręcę.
– Po pierwsze, musiałem sobie znaleźć babę. I to wiesz pan, nie byle jaką. Z dzieckiem, a najlepiej kilkoma, jak się da. I do tego jeszcze taką charakterną, kłótliwą jak sam diabeł. No w każdym razie ja sobie właśnie taką znalazłem – wyjaśnia.
Po czym po chwili namysłu, jakby sprostowania dodaje:
– I nie narzekam. Potem dorobiłem drugiego, trzeci chyba nie mój, w każdym razie nie mam do niego pewności. Taki jakiś nie podobny. Wszytko jedno w każdym razie. Przecież nie będziesz się pan tymi dzieciakami opiekował, tylko tak dla picu. Zresztą, nie musisz się pan z babą nawet żenić, a właściwie wskazane jest żeby jednak nie. Samotne matki mają dużo lepiej, mówię szczerą prawdę. Badania przeprowadzono czy coś tam. Że bardziej się opłaca. Naukowo udowodnione, możesz mi pan wierzyć.
– Aha – przytakuje, co ma być zachętą do dalszej rozmowy, dalszych szemranych zwierzeń.
Każde słowo zapisywałem pieczołowicie w pamięci, tak na wszelki wypadek. A nóż w tym steku bredni znajdzie się coś przydatnego. Coś, co w czarnej godzinie uratuje mnie od złego.
– Potem mieszkanie. To najtrudniejsze. Dobrze jak baba ma jakieś lokum, wtedy problem odpada. Moja nie miała, taka jakaś sierota, niezaradna, powiem panu. Musiałem wynająć, ale na złe nie wyszło. Nie płacę ani za czynsz, ani za prąd, gaz, za nic w sumie nie płacę. Jak nas chciał właściciel pogonić to taka awantura była, że policja z całego województwa przyjechała. Gościa za fraki wynieśli, że biednych napastuje, samotną matkę z trojgiem dzieci na bruk chce wyrzucić i tak dalej. Teraz to się nam na oczy nie pokazuje, a do tego wszystkie rachunki płaci, bo się boi że mieszkanie przepadnie. Głupek, przecież już przepadło. Co on myśli, że się wyniesiemy sami z siebie, po dobroci? – mówi śmiejąc się do siebie.
– Mhm – przytakuje dalej, choć tak naprawdę mam ochotę powiedzieć że los takich kombinatorów jest z góry przesądzony. Tylko czekać aż właściciel mieszkania najmie sobie kilku twardych koleżków zza wschodniej naszej granicy by zrobili porządek na mieszkaniu. A wtedy to nawet policja nie pomoże. Były już takie przypadki, że mistrzowie tacy jak ten kończyli z lokówką w dupie, tak, że potem trzeba ich było w Szwajcarii zszywać i do życia przywracać.
W międzyczasie, kątem oka dostrzegam jak cała niemalże kolejka nadstawia ucha by także uszczknąć nieco ulicznej mądrości. A samozwańczy mentor rozkręca się jak profesor Harwardu na corocznym wykładzie z każdym wypowiedzianym słowem.
– Inna sprawa to jak żyć, skąd brać pieniądz. Panie, kredyty to mam w każdym banku, gdzie tylko dawali, frajerzy. A jak dawali – to brałem, tylko idiota by nie brał. Nie spłacam żadnego. Na czarnej liście to na samym szczycie jestem. Nie ma chyba takiego drugiego. A jak przychodzi komornik czy inny urzędniczy szubrawiec to szczuję kobitą i dziećmi, ostatnio psem nawet. Tak jak z wynajmem mieszkania. Panie, taki kocioł się robi, takie zamieszanie i taki strach na ludzi pada, że później to z telewizją i gazetami przyjeżdżają przepraszać jeszcze. Szum na cały kraj.
– Niesamowite! – wykrzyknąłem.
Naprawdę, niesamowite. Nie wierzyłem że ktoś może mieć taki tupet żeby wykręcić taką hucpę. I tak żyć. I to jak żyć.
Wciągnąłem się w opowiadanie. Teraz słuchałem już nie z uwagą ale z najwyższym namaszczeniem chłonąc każde słowo. Ten gość marnował talent, naprawdę. Powinien zasiadać w zarządzie jakieś wielkiej korporacji albo w sejmie czy parlamencie. Tam by się obłowił proporcjonalnie do swych talentów. Rozwinął nawet jeszcze.
Ale, ale, myślę, tam przecież też nie siedzą ułomki, to tam właśnie siedzi elita przekrętów i machloi, tylko że tam to już jest ekstraklasa, na grube miliony szyją i to w międzynarodowej skali. Nie to co ten podwórkowy kozak, co na marne mieszkanie się zasadza. Choć od czegoś trzeba zacząć. Nie od razu Watykan zbudowano, wpierw stajenka była.
– Rachunków też nie plącę, bo i po co? Przecież nie mam za co – mówiąc to puszcza mi oko. – Z telewizją też nie problem. Przebiłem się przez ścianę, do kabla sąsiada i obaj jechaliśmy na jednym pakiecie. Ale ktoś sypnął, czy sam się pokapował i sąsiad zerwał umowę. Na talerz przeszedł. Musiałem też zainwestować we własny odbiornik i nawet było parę programów, ale większość zakodowanych. Więc znalazłem faceta który robi jakieś pirackie karty czy coś tam przestawia w systemie. Cały pakiet „Premium” mi zmajstrował ten cudotwórca, i to za parę marnych groszy. Panie, przecież nie będę płacił tym złodziejom takich bajońskich sum, jeszcze na głowę nie upadłem. To sam znalazłem rozwiązanie.
– No to się panu wiedzie – powiedziałem. – Niczego sobie.
– To jeszcze nie wszystko. Kobita i dzieciaki dostają co miesiąc zapomogę, dodatki, deputaty, bony, talony i różnorakie bonusy, tak że jedzenia jest w cholerę, tyle że sami nie przejemy. Sprzedajemy po znajomych, gdzie popadnie i gdzie się da. Tylko do sklepów nie chcą za bardzo. Jakby nie te naklejki na opakowaniach że dla biednych, że z MOPS-u to by poszło. No ale co zrobić, takie życie.
– Rozumiem – mówię, choć tak naprawdę nie rozumiem.
Na co ten gość narzeka? Na to że dają mu jeść niemal do gęby, a on jeszcze wybrzydza. Żyje jak perski szach i jeszcze mu mało. Czego on się jeszcze domaga?
– Ja sam wpadnę od czasu do czasu po zasiłek i tak dalej. Samotny ojciec, głowa rodziny która z dobroci serca utrzymuje jakąś przybłędę z małymi. Postarałem się też o rentę, niewysoka ale zawsze to coś. Więc kaska – choć marna – jest. Ostatnio sobie nawet taki bajerek kupiłem za paręnaście stówek. Patrz pan.
I wyciąga jakiś błyszczący aparat, i ja nie wiem czy to jest telefon czy jakiś nowoczesny gadżet którego używają podczas ekspedycji na Marsa. Pierwszy raz widzę na oczy takie cudo.
A ja się zastanawiam, po co on mi to wszystko mówi? Po co mi pokazuje ten sprzęt?
Jak to po co? Żeby mnie jeszcze bardziej nerwy tłukły, żeby mnie i jeszcze parę innych osób chuj strzelił tam na miejscu, w tym urzędzie. Że on nic nie robi i ma więcej niż nie jeden na dobrym etacie czy dwóch. Innego rozwiązania nie widziałem. Chciał mi się pochwalić, albo pokazać jakim jestem cieciem, że sam siebie nie potrafię tak urządzić.
I chociaż w przypływie zazdrości mogłem go przecież sprzedać do urzędu, ale primo – kto by mi uwierzył, secundo – podejrzewałem że parę osób o mocy decyzyjnej siedziało u niego w kieszeni. Bo jak inaczej wytłumaczyć tą jego szczerość. Bo na kłamstwa mi to nie wyglądalo.
Facet zaczyna trzaskać zdjęcia i robić z tym sprzętem takie rzeczy, że nawet mi się nie śniło. Nikomu z obecnych się nie śniło. I widzę jak ludziom dookoła gul skacze na widok tego gadżetu w rękach jełopa.
– Najgorsze – mówi dalej niezrażony – to jak dostajemy ubrania dla dzieci. Takie jakieś odpady produkcyjne. Nie wiadomo jakiej firmy nawet. Bez logo, bez pasków, fajki czy kota, bez niczego znaczącego praktycznie. I co pan myśli, że ja dzieci w jakieś szmaty będę ubierał? Bez przesady. Mam swój honor.
Honor złodzieja, chyba. I to szemranego.
– A co pan tak całymi dniami robi? Nudzi się pan pewnie, tak bez pracy – pytam naiwnie zaciekawiony, gdyż wydaje mi się że każdy ma jakąś pasję, cel w życiu, do czegoś dąży, a praca to tylko ordynarny sposób do osiągnięcia tego celu.
– Jak to co? – pyta zdziwiony. – Siedzę, od rana piwko i sport w telewizji leci, czasem jakiś filmik zapuszczę jak najdzie mnie ochota na dobre kino. Snooker, bilard (mówiąc o tym zrobił ustami „puk”, cokolwiek miało to znaczyć), tenis, konie (przy koniach wydał z siebie charakterystyczny odgłos naśladujący tętent kopyt), motory (warknął dla efektu), ogólnie wyścigi to całe moje obecne życie. Jeszcze od czasu do czasu lubię obstawić grubszy mecz, piłeczkę znaczy. Tylko lipa jak nie wpadnie, bo wtedy pieniądze wyrzucone w błoto. Ale nie można mieć wszystkiego, prawda?
– Nie można – zgadzam się, choć w środku już mnie skręca.
Podniósł mi tętno ten typek. Niepotrzebnie zwiększa i tak natężone już ciśnienie. Nerwy napięte miałem jak postronki.
I zaczynam być zły na niego, zresztą zupełnie bezpodstawnie, że radzi sobie lepiej ode mnie. Nie jego wina, każdy ma swoją szansę w walce z biurokratyczną machiną, a najwidoczniej temu facetowi szły same asy z rękawa. Powinien być bohaterem mas. A ja miałem ochotę udusić go gołymi rękami.
I zaczynam być też zły na siebie że jestem taką nieporadną pierdołą, że nie potrafię naciągnąć nawet na parę złotych tych złodziei marzeń jak ten koleś. Raz, jeden, jedyny raz udało mi się wydymać ZUS na parę złotych za lipny urlop zdrowotny, a tak cały czas jestem w plecy.
Chociaż nie powinienem tego mówić na głos, wiesz jeszcze mi się dobiorą do świadczeń. Taka teraz inwigilacja.
A ty co się tak zakrywasz tym szalem? Na kablu jesteś? Pismaki tylko czekają żeby mnie przyłapać na jakimś skandalu.
No już, pokazuj co tam masz.
Żartuję.
Żarcik taki. Ostatnio takie się nie trzymają. Humor wraca.
Dobra, dość o głupotach.
Facet ciągnie swój wykład.
– Co do pracy, to ja nawet za dwa, trzy, pięć czy dziesięć tysięcy nie pójdę. Nie będę się kompromitować. Panie, ja się nie dam ruchać jak jakiś Ukrainiec czy frajer po studiach. Źle mi na państwowym wikcie czy jak? Na cholerę mnie tyle tych pieniędzy? Co z nimi zrobię? Nie przejem wszystkiego, nie przepije. Pamiętaj pan, nie wolno być chciwym. Od tego wszystko się sypie, nawet najlepszy plan. Jak się ma za dużo, to się przyciąga uwagę nieodpowiednich osób. A w tym fachu lepiej zostać w cieniu.
Chciałem zaprotestować, jako że uważam chciwość za motor napędowy każdego działania, koło zamachowe ewolucji i rozwoju cywilizacji, równie silny co sam instynkt przetrwania. Chciwość, ambicja, upór i konsekwencja jadą na jednym wózku w drodze do sukcesu.
Chciałem zaprotestować ale nie dopuszczono mnie do głosu.
– A jeszcze do roboty codziennie chodzić? Po jakiego grzyba? Po co mi ten cały stres? Choroby? Wiesz pan z czego się biorą te zawały, raki, zatwardzenia i dewiacje? Od pracy kochany, od ciężkiej, nikomu niepotrzebnej pracy właśnie. Harówki od rana do nocy.
W tym momencie także chciałem się sprzeciwić, powołując się na własne doświadczenie, że mi się w dupie przewróciło właśnie bez pracy, jednak mój głos protestu jak zwykle nie docierał tam gdzie trzeba.
– A nawet jak dadzą skierowanie, to owszem, pójdę, ale tak się zaprezentuję że jeszcze mnie przeproszą za zmarnowany czas. Za dojazd zwracają i tym podobne.
Po chwili namysłu, darmozjad dodał:
– Panie, czasem myślę, że bezrobocie to istny raj na ziemi.
Nie dało się nie zauważyć z jakim napięciem słuchają nas inni, i tak sobie dumam, że nie tylko mi się cieplej na sercu zrobiło. I że jak ten gość tylko wyjdzie z budynku paru chłopaków, co to niecierpliwie i w złości z nogi na nogę przystają, dorwie go gdzieś za zakrętem i dokładnie przetrzepie skórę. Sam z chęcią bym do nich dołączył, ale czas mnie gonił.
– No ale co ja będę pana więcej zatrzymywał. Zdaje się, że zaraz pańska kolej będzie. Do pracy, kolego. Bo przecież ktoś musi pracować żeby nam – biedakom pokrzywdzonym przez los i historię – było nieco lżej. Ktoś musi na nas pracować i to nie zamierzam być ja.
Śmiał się ze swego dowcipu jak dziecko. Próbował jeszcze zachęcić do śmiechu innych, lecz pozostałym, równie biednym i nieporadnym jak ja, choć bez grosza przy duszy do śmiechu wcale nie było. Było im do rękoczynu.
Nie ma się czemu dziwić jeśli państwo karze pracujących nakładając nań haracz w postaci rosnących podatków i składek, a nagradza próżniaków, szemranych rencistów w taki właśnie sposób. Jednak należy się cieszyć, że stroskane instytucje fiskalne zabierają ledwie połowę naszej pensji, a nie całość, przy czym w swej dobroduszności ofiaruje w zamian, adekwatne do haraczu, bezpieczeństwo publiczne, wysoki poziom służby zdrowia, infrastrukturę, że ogólnie robi co do nich należy, rekompensując grabież w biały dzień swoich wyborców.
Filut miał rację. Zbliżała się moja kolej. Wyszedł ostatni petent, niezbyt szczęśliwy, by nie powiedzieć że załamany. Los dla tego klienta, jak i dla wielu przed nim, okazał się niełaskawy.
Po nim byłem już tylko ja i reszta tłumu po mnie.
Gdy w końcu usłyszałem magiczne „Proszę” które bardziej przypominało powarkiwanie wściekłego psa i zapewne było tylko zaczątkiem frazy „proszę odejść”, gdyż samo „odejść” pozostawało nieme i do prywatnego użytku właścicielki, zebrałem się w sobie, powtarzając sobie w duchu, że dam radę, wparowałem do środka.
Niemiłym głosem starsza na pozór pani, popijająca kawkę, herbatkę czy może nawet zdrowe ziółka, poradziła mi bym „łaskawie” sobie usiadł, na tych czterech literach którymi tak hojnie obdarzyła mnie natura, gdyż zapewne tego co ona ma mi do powiedzenia lepiej nie słuchać na stojąco.
– Jeszcze nogi się pod panem ugną i zdarzy się nieszczęście za które ja, proszę pana, nie mam najmniejszego zamiaru odpowiadać. Ani też po panu sprzątać.
To jest ten dzień, dzień w którym dostanę ofertę! – nieomal wykrzyknąłem szczęśliwy. Coś ruszy.
Boże jedyny, może nawet pracę zaoferują, pomyślałem pełen entuzjazmu. Stało się! Odrzuciłem w kąt rozważania o śmierci i podatkach, rachunkach, krwi w kale i innych bzdurach którymi jeszcze przed chwilą zaprzątałem sobie głowę.
– Będę pracował, Boziu, jakie niewyobrażalne szczęście mnie spotkało – szeptałem pod nosem.
Niesamowite, w długiej historii mojego uczestnictwa w programie państwowej pomocy dla bezrobotnych oto nadszedł ten piękny moment kiedy na własne, nieco przygłuche uszy usłyszę pierwszy raz składaną mi ofertę.
Cuda ludzie, powiadam wam, cuda. Chciałem wybiec i wykrzyczeć na korytarzu by inni nie tracili nadziei, przy okazji zdzielić po twarzy tego kombinatora.
Z tego wszystkiego zapomniałem przygotować niezbędną mi, szumnie zwaną „zielona kartkę” i dowód osobisty, oba dokumenty na wagę złota bez których jestem dla urzędu tylko workiem kości i skóry, bez których tak naprawdę urzędowo ani nawet fizycznie nie istnieje. Dzięki nim z worka pomyj awansowałem na ulicznego śmiecia i z taką właśnie galanterią byłem traktowany. I nie miałem tego za złe gdyż myśli moje zaprzątała tak długo oczekiwana wizja pracy zarobkowej.
Oczywiście, zostałem przez panią odpowiednio napomniany, gestem i tonem głosu którego nie powstydziliby się sowieccy oprawcy z Katynia czy niemieccy z Treblinki.
– A karta gdzie?
Na takie przypomnienie zareagowałem tak jak każdy by zareagował. Rzuciłem się do przeszukiwania ubrania i odnalazłem niezbędne papierzyska walające się po kieszeniach.
Pani zapracowana urzędniczka, wyglądająca jak wyblakły Murzyn z przerzedzonym nieco afro przytwierdzonym do czaszki plamiącym klejem, od której odbijały się promienie słoneczne rażąc mnie tym samym w oczy, pro forma odczytała widniejące na dokumentach informację potwierdzające niezbicie moją tożsamość, choć doskonale znała moje personalia, gdyż nie raz i nie dwa, nie trzy, nie pięć i nie dziesięć razy skazana była na kontakt zawodowy ze mną, po czym zakomunikowała treść swego, przygotowanego już zawczasu oświadczenia.
Prawdą było też, że owa starsza już nieco pani, umilała sobie wolny czas terroryzując okoliczne dzieciaki, które zbyt głośno bawiły się pod jej oknem. Oburzało ją to niemiłosiernie i obrzucała je takimi wyzwiskami, takim błotem, że postronnym słuchaczom skóra cierpła. A gdy któraś z młodych matek stawała w obronie napastowanego dziecka, dowiadywała się o sobie rzeczy nowych i dość nieszczególnych. Starsza pani z uliczną pasją i właściwym sobie temperamentem wyrzucała im mało obyczajne prowadzenie się, wątpliwą cnotliwość ich jak i ich matek, czyli babek nieszczęsnych dzieciąt, często też bez ogródek zarzucając kurestwo, którego skutkiem były owe rozbrykane dzieci. Ciężko było młodym matkom słysząc tak dobre słowo pod swoim adresem celnie zripostować. Głównie ograniczano się do:
– Skończysz w chłodni, stara suko! – co tylko jeszcze bardziej nakręcało kobietę.
Wydawało się że sama bezdzietna i niezamężna, nie znając ciepłą ogniska rodzinnego, za swój stan mściła się na całym otaczającym ją świecie. Nieopacznie los też wepchnął w jej łapy władzę, jaką dzierżyła zasiadając na tronie tymczasowej kierowniczki w urzędzie pracy.
Mimo to, pełen najlepszych nadziei słuchałem z uwagą jakby przemawiał do mnie sam Duch Święty lub też Najwyższy na sądzie ostatecznym.
Krzew gorejący przemówił:
– Panie, eee, taki a taki – mówi, najpierw dla przypomnienia i pewności zerkając w dokumenty a następnie wpatrując się uparcie w moje przepełnione nadzieją i szczęściem oczy. – Przecież pan miał ustalony termin wizyty na wczoraj. Dlaczego więc zjawia się pan dopiero dziś, po terminie? Myśli pan że my nie mamy tu co robić tylko czekać, aż łaskawy pan raczy się do nas pofatygować? Lepiej dla pana, by miał pan odpowiednie usprawiedliwienie.
Zamurowało mnie. Dosłownie.
Ale jak to? O co chodzi? Co to wszystko ma znaczyć?
Być może była to tylko pomyłka, goryczą posypana wspaniała nowina, myślałem wciąż się łudząc, co tylko było wodą na młyn dla szanownej urzędniczki.
– Co pan sobie wyobraża? Wydaje się panu że to pan jest najważniejszy, że to my będziemy wokół pana skakać i dogadzać, a pan ze swojej strony nic? O nie drogi panie, na pracę, na etat to trzeba sobie zapracować.
Ręce mi opadły. Wiedziałem, że musiał być w tym jakiś haczyk. Nadzieja odpłynęła, a na jej miejsce nadchodziła tupiąc głośno nogami dzika złość. Wściekłość nawet.
– Do czego to doszło, żebym ja pana musiała jeszcze do pracy zachęcać? Co też pan ma w tej swojej potarganej głowie? Ma pan tam coś?
Nie mogłem wykrztusić z siebie słowa, a moje milczenie odczytywała jako zaprzeczenie. Wychodziło więc na to, że nie mam.
– Przychodzi pan do nas już taki szmat czasu i dalej się pan jeszcze nie nauczył? Czy może wyobraża pan sobie, że będziemy pana odwiedzać w domu, co kochaniutki? Że wizyty domowe ustalimy?
– Ale jak to, na wczoraj? – wybąkałem przez zaciśnięte zęby. Desperacja w głosie mieszała się z prymitywnym gniewem.
– A tak to, proszę sobie spojrzeć. Na dwudziestego drugiego, tak?
Zerknąłem. Rzeczywiście.
– No tak. I dziś przecież mamy dwudziestego drugiego – odpowiedziałem niepewnie. Już mi się w głowie od tego przesłuchania mieszało.
Roześmiała się dobrotliwie po czym, walnęła pięścią w stół.
– Dziś mamy dwudziestego trzeciego! Niech pan to sobie zapamięta! – krzyknęła. – Źle z panem, kochaniutki. Nadużywa się alkoholu, pewnie też i narkotyków, a potem takie są efekty. Dni się zlewają. – Popatrzyła ze wstrętem na moją nieogoloną twarz, nienajlepsze ubranie, lichą postawę. – Degenerat – dodała na koniec.
Spojrzałem na mój cenny, głównie przez wzgląd na sentymentalną wartość, zegarek. Rzeczywiście, było dwudziestego trzeciego. Coś mi się musiało pomylić.
– No to kochaniutki, co pan wczoraj robił, że nie dało rady się do nas zgłosić? – zaczęło się przesłuchanie na nowo. – Zaniemogło się? Zapiło? Zaćpało?
Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, z lekką zawziętością wymieszaną z poczuciem winy:
– Wczoraj byłem na targach pracy.
Pokiwała głową. Wątpię czy ze zrozumieniem. Wklepała coś w komputer, a być może układała w tym czasie pasjansa czy inną zajmującą karcianą grę w której urzędnicy są mistrzami, po czym stwierdziła:
– Owszem, wczoraj były targi pracy. Jednak nie zwalnia to pana z obowiązku zameldowania się w urzędzie. Terminy są po to, by ich przestrzegać. Dzień należy rozplanować tak, by na samym początku miał pan czas na wizytę w naszych skromnych progach.
Po chwili gniewnie dodała.
– Wie pan czym karane jest unikanie umówionych wizyt w naszym urzędzie?
Kiwnąłem głową, że wiem.
Banicją.
Skreśleniem z listy.
Śmiercią zawodową.
Mój błąd, pomyślałem, trzeba było trzymać język za zębami. Albo trzeba było powiedzieć że zapiłem albo zaćpałem. Albo że kogoś zabiłem. Lepiej by wyszło.
Ale tak mnie skołowała na przemian zachęcając to znów łajając, że pogubiłem się w tym wszystkim.
– I jak pan sobie to wyobraża? Że niby po co my tu jesteśmy? Taka piękna pogoda, a ja muszę siedzieć w tych zatęchłych murach, co chwilę obsługując takie jednostki, indywidua jak pan, którym to się wydaje, że świat kreci się tylko i wyłącznie wokół nich. Myśli pan, że nie mam nic lepszego do roboty?
Napawałem ją obrzydzeniem. Lecz nie zwalniała tempa, a jedynie nabierała ostrości.
Zerknęła na monitor, następnie na moją kartę.
– Kochany, pan przecież zrobił kurs komputerowy, dość specjalistyczny. I dalej pan nie znalazł pracy?
Pokręciłem tylko przecząco głową. Było jasne, że gdybym znalazł, nie siedział bym przed nią jak na sądzie ostatecznym.
I owszem, zrobiłem jakiś beznadziejny kurs, który trwał z górką trzy tygodnie, a który można było spokojnie odbyć w trzy dni. Po za tym chyba nikt się nie łudził, że po głupim i dość amatorskim kursie prześcignę w doświadczeniu specjalnie do tego wyuczonych i przeszkolonych ludzi, którzy oddali pięć lat swojego życia by opanować tajniki tej profesji. Po za tym same kursy były wielkim nieporozumieniem i powołane były tylko po to by nabijać kasę firmom szkoleniowym, bo żadna inna wymierna korzyść z tego nie płynęła. A dziwnym trafem wszystkie te firmy szkoleniowe z urzędem pracy łączyła merytokracja, a wszechobecne więzy rodzinne. To szwagier miał kogoś kto prowadzi szkolenie, to wujek znał kogoś, itd. Niewidzialna ręka rynku rękę myje.
– Oczywiście. Brać to każdy chce ale dać coś od siebie to już za wiele. Wie pan kim pan jest? – spytała ze złością.
Nie wiedziałem. Znaczy wiedziałem, ale nie wiedziałem co ta kobieta ma na myśli. I zapewne było to coś biegunowo odległego od mojej własnej opinii.
– Wielkim, gorzkim rozczarowaniem. Zmarnowaną jednostką. Niepotrzebnie pana wysyłaliśmy na ten kurs. Szkoda na pana pieniędzy, jak się okazuje. I po co go pan robił, skoro dalej nie może pan znaleźć zatrudnienia?
Myślę, że przez, hm, powiedzmy grzeczność, z braku lepszego słowa, nie powiedziała że moje narodziny równie dobrze były rozczarowaniem. A samo moje pojawienie się na świecie ogromnym błędem.
Po co robiłem kurs? Bo wydawało mi się, stara wiedźmo, że właśnie dzięki niemu dostanę, pomyślałem. Ale nic nie mówiłem bo jeszcze każą mi zapłacić jakieś odszkodowanie albo coś jeszcze gorszego.
– Marnujemy tylko czas, próbując znaleźć panu pracę, wysyłając na kursy, a pan i tak nas olewa? Proszę bardzo. Następnym razem niech pan szuka pracy tak, by znalazł pan też czas na wizytę u nas i podpisanie listy, gdyż na dzień dzisiejszy jest pan skreślony. Do zobaczenia za sześć miesięcy, o ile nie zaćpa się pan albo nie zapije do tego czasu.
No i jak ja po czymś takim mogłem się nie wkurwić? Każdy sąd by mnie uniewinnił, że w afekcie zaszło.
Tego było już za wiele. Nerwy mi puściły, a stoicki spokój który od zawsze charakteryzował moją skromną osobę zniknął gdzieś za górami w okamgnieniu. Uniosłem się nie na żarty. Chciałem tą starą harpię udusić własnymi rękoma, a następnie zawlec jej bezwładnego trupa na pobliską latarnię by wywiesić ku przestrodze jej podobnych urzędowych wampirzyc.
Czułem też jak oprócz złości wzbiera się w mnie gorycz, jak przelewa mi się w żołądku. Czułem także, że nie mam nic do stracenia, co zresztą od rana było kołem zamachowym całego mojego działania tego dnia, źródłem wszelkiej destruktywnej energii, bodźcem do tego by w końcu odstawić w kąt dobre wychowanie, wyuczone karne posłuszeństwo i wziąć sprawy w swoje niespracowane jeszcze ręce.
I dotarło do mnie, że właśnie dzięki między innymi takim starym żywym trupom, którzy żyją na złość innym i jeszcze żyć nie dają zawdzięczam swoją chorobę. Że to właśnie oni zrobili mi z dupy jesień średniowiecza.
Wstałem powoli z trzeszczącego krzesła, uginającego się już wcześniej pod moim ciężarem. Na urzędniczce nie robiło to żadnego wrażenia, klepała dalej tego swojego pasjansa albo wypełniała tabelki, dzięki którym system dowiedział się iż jestem zwolniony z kwartalnego obowiązku meldowania się jak posłuszny pies i oczekiwania aż spadną jakieś niechciane przez urzędniczych krewnych resztki. Zapewne kobieta ta myślała, że pogodzony z własnym losem, który ona właśnie dzierżyła w pomarszczonych dłoniach, oddalę się z podkulonym ogonem po czym jak zwykle, rozgrzana już i wprawiona od rana, zgnoi kolejnego petenta. Lecz tym razem nie poszło jej tak łatwo.
Gdy stałem tak zawieszony pomiędzy furią a rezygnacją, spojrzała na mnie ze złością spod grubych na centymetr szkieł, zirytowanym wzrokiem pytając czego sobie jeszcze nie poszedłem, najlepiej wprost do samego diabła.
Zamiast tego burknęła tylko:
– Jeszcze coś?
Po tych słowach, z całkowitym dla niej zaskoczeniem opadłem rękoma na jej biurko, z taką siłą i takim impetem i towarzyszącym mu hukiem, że nie tylko podskoczyły wszelkie pomoce biurowe na jej biurku, ale także na biurkach koleżanek, jak i same średnio zajęte do tej pory kokosze.
Czegoś takiego jeszcze nie widziano w czasach nowożytnych pomiędzy ścianami tego obdartego przez czas i negatywne fluidy budynku.
By klient się pieklił? Niemożliwe, zdawały się mówić ich twarze. Chyba ten postradawszy zmysły furiat, ten kretyn nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji wynikających z podobnego zachowania. Banicja, nieoficjalny zakaz wykonywania jakiejkolwiek pracy. Śmierć głodowa. Czarna otchłań bez wsparcia medycznego, wegetacja jedynie na granicy życia.
Prostak, pomyślały zapewne. Cham i prostak. Czy ten gbur nie widzi, jak one w pocie czoła, między jedną a drugą kawą, partią pasjansa i tysiąca, zakupów w Internecie i papierosa, na którego muszą wyłazić z budynku albo palić w toaletach jak małolaty w podstawówkach, czy nie widzi jak wypełniają wszystkie te świstki które tak naprawdę nikogo nie obchodzą? Ślepy czy jaki? Co on sobie myśli? Z takim podejściem chce znaleźć pracę? Powodzenia, już one mu pokażą do kogo należy władza.
Takie i inne myśli biegały urzędniczynom po głowach, podczas, gdy ja dopiero się rozkręcałem.
Po chwilowym szoku panie wracały do pełnej sprawności i przytomności. Ukradkowymi gestami i spojrzeniami zarządzono nie alarm bojowy, ale jedynie stan gotowości, stan podwyższonego ryzyka.
Najszybciej otrzeźwiała gburowata hetera, która miała wątpliwą przyjemność obsługiwać mnie tego dnia. Od razy przeszła do kontrataku. Weteranka biurowych potyczek znała się na swoim rzemiośle jak mało kto.
Porażona moim skrajnie nieprzychylnym i niepochlebnym jej profesji zachowaniem, również uniosła się ze swego miejsca i całą siłą swego autorytetu jakie dawało jej stanowisko które zajmowała chciała zastraszyć nie tylko mnie ale także ukradkowo zaglądających ciekawskich petentów, kłębiących się w kolejce, a którzy słysząc pieprznięcie rękami o blat odruchowo rzucili się do drzwi, mając nadzieję, że oto zatłukłem jedną z pań urzędniczek, przez co zwolniło się jedno miejsce pracy, a ja jako morderca nie stanowię już dla nich konkurencji. Dwie pieczenie na jednym ogniu.
Lecz nie ze mną te numery. Gdyby mi zależało na robocie, jakiejkolwiek, czy choćby na ubezpieczeniu być może i bym się wycofał. Lecz teraz leżało czy wisiało mi to martwym ptakiem.
– Co pan wyprawia? Jak się pan zachowuje? Jak zwierze! – krzyczała urzędniczka, jak kura na grzędzie, wymuszając także poniekąd reakcje i pokrzepiając koleżanki, znacząc czy potwierdzając swoje miejsce liderki, samicy alfa w żeńskim stadzie tego pokoju.
Amazonki odebrały sygnał.
Jakby dla przeciwstawienia się tej niepoważnej teorii, złapałem za kubek z kawą który stał nienaruszony na biurku, upiłem łyk kawy zaprawionej prądem, słodkiej jak uśmiech kierowniczki, po czym z niesmakiem wyplułem przed siebie robiąc małą fontannę, resztę zaś bezceremonialnie wylałem na stanowisko pracy i krzesło urzędniczki, kiedy ta odskoczyła jak poparzona. A następnie z całej siły cisnąłem kubkiem o ścianę.
– Dawaj robotę, stara biurwo! – krzyknąłem gromkim jak z zaświatów głosem. Ale tylko dla draki, bo o żadną robotę mi przecież nie chodziło.
W pokoju zawrzało jak w ulu. Kobiety zza biurek zaczęły uciekać przewracając wszytko i wszystkich na swej drodze. Jednym słowem, w pokoju rozpoczął się regularny burdel. Popłoch i panika jakby na ten urzędniczy kurwidołek na kółkach napadli zmutowani kosmici z obcej galaktyki. Niektóre z pań, te bardziej przytomne rzuciły się do ucieczki czując, że ta wymiana zdań może przerodzić się w masakrę, o której trąbić będą gazety i telewizja na całym świecie. Co niektóre, pierwszy raz spotykając się z takim przypadkiem, bardziej zszokowane, sparaliżowane nieprzystojnym petentowi zachowaniem, siedziały wmurowane w swe siedzenia licząc na boską interwencję, na swe cudowne ocalenie. Lub, że chociaż grom urzędowej sprawiedliwości spali mnie na popiół. Na miejscu.
Bo kto to widział żeby podnosić rękę na urzędnika państwowego? Od dawien dawna nie praktykowano, głównie z uwagi na grożące kary za podobne przewinienia, w postaci grzywny, wyroku lub w skrajnych przypadkach, osadzenia w celu bez możliwości spontanicznego jej opuszczenia.
Nic takiego jednak się nie działo. Nie tylko urzędnicze niebiosa zaniechały interwencji, co więcej, widząc popłoch z jakim uciekały urzędniczki kilku oczekujących na swoją kolej wpadało do pokoju, jak hieny w poszukiwaniu żeru. Przecież oto byli świadkami ucieczki pracowników z własnych stanowisk i to w godzinach pracy, co było jawną niegodziwością, kompletnym brakiem profesjonalizmu. Gdy statek idzie na dno, góra oczekuje że szczury jednak pójdą na dno razem z nim.
A na pewno w tłumie znalazło by się z dwóch, trzech, góra trzydziestu ochotników którzy zaraz udokumentowaliby zaistniały stan i donieśliby gdzie trzeba o takiej samowoli, licząc tym samym na nagrodę za stroskane donosicielstwo w postaci zatrudnienia w jakiejkolwiek postaci. W tych chwiejnych czasach liczył się cel, środki uświęcano jak nigdy dotąd.
Nie zamierzałem poprzestać na głupim kubku z kawą. Nabrałem większej odwagi i ochoty na totalną demolkę. Spytałem jeszcze raz.
– Masz coś dla mnie, ropucho? – i jeszcze zagroziłem. – Pytam po raz ostatni, wciąż po dobroci.
Przecząco pokręciła głową, bojąc się odezwać by choć najmniejszym słowem nie sprowokować szaleńca do ostateczności. Bezrobocie bezrobociem, ale życie było jej miłe ponad wszelką miarę. A mając taką fuchę wcale się nie dziwiłem.
Wtedy to błyskawicznym ruchem złapałem za klawiaturę, wyrwałem kabel prowadzący do ciemnej metalowej skrzynki, opisanej korektorem czy białą farbą jak znakowane bydło, po czym zamachnąłem się z całej siły. Świst zamachu przeciął pozorną tylko ciszę. Klawiatura wylądowała na ścianie, a klawisze rozsypały się po całym pokoju. Kilka z nich padło na zdziwioną, a teraz już nie na żarty przestraszoną urzędniczkę. Zastanawiałem się czy z tych ocalonych przycisków można by ułożyć jedno proste słowo opisujące tą niegodziwą kobietę. Ona wciąż jednak stała jak słup soli, a na rzadkich niebieskawych w dziennym świetle włosach zatrzymały jej się dwa guziki, wplątując przedziwnym sposobem.
Rozgrzałem się na dobre, choć z natury jestem wyjątkowo spokojnym facetem, pacyfistą można nawet powiedzieć.
Moją desperację, która była w początkowym stadium epidemii i zarażała dokoła, podłapało jeszcze kilka co bardziej podatnych i nadpobudliwych, równie zniesmaczonych osób. Dopiero teraz do nich dotarło że dziś, choćby nie wiem jak się starali, pracy nie znajdą. Urwiesz Hydrze łeb, a na jej miejscu wyrastają kolejne, jeszcze bardziej zaciekłe, jeszcze bardziej aroganckie i mściwe głowy.
Z kolei miejsca w urzędzie obsadzone były już na lata, wybiegając daleko naprzód, do czasu aż – nawet te nienarodzone jeszcze – dzieci urzędników będą zdolne do pracy. Do tego momentu mogły spać spokojne, nie martwiąc się o swoją niczym niezagrożoną, świetlaną przyszłość. Oskarżenia o nepotyzm przestają być bezpodstawne gdy tylko spojrzało się na tabliczkę na drzwiach z nazwiskami pracowników. Albo jedno albo drugie, albo dwuczłonowe z obiema. Choć teraz już się wycwaniły urzędniczki, panieńskich używają nazwisk.
Jakiś chudy jak przecinek facet, w przydużym garniturze w którym wyglądał jak ocalały cudem z niemieckiego obozu koncentracyjnego, zabierał się za monitor. Pewnie myślał, że zamiast demolki rozkradniemy co się da. Jednak ja miałem w sobie więcej destrukcji niż złodziejstwa.
I mówię ci z ręką na sercu, gdybyś widział miny tych ludzi gdy powiedziałem, że dziś nie będziemy kraść ani szabrować, że obejdziemy się bez rabowania w biały dzień na gościńcu a jedynie ograniczymy się do niszczenia. Wtedy wydawało mi się to niezłym żartem. Najpierw rozczarowanie, a potem prymitywny gniew. Zbiorowy, słuszny gniew. Należało znaleźć jego ujście i skoncentrować strumień na danej osobie. Czy instytucji, jak to się działo teraz.
Tyle lat opłacania tych arogantów i próżniaków z własnych kieszeni i podatków, które państwo w trosce o moje zdrowie i pomyślność dobrotliwie wyciągało mi jedną kościstą łapą z portfela, drugą zaś przyduszając za gardło, w końcu wystarczyło by chcieć, nawet w gniewie, odebrać co swoje z rąk tych, po których efektów pracy nie widać żadnych, a jedynie piętrzące się na każdym kroku biurokratyczne przeszkody. I to był ten dzień.
Nim jednak zdążyłem się rozejrzeć, słowa przeszły w czyny, a ręce w ruch. Nie zdawałem sobie sprawy ile złości, rozczarowania, goryczy, frustracji jest do rozładowania w narodzie.
Rozpizdówka trwałą w najlepsze. Przez chwilę, przerażony jak dziecko, bałem się tego, co wydarzyć się może następne. Dobrze, że większość urzędasów zachowała na tyle przytomności i zdrowego rozsądku by salwować się gwałtowną ucieczką, wiejąc gdzie pieprz rośnie, zostawiając tym samym miejsce pracy, urzędowy posterunek daleko za sobą. Gdyby nie to, mogło by dojść do zbiorowego linczu.
Gdy przyglądałem się zachowaniu innych, myślałem że jestem zamknięty w klatce ze stadem rozwścieczonych goryli. Albo na koncercie rockowym. Pogo – jakie zgotowali w urzędzie przypadkowi bezrobotni, którzy gdy wybierali się podbić listę – nie śniło się nawet w najśmielszych koszmarach żołdakom aparatu państwowej represji. Papiery latały wszędzie, swobodnie opadając niczym jesienne liście, niszczono kartoteki, a z komputerów zostały tylko smętne obudowy, w większości przyrzucane przez...
Ostatnio zmieniony pn 10 lis 2014, 18:19 przez Czerwo, łącznie zmieniany 1 raz.

Ciemna strona wschodzącego słońca (3 fragment)

3
Link do fragmentu drugiego:
http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=16833

Papiery latały wszędzie, swobodnie opadając niczym jesienne liście, niszczono kartoteki, a z komputerów zostały tylko smętne obudowy, w większości przyrzucane przez powybijane okna.
Samo biuro wyglądało jak po przejściu huraganu, a szabrownicy domagali się wciąż to nowych, kolejnych już łupów, kolejnych działań dywersyjnych. Więc szaleństwo rozprzestrzeniło się na kolejne piętra. Działy szkoleń, poniekąd wspólnicy w urzędniczej zbrodni, działy staży, zasiłków, zapomóg, wszystkie jak jeden mąż poszły pod zmasowane ręce rozbójników padając ich ofiarami. Wszelki ład i porządek został zdeptany, rozerwany na strzępy, przepędzony na cztery wiatry.
Resztki mniej rozgarniętych pracowników, takich co to albo nie zdążyli albo byli zbyt przestraszeni by uciec, gdy już nie było czego niszczyć, przewracać i dewastować, zaprowadzono do osobnego pokoju, gdzie kazano im się rozebrać, powyskakiwać z pieniędzy, telefonów i czego tam jeszcze mieli wartościowego, następnie ułożono zrabowane fanty na stosie, a pod wszystko podłożono podpałkę w postaci nowych papierów i zaprószono ogień. Mówię bezosobowo ale sam dałem się ponieść emocjom, czy też może wciągnął mnie wir demolki i – choć teraz nieco ze wstydem – przyznaje się z ręką na sercu, że był to jednak mój pomysł, jak wszystkie inne zresztą tego dnia w urzędzie. No może po za oddawaniem moczu i defekacją, manifestując tymi czynami swą nietuzinkową opinie o tym domu bez przyszłości. Choć grupa innych osób zdecydowała się na taką formę zażalenia. Formularzy czy księgozbioru do tego odpowiednio przeznaczonego użyli jako papieru toaletowego.
Niedobitki, które w porę nie potrafiły się wynieść z miejsca awantury poddane zostały drobiazgowym przesłuchaniom, wymuszano na nich zeznania i dociekano różnych ciekawych zagadnień, tak aby dana odpowiedź miała posłużyć w przyszłości, jako alibi czy choćby dowód w sprawie.
– Gdzie są schowane najlepsze oferty? Gdzie trzymacie te dla ludzi? Gdzie są pewniaki? Gadaj natychmiast! – wypytywał grożąc i wywijać rękoma wypytywał jeden z ciekawskich.
Przeszukano już cały budynek, a świętego Graala nie znaleziono. Na koniec okazało się, że konkretnych ofert wcale już tego dnia nie było, wszystko rozeszło się po zamkniętym kręgu nim jeszcze zawitał pierwszy zainteresowany, nim radośnie uchylono drzwi by powitać zagorzałych bezrobotnych. A reszta nadawała się tylko do rynsztoka.
Następnie rozebranych i ograbionych urzędników puszczono w samej tylko bieliźnie i skarpetach wolno. Obława także się skończyła, a wieść o naszych wyczynach roznosiła się po mięście z prędkością światła. Gdy zaczynałem ten nazwijmy to bunt, przyłączyło się do mnie pięć, dziesięć, góra piętnaście osób. Działaliśmy bez planu, pod wpływem emocji. Dopiero później zaczęliśmy dorabiać do tego ideologię, głównie po to by nas nie aresztowano, a raczej nie zastrzelono na miejscu, przyłapanych na gorącym uczynku.
Gdy wychodziłem z budynku po skończonej robocie, nie wiedzieć czemu krok w krok szła za mną chmara osób, na pewno większa parokrotnie od początkowej garstki rebeliantów. Protest – nazwijmy to – rozrastał się z każdą minutą. Co rusz przyłączali się do nas rozwścieczeni ludzie, pracujący czy nie, przeważnie biedni, wyzyskiwani, pozbawieni nadziei i perspektyw kredytobiorcy na długą metę. Co dziwne, margines trzymał się z daleka. Na wieść że nie rabujemy, a jedynie niszczymy odechciało im się zabawy. Przynajmniej na początku. Bo jak tylko ubrałem się w garnitur, od kombinatorów nie mogłem się odpędzić.
Po opuszczeniu budynku, ulice dziwnie opustoszały, a naprzeciw nam na końcu brukowanej ulicy formowały się oddziały prewencyjnych jednostek policji. Wyglądali jak średniowieczni rycerze ozdobieni gumowymi pałami, z plastikowymi tarczami i mosiężnymi hełmami na głowach. My zaś wyglądaliśmy jak idioci, którzy na strzelaninę wybrali się z gołymi rękami i kamieniami.
Już na pierwszy rzut oka widać było, że nie są to zwykłe odziały, przeznaczone jedynie do patrolowania ulic czy pilnowania powszechnego porządku. Ktoś tam na górze, przeczuwając, że prędzej czy później musi dojść do krwawych zamieszek, których celem i efektem będzie zmiana kadry a także systemu zarządzania państwem, uzbroił oddziały szturmowców niczym futurystycznych żołnierzy, przeznaczając te jednostki do czarnej i mokrej roboty. Bo nie dało się nie zauważyć, że ich wąska specjalizacja to krwawe tłumienie buntów, niszczenie w zarodku wszelkiego społecznego niezadowolenia.
Napastnicy zbliżali się do nas miarowo, rytmicznie wybijając nieznaną mi pieśń bojową.
Robiło to odpowiednie wrażenie, lecz tyko z początku. Strach ma wielkie oczy, zwykłe rzeczy wyolbrzymia ponad miarę, choć zazwyczaj ma to miejsce gdy sytuacja czy przeciwnik zupełnie na to nie zasługuje. Inna sprawa, że nie byliśmy przygotowani na walkę zbrojną tak więc nasz strach wynikał bardziej z zaskoczenia niż autentycznego przerażenia.
Do tego czasu aż ZOMO zebrało się do akcji, z niewielkiej grupki rebeliantów z urzędu pracy zrobiła się tłuszcza. Zadziałał efekt kulki śnieżnej. A grupa policjantów-szturmowców była zbyt marnej liczebności by stanąć na wprost nieprzebranej bezrobotnej armii, która uskrzydlona pierwszym zwycięstwem w domu beznadziei i wzmacniana coraz to nowymi posiłkami ochotników morale miała wysokie i nie obawiała się grupki faszystowskich parobków.
Sługusów systemu.
Sprzedawczyków czci i wiary w drugiego, często jeszcze biedniejszego człowieka.
Swoją drogą, jak niskie muszą mieć o sobie mniemanie i jak wąskie horyzonty ludzie, którzy na rozkaz byle głupka usytuowanego przez innych głupków gdzieś na niewidocznej górze, występować zbrojnie przeciw tłumowi, który poprzez swoje podatki – nomen omen – żywi i jednych i drugich. Przecież w tym ludzkim gąszczu przeznaczonym na pałowanie mogą być ich bracia, siostry, ojcowie i matki, znajomi bliżsi lub dalsi, przyjaciele. A jeśli nawet nie, jeśli przysłano ich z innego miasta czy województwa, to może się tak zdarzyć, że lać będą bliskich swoich kolegów z innych regionów, a ci zrewanżują się tym samym.
A oni nic, tylko bezmyślnie parli naprzód by stłumić, stłuc i zrównać z ziemią pierwszy od dawna, szczery i spontaniczny przejaw obywatelskiej troski i niezadowolenia z rządów, a ściślej to niezadowolenia z sytuacji w jakich te rządy nas postawiły, bez rozdzielania na partie czy frakcje polityczne. A jedynie rządów jako takich.
Nieudolnych.
A tenże rząd, czy też ta władza, bojąc się o swoją sflaczałą i niekompetentną dupę wysłała swoich najemników by spacyfikowali nas niczym górników z kopalni „Wujek”.
Bo jakim to prawem debil jeden z drugim podnosi rękę sól tej ziemi? Kto im dał do tego taki przywilej? Bo jeśli posiadają, niezwłocznie należało im te mandaty odebrać. Jak można podnosić ciężko uzbrojoną rękę na swoich, na krajan, na swych żywicieli, na rękę która karmi?
I niech uschnie pierwszemu, który waży się ją unieść. A śmierć temu, kto waży się wydać podobny rozkaz zza bezpiecznego biurka, za zdradę na własnym narodzie. To nie grupa idiotów w garniturach jest narodem, to my wszyscy szarzy i bezradni nim jesteśmy.
I Świętym jest Prawo tego ludu pomiędzy Wisłą a Odrą do wygłaszania swego niezadowolenia, manifestowania publicznie i zbiorowo, nawet w tak burzliwy i gwałtowny sposób. A rolą policji jest uważać, by protestującym włos z głowy nie spadł.
Choć nie mnie oceniać rzeźników w mundurach, różne rzeczy się robi gdy bezrobocie i bieda zagląda do czterech, nie zawsze własnych, kątów. Gdy głodne dzieci krzyczą jeść a do garnka nie ma czego włożyć.

Nie mnie oceniać ludzkie charaktery.
Ale to amorficzną masę pod nazwą „rząd” z chęcią osądzę, póki co jeszcze bez rzucania kamieniem.
Bo to nie kto inny jak kolejne rządy pod pretekstem ochrony „wolności i bezpieczeństwa” wiążą mi coraz ciaśniej ręce na plecach, przeistaczając ten kraj w policyjny kołchoz. Nie mam prawa się bronić, jestem monitorowany na każdej ulicy, śledzony i inwigilowany, a wszystko to w trosce o moje rzekome dobro. Gdyby z taką gorliwością zabrali się za tworzenie miejsc pracy i rozwój przemysłu, fabryk, przedsiębiorstw, dawno bylibyśmy już na ekonomicznej mapie świata zaliczani do państw wiodących. I być może to jest właśnie przyczyna dla której nasi władcy biegający na sznurkach Brukseli nie dopuszczają do rozwoju.
Nie wietrzę tu teorii unijnego spisku, jednak dziwnym jest, że jeden z większych krajów w Europie, mający wielki potencjał, bardziej przypomina trzeci świat niż centralną cześć mapy kolebki cywilizacji.
Tymczasem szwadron umundurowanych zbirów przyśpieszył, a przywódca mundurowego stada, bydła raczej, dał znak do frontalnego ataku. Zagrzewał do walki niczym wytrawny trener, doświadczony kadrowiec i uznany szkoleniowiec. Świata klasowa wedle wszelkich rankingów. Szkolili go przecież najlepsi, nasi przyszywani, nieślubni bracia po kądzieli, córki i syny mateczki Rosji – sowieci.
– Bijcie tak, żeby bolało a śladów nie było. Bijcie mocno, chłopcy. I nic się nie bójcie. Rozkaz był, minister pobłogosławił, a reszta do nas należy. No, do roboty. Na nich! Pałek nie oszczędzać, mnóstwo na stanie jeszcze jest. I pamiętajcie – żywych brać!
I w ruch poszły pałki, kije, młoty i tarcze. Tak długo wyczekiwana przez niektórych bitwa pod Har-Magedon w końcu nastała.
Mieliśmy ogromną przewagę liczebną i kierowała nami większa motywacja. Biliśmy się za siebie, a nie za tych, co na górze, na stołkach, bezpiecznych i oddalonych setkami kilometrów, połączonych jedynie liniami telefonicznymi czy falami radiowymi. Choć nie powiem, w czasie walki wielu z policjantów biło i walczyło z taką zajadłością, z taką determinacją jakbyśmy osobiście każdemu z nich i ich rodzinom wyrządzili najgorsze na świecie zło, przez co ściągnęliśmy na siebie ich zasłużoną zemstę.
A myśmy byli niewinni, przynajmniej im nic nie zawiniliśmy. Ani pośrednio, ani osobiście.
Gdy wynik walki przechylał się na naszą stronę, gdy siły opuszczały pałkarzy, ulegający zdobyli się na jeszcze jeden, ostatni zdaje się wysiłek. Torując sobie drogę rozdając pały gdzie popadło, zbili się w stłoczoną masę, po czym osaczeni spróbowali odwrotu.
Kij z rozkazami gdy chodzi o życie. Nareszcie do nich dotarło, że w obliczu wroga mogą liczyć tylko na siebie, a żaden uśmiechnięty lizus w garniturze w obliczu ostatniej godziny im nie pomoże. Ocalić mógł ich tylko cud.
A na takowy się nie zanosiło.
Pałkarze byli już w takich opałach, że gdyby nawet sam Najjaśniejszy Plemiel czy nawet Prezydent Wszystkich Polaków osobiście i we własnej osobie zjawili się by dowodzić i wydawać stosowne rozkazy, to nas zostawili by w spokoju, a swój gniew skierowali na sprzedajnych mocodawców.
Umierać? W imię czego? Kilku zmiennych jak chorągiewki garniturów z kłamliwymi językami i pokrętnymi tłumaczeniami? Bogacących się sprzedawczyków, oszustów i złodziei, gdy w tym samym czasie szara reszta której kosztem tyją i rozrastają się niebotycznie tonie w biedzie i nędzy?
Dla kilku srebrników?
Nie jest zbrodnią być bogatym, wręcz przeciwnie – to jedno z podrzędnych celów istnienia. Zbrodnią natomiast jest odbierać słabszym, samemu nie znając umiaru, bogacąc się kosztem innych, wzbraniając się całym jestestwem od dzielenia szczęściem jakie spłynęło. Zbrodnią jest, gdy jeden posiada wszystko, a reszta nic. I nie chodzi o to by wszyscy mieli po równo i to przeważnie kosztem drugich, chodzi o to by wszyscy mieli wystarczająco nawet a nieco ponad to.
Służba ta, choć niewdzięczna, jest dla narodu, dla jego bezpieczeństwa i dla jego spokoju. I nie jako gwardia przyboczna czy ochrona dla urzędników najwyższego stopnia czy innych grup interesu. Naród to szare miliony, nie wymieniane w czołówkach czy pierwszych stronach gazet, a nie pięciuset osłów w drogich garniturach kryjących, korygujących opasłe sylwetki i nędzne charaktery.
Wracając do akcji.
Kordon policjantów został jednak odcięty od drogi ucieczki. Bezradny, zdany na naszą łaskę. Spora grupa naszych oskrzydliła ich, obchodząc walczących bokiem, przez co ze świeżymi siłami znaleźli się za całym zgiełkiem. Mundurowi byli okrążeni i bez żadnych szans.
Wtedy tłum dał się ponieść w swym szaleństwie. Wielu z nas starało się temu zapobiec, jednak tak jak policja nie znała dla nas litości, tak – co niektórzy z nas, mniej odporni psychicznie, którym złość odebrała rozum i trzeźwe spojrzenie – nie znaleźli współczucia dla rozłożonych na łopatki przeciwników. Tłuczono ich do nieprzytomności. Wielu z nich, niestety, nigdy już jej nie odzyskało.
Straty, wielkie straty.
A policjant też człowiek.
Tego nikt nie spodziewał, choć było to łatwe do przewidzenia. Zwłaszcza dla tych, co wydali rozkaz natarcia na rozwścieczony tłum. Jasnym było, że ktoś paść musi, nieważne z której strony miały być ofiary, musiało ich być sporo, tak czy owak. A z tej próby sił, to my wyszliśmy zwycięsko, lecz także nie bez poważnych strat. Wtedy do mnie dotarło że śmierć wroga nie powinna być celem walki. Celem walki powinno być bezkrwawe zwycięstwo.
Jednak tak ten świat jest stworzony, że przy każdym poważniejszym konflikcie przeleje się masa krwi.
Mimo, że mundurowi z nami walczyli niemal na śmierć i życie, poległych napastników żegnaliśmy jak braci. Koniec końców to ludzie tacy sami jak my. A w tej sytuacji znaleźli się także dlatego, iż zmusiły ich do tego okoliczności. Tak jak i nas zresztą. Choć, gdyby nie rozkazy płynące z centrali, mogło by się obyć bez ofiar.
Lecz nie było już odwrotu. Musieliśmy dalej przeć do przodu.
Byliśmy to winni sobie, a zwłaszcza poległym.
Oddaliśmy im hołd, a pozostałych przy życiu, rannych, przetransportowano do szpitala.
Bo choć mogli użyć amunicji, nie zrobili tego. Czy z braku możliwości czy raczej z obawy przełożonych, którzy bardziej troszczyli się o własne stołki zagrożone śmiertelnymi ofiarami wśród buntowników niż bali się o życie własnych ludzi. Ludzi, których bez mrugnięcia okiem wysłali na rzeź. A może sami okazali nam więcej ludzkiego miłosierdzia niż nas było na to stać?
Do dziś nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.
Po wszystkim nie wiedziałem co robić. Co myśleć.
– Co teraz? – spytałem sam siebie, a odpowiedział mi tłum zebrany wokół mnie.
– Walimy pod ratusz, tam też trzeba zrobić porządek, rozliczyć odpowiedzialnych za śmierć niewinnych – rzucił ktoś na zaczepnego, zupełnie jakby nic się nie stało.
Nie było żadnego sprzeciwu, a raczej zgodne milczenie, niema, tępa akceptacja.
Więc poszliśmy. Jak na komendę.
Nikt się nie sprzeciwiał, nikt nie kwestionował. Dopadła nas jakaś niespotykana dotąd – w narodzie, a raczej jego wąskiej grupie – jednomyślność. Tak to już jest, że do rozbiórki czy z nożem na gardle jesteśmy jak jeden maż. Taki kraj, taki u nas obyczaj.
Ja poszedłem głównie dlatego, że nie miąłem nic do stracenia ani nic innego, ciekawszego do roboty. Bo nie w głowie było mi wracać do pustego mieszkania i czekać a przyjdzie po mnie kilku osiłków rodem spod tajnej gwiazdy i siłą zaprowadzi na szafot. Po za tym byłem to winny poległym. Zabrnąłem za daleko by teraz się przestraszyć.
Nie czułem się winny śmierci funkcjonariuszy, nie osobiście. Nie posiadam aż tak silnie rozwiniętego poczucia moralności. Po za tym to nie ja ich biłem do nieprzytomności. I gdyby nie postawa naszych ludzi, gdybyśmy stchórzyli, równie dobrze to ja mogłem znaleźć się na miejscu martwych. Cóż, tamci brali pieniądze za to, że ryzykowali w takich właśnie przypadkach, bądź co bądź wiedzieli na co się piszą zgłaszając się do służby. Mecze, protesty, demonstracje – krew lała się wszędzie. Tym razem padło na nich. Po za tym była to swoista, symboliczna kara za przeciwstawienie się narodowi w imieniu uciskającej go władzy. Za wysoka, co prawda.
A my biliśmy się we własnej obronie. Owszem, bardzo żałowałem zabitych, czułem wstyd i złość, że musiało się skończyć tak, jak się skończyło, że sprowokowano nas do najgorszego. Cena była zbyt wygórowana, nijak nie pokrywała przyszłych i niejasnych jeszcze, wątpliwych korzyści. Jednak nie mogłem wiele na to poradzić. Mimo, że ja to wszystko zacząłem, nie mogłem brać odpowiedzialności za każdego z osobna człowieka biorącego udział w zamieszaniu jakie powstało. Byliśmy płynną masą i choć za całość odpowiadaliśmy jako jeden mąż, to za poszczególne akty nadprogramowego bestialstwa odpowiadali tylko sprawcy.
Do tego, z niezrozumiałych dla mnie względów, tłum okrzyknął mnie liderem. Ani nie zostałem obdarzony wymaganą w takich przypadkach odpowiednią charyzmą ani właściwymi predyspozycjami czy choćby wyglądem fizycznym do bycia hersztem zbrojnej bandy. Głównym powodem zdaje się było to, iż dąłem impuls do rozpoczęcia aktów wandalizmu, które w oka mgnieniu przerodziły się z czasem w coś większego. Choć osobiście podejrzewałem, że było to jedynie zrzucenie odpowiedzialności na jednego człowieka, by w razie czego mieć możliwość moralnego jak i prawnego umycia rąk.
– Ktoś musi nas poprowadzić – usłyszałem podniecony głos. – Ktoś musi być naszą twarzą i głosem, przemawiać w naszym imieniu i być rozpoznawanym jako my wszyscy. Bo wszyscy mówić i żądać nie możemy, zaraz zrobi się burdel na kółkach.
Wtedy było mi wszystko jedno, liczyła się sprawa, choć nie wiedziałem jeszcze dokładnie jaka oraz kolekcjonowanie mocnych przeżyć na ostatnich zakrętach żywota. Jednak nie zamierzałem czynić tego kosztem czyjegoś zdrowia czy życia, i tak już zbyt wiele kosztowały moje ekscesy.
Nie wiem o co chodziło innym w tej demolce, ale wiedziałem o co w tym wszystkim chodziło mnie. Przynajmniej na samym początku, jeszcze w pośredniaku. O jak największą, bezcelową rozróbę. I wątpię by inni, bogatsi o tą wiedzę poszli za mną, niszcząc przy okazji wszelkie odmiany zakamuflowanego zła.
Niestety, bunt żył własnym życiem i raz puszczony w ruch, czując samowolkę i bezprawie nie chciał dać się okiełznać.
Nikt z protestujących nie zasłaniał twarzy, nie zakładano masek i nie ukrywano się pod nimi. Staliśmy, szliśmy, kroczyliśmy z dumnie podniesionymi głowami. Nie byliśmy anonimowymi zjadaczami chleba, bezimiennymi i nieznanymi nikomu pachołkami czy szarą głupia masą. Każdy z nas posiadał tożsamość nie bojąc się jej ujawnienia. I wtedy właśnie to rząd powinien się nas bać a nie my ich. To rząd jest dla nas, a nie my dla niego. Taki szczytne myśli oświecały nasze głowy.
Po drodze „na ratusz” przyłączyło się coraz to więcej osób. Z początkowej grupy zrobiła się płynąca głównymi ulicami miasta ludzka rzeka. Szliśmy jak szarańcza, wylewając się skąd popadło, niszcząc wszystko co kojarzyło nam się z wyzyskiem prostego człowieka, i krętactwem kosztem innych. Sklepy z logo wielkich marek płonęły żywym ogniem. Dlaczego? Dlatego iż to wydawało się najprostsze.
Nie raz i nie dwa słyszałem opowieści jak to w Chinach małe dzieci pracują od rana do świtu za miskę ryżu, pozbawiając się życia dla wielkich koncernów. Więc była podkładka.
Nie jestem komunistą, ani tym bardziej nie wierzę w socjalizm i inne utopijne wynaturzenia stawiające wszystkich razem w jednym rzędzie pod opieką państwa czy jednoosobowego ojca narodu, przeważnie tyrana, bez prawa znaczącego głosu i możliwości wychylenia w tą czy w tamtą. Nie jestem głuchym i zaślepionym demokratą, bezmyślnym liberałem, betonowym konserwatystą, brutalnym anarchistą czy skrajnym nacjonalistą. Nie podpisuję się pod żadną z tych błyszczących i pustych etykietek, którą przylepiają sobie puści ludzie bym móc się jakoś rozpoznać w tłumie lub zdobywać przychylność innych. Nie wierze w opiekuńczą role państwa, a w nadmierną szkodliwość władzy gdy ta wtrąca się w moje sprawy. Nie wierze także, że ktoś z będących przy korycie ma na celu i działa wyłącznie w imieniu mojego dobra, czy choćby dobra szeroko pojętego ogółu.
Jedyne czego pragnąłem, to życia w szczęściu i pomyślności w kraju w którym się urodziłem i wychowałem, bycia dumnym z ludzi pośród których dorastałem i pośród których dojrzewałem, a także by i oni żyjąc pomiędzy Bałtykiem a Tatrami mogli uważać się za wybrańców losu. Czy to tak wiele?
Niczego nie deklarowałem, niczego też nie obiecywałem. Za to wiedziałem, że było źle i dalej tak być nie mogło. Wiedziałem też, mniej więcej, co jest złe. I co trzeba było, co należało zrobić by stanąć na nogi.
Przewrót. Gruntowny, wiosenny, dogłębny porządek. A do tego żadnych grubych kresek, podpierania nóg lewych i prawych, przebaczenia win i zapomnienia o destrukcyjnej przeszłości. O nie. Nadchodziło pełne rozliczenie.
A wraz ze mną gotowe do działania były krwawe oddziały obywatelskiego NIK-u.
Wierzyłem, i nadal zresztą wierze, że zbyt wielka władza i bogactwo skupione w rękach wąskiego grona uprzywilejowanych osób rodzi chore społeczeństwo i jego patologiczne zachowania. Stwarza niezdrową proporcję. Przepaść pomiędzy bogactwem i nędzą z każdym dniem się powiększa. Ktoś kto ma więcej, zazwyczaj dochodzi do tego kosztem innych, po trupach słabszych, gorzej przystosowanych czy to z natury czy z urodzenia. I osobiście nikomu to nie przeszkadza dopóki jest się w gronie wyzyskujących. Gdy jest się na dnie, gorzej przychodzi przełknąć tę gorzką pigułkę.
I my właśnie wypluliśmy tą cierpką tabletkę i ucinaliśmy ręce, które nas przytrzymywały i zmuszały do jej połykania.
Rozwaliliśmy w drobny mak kilka samochodów na rządowych numerach, w mniemaniu ich właścicieli wartych zapewnie więcej niż nasze bezproduktywne żywoty. Po wszystkim wozy te nie nadawały się nawet na złom. Te przedłużacze penisów i królewskie zmotoryzowane berła wyglądały jak zgniecione puszki konserwowe.
Nie było mowy o żadnej rewolucji czy przewrocie na zasadach na jakich to się działo w głowach niewydarzonych idealistów, gdzie głównym założeniem było rabowanie bogatych i rozdawanie biednym. Nic z tych rzeczy. Za żadnym razem się to nie udawało, zawsze gdzieś po drodze dochodziło do wypaczeń. Koniec końców historia zawsze się powtarza.
W praktyce biedni okradają i niszczą jeszcze biedniejszych, a bogacą się na tym tylko jeszcze bogatsi, którzy zawsze za pomocą gromadzonych przez lata środków wychodzą obronną ręką.
– Żadnego Janosikostwa – powiedziałem na starcie.
Ale co ja mogłem? To że powiedziałem, nie znaczy od razu że wszyscy karnie posłuchali. W każdej rodzinie trafia się czarna owca.
Łudziliśmy się, że niszcząc co tylko wpadnie w ręce robimy miejsce na nowy porządek, przestrzeń do zagospodarowania, miejsca pracy i rynek zbytu. Nieco pokrętne myślenie, lecz kogo wtedy obchodziła żelazna logika. I jakoś to pasowało do nastroju jaki nas ogarnął.
Pustoszały przystanki, autobusy i samochody stawały opuszczone i porzucone na środku jezdni, zaś pasażerowie a także kierowcy szli z nami. Po drodze kilka osób zgłodniało jednak oszczędzono osiedlowe sklepiki, choć ich właściciele sami proponowali byśmy się u nich posilili, za darmochę oczywiście. Bardziej do gustu przypadłą nam uczta w licznych, wyrosłych urodzajnie ostatnimi czasy hipermarketach.
Wchodziliśmy, a szeregowi pracownicy porzucali swą bezsensowna i źle opłacaną pracę na lewe godziny, pozbawioną podstawowych dodatków socjalnych, dobitnie zrywając szemrane umowy. Informowani wcześniej przez klientów czy radio lub telewizję w sekcji ze sprzętem RTV o naszym marszu, przyłączali się do plądrowania i niszczenia.
– Pieprzyć ten kołchoz – mówili zgodnie.
Na zgliszczach opowiadali o niegodziwcach zza granicy i ich lokalnych pomagierach – obozowych kapo jak nazywali kierownictwo i wyższe szarże.
Po sytej przekąsce i uzupełnieniu niezbędnych suplementów, olewając równość i braterstwo, spaliliśmy hangary o obco brzmiących nazwach i niepotrzebne nikomu zagraniczne molochy, uciekające z podatkami, z naszymi pieniędzmi gdzieś daleko za umowną już granicę. Dzięki temu zabiegowi osiedlowe, a zwłaszcza wiejskie sklepiki odzyskały swych pierwotnych klientów.
– Więc nawet wyjdzie nam to na dobre – powiedział jeden z byłych już pracowników, który swe wypowiedzenie złożył w formie płonącej pochodni.
W międzyczasie jeszcze odwiedziliśmy kilka zakładów i instytucji niezbyt lubianych przez społeczeństwo, a z którymi, jak nam się wydawało należało zrobić porządek. Zakład niedobrowolnych Ubezpieczeń Społecznych, Urząd Skarbowy, spółdzielnie i wszelkiego rodzaju biura poselskie i siedziby partii, od lewa do prawa, nie pomijając nikogo. Tak po chłopskiej sprawiedliwości.
– Każdemu się coś od życia należy – wołali rebelianci i demolowali lokale winnych, tak jak popadło.
Wywlekliśmy pracowników tychże instytucji, a w tłumie odezwała się rządza mordu. W urzędniczej masie dopatrywano się przyczyn upadku i wszelkiego, co złe w tym kraju, co poniekąd było faktem.
Nie raz i nie dwa głupia decyzja czy jej brak, lub zbytnia i niepotrzebna nadgorliwość przekreśliła dobrze zapowiadający się czy już rozkręcony interes. Zamrażanie kont, wykańczanie drobnych przedsiębiorców monstrualnymi haraczami, wszystko to pozostawało bezkarne i pieczołowicie kultywowane, pozostawiane bez cienia odpowiedzialności za własne czyny, podczas gdy obcy, wielomilionowy kapitał obsypywany był ulgami i dodatkami, witany i malowany jako istny zbawiciel, co tylko dorzynało maluczkich.
Ktoś słusznie zauważył, że działanie wbrew interesom obywateli powinno być karane śmiercią.
Lecz gniew ten, choć słuszny, był źle ukierunkowany.
– Owszem – mówię do ludu gotowego do biblijnej rzezi – ci ludzie pośrednio przykładali się do ogromu ludzkiego nieszczęścia, jednak wykonywali tylko swoja prace, bezmyślnie działając na polecenie innych bezmyślnych baranów, którzy z kolei wykonują rozkazy jeszcze większych baranów, a końca tej spirali nie widać. Odpowiedzialna była tylko i wyłącznie mglista góra, sprzedajny Olimp, wydający niezrozumiale i często sprzeczne z logiką i nie tylko, dyrektywy. Nie od dziś wiadomo że przykład idzie z góry
Porwało mnie krasomówstwo. Oczywiście ubarwiam, wtedy mówiłem prosto, by nie powiedzieć prostacko. Ale za to zrozumiale. A może zarozumiale.
Postanowiono więc, raz na zawsze skończyć z biurokratyczna głupotą. Ludność pracującą oszczędzono. Na razie. Ale przestroga została zasiana głęboko w sercach i umysłach.
Idąc mijaliśmy zagraniczne koncerny paliwowe i ich punkty dystrybucji. Pożyczyliśmy od nich nieco benzyny, gdyż ceny były według nas niezbyt sprzyjające interesom, sztucznie zawyżone, poza tym nie posiadaliśmy wystarczającej ilości gotówki.
Uzbroiliśmy się w koktajle Mołotowa.
– Tak na wszelki wypadek – stwierdził ktoś z nas.
Wspomniane stacje benzynowe przeszły do historii polskiego nafciarstwa.
Okazało się, że przydały się szybciej niż myślałem.
Pod urzędy podłożono ogień, a urzędników, ku przestrodze, wysmagano rózgami i przepędzono na drugi koniec miasta. Symbolicznie. Kto z gromadą nie trzyma – nie ma prawa żyć w tejże gromadzie, jak mówi ludowa mądrość.
Ogień palił się świetnie. Tony papierzysk były dla niego idealną pożywką. Lata zaświadczeń pracy, cały ten zawodowy wysiłek i trud legł w gruzach, spopielony i nic nie warty. Paliły się nasze wątpliwe emerytury, wyłudzone siłą składki, rachunki i z niszczycielską wytrwałością kolekcjonowane przez urząd co miesiąc pobierane haracze.
Oficjalnie zniknęliśmy z kart państwowych świadczeń socjalnych.
Po tym wszystkim skierowaliśmy się do wytyczonego wcześniej punktu destynacji.
Bardziej przypominało to jakąś zorganizowaną majówkę niż pochód bandytów, jak już nas zdążyły ochrzcić nieprzychylne media.
– …przez miasto przewala się żądny krwi i mordu tłum szaleńców, neonacjonalistów spod znaku czarnego, złamanego krzyża , którzy bez żadnej przyczyny i bez żadnego sensu niszczą wszystko co stabilne i wartościowe w naszym społeczeństwie … – brzmiały radiowe komunikaty.
Nie wiem na czyje zamówienie i na czyje żądanie wysmażono tą manipulacyjną papkę dla przestraszonych lemingów. Domyślałem się jedynie odbiorców tego czytelnego komunikatu. Każdy, kto nie był i nie przyłączał się, wolał zostać przy swoim ułożonym i bezpiecznym światku. A kto wiedział o co chodzi w tymże pochodzie, przeważnie już w nim uczestniczył.
Gdy dotarliśmy pod ratusz czekała już tam na nas kolejna zbrojna ekipa policji. Po zebranych batach i doświadczeniach byli o niebo lepiej przygotowani i odpowiednio do sytuacji przeszkoleni. W liczbie tylko z pozoru dorównującej naszej. Choć przewaga liczebna szybko topniała, gdyż do nas z każdą chwilą przyłączali się nowi protestujący, nowi bojówkarze szukający sprawiedliwości. A może po prostu silnych wrażeń, jak ja.
Mundurowi nie przeszkadzali nam w pochodzie, więc widocznie ktoś im zabronił wkraczać do akcji nim jasne staną się nasze zamiary. Cierpliwie czekali na rozwój wydarzeń, nie chcąc prowokować niepotrzebnych walk ulicznych. Ktoś tam na górze wyraźnie liczył na bezkrwawe rozwiązanie. Może nawet na pokojowego Nobla. Skoro marionetce z USA za dwie wojny dali to, ba, nawet Unii Europejskiej przyznali, co samo w sobie jest absurdem, czego nie mieli by dać innemu, zdalnie sterowanemu urzędasowi. Duża amerykańska bańka piechotą nie chodzi, o sławie i adoracji już nie wspominając.
Szczerze mówiąc, mogło by do tego dojść tylko w wypadku, gdyby ktoś z nas wierzył jeszcze w obietnice bez pokrycia.
I tak oto stanęły naprzeciw siebie dwie potężne, zwaśnione armie. Jedną była ludność cywilna uzbrojona tylko w gołe pięści i rozkrzyczane gęby, choć co bardziej zapobiegliwsi zaopatrzyli się w marketach w sprzęt żelazny i sportowy. Pały, młotki, siekiery, motyki, wszystko co było pod ręką i nadawało się do wyrządzania nieodwracalnych szkód na mieniu i zdrowiu.
Po drugiej zaś stronie barykady stały uzbrojone odziały policyjne, przypominające bardziej zastępy krzyżackie niż współczesnych opasłych i niezbyt rozgarniętych stróżów prawa. Samochody, armatki wodne, działa przeciwpiechotne i Bóg wie co jeszcze chowali w zanadrzach.
Nowoczesna technika w starciu z pierwotną siłą, pierwotną furią. Jednak my przeważaliśmy ich liczebnie. Można było to już dostrzec gołym okiem. Na każdego policjanta przypadało ponad dwóch czy nawet trzech naszych zdeterminowanych i gotowych na wszystko wojowników i wojowniczek.
I co najważniejsze, wcale się ich nie baliśmy. Strach minął. Za to w twarzach bojówkarzy faszystów dostrzegaliśmy paniczny strach. Nie mogli nam nic zrobić. Zabić? Za co? W obronie własnej? Cały kraj, a kto wie, czy nie cały świat patrzył im na ręce. A obrazek wcale nie przypominał miejsca, gdzie demokracja święci triumfy i przeżywa swe najlepsze lata, a raczej zapomniany dyktatorski grajdoł, gdzie rządy sprawują kanibale, seksualni frustraci i zakompleksieni impotenci.
Ktoś z mundurowych przemówił. Po tych słowach zapanowała złowieszcza cisza, jednak ja sam nie słyszałem, o czym ten człek prawił. Po chwili jednak, dzięki głuchemu telefonowi, dowiedziałem się że prezydent miasta chce negocjować kapitulację. I to z przywódcą zbuntowanego stada, czyli ze mną.
Szczerze mówiąc, do samego prezydenta nie miąłem zastrzeżeń. Mimo iż na pewno miał kilka grzeszków na sumieniu i udziały w szerzących się lewiznach, lub chociaż na nie przyzwalał to przynajmniej robił coś dla ludzi. Pięknie wprowadził nasze miasto w nową dekadę, opiekował się jak na gospodarza przystało, dzięki czemu rozwijały się i okoliczne tereny. Co z tego, skoro jego współpracownicy wyprawiali istne cuda, trwoniąc ten dorobek i rozmieniając na drobne, co niestety rzutowało na jego dokonania.
Próbowałem się od tych negocjacji wykręcić sianem, tłumacząc że do polityki to ja się nie nadaję, że bicie piany to nie dla mnie i nie wiem co i jak mówić, i że tak naprawdę, chodziło mi tylko o awanturę.
Choć to ostatnie przemilczałem, bo gdyby ktoś z kamratów dowiedział się że to dla mnie nic więcej niż zwykle jaja czy ochota na emocję wówczas gdy dla nich była to sprawa życia i śmieci, wylądowałbym na śmietniku historii razem z kapitulującym prezydentem i resztą złodziejskiej bandy. Bo TO COŚ działo się ze mną czy beze mnie, ja już nie miałem na to wpływu.
– Bo co ja mogę? – broniłem się, ale tak jakoś słabo.
Może w głębi duszy marzyła mi się kariera elektryka na salonach.
Wyczuli mój cienki opór i niemal na siłę wypchnięto mnie na sam środek barykady.
Prezydent, ze swojego bezpiecznego miejsca, niczym panienka z okienka, pytał czego żądamy w zamian za powrót do domów i przywrócenie porządku w mieście. Przemawiał także w imieniu spanikowanej stolicy. Właściwie to był jej przedłużeniem, lokalnym delegatem. Przekaźnikiem.
No właśnie, czego chcieliśmy?
Nie miałem zielonego pojęcia, nie mieliśmy żadnego programu, planu, czegokolwiek sensownego na czym można by było coś ugrać i przedstawić w zamian za spokój. Poza zamianami na lepsze. Ja sam wiedziałem dlaczego idę pod ratusz, z braku laku, z poczucia winy ale dlaczego szli inni, nie miałem pojęcia. Coś mi świtało, widziałem większą sprawę ale nie dostrzegałem szczegółów, konkretów.
– Więc, czego właściwie chcemy? – spytałem.
Liczyłem, że lud przemówi.
Ale lud milczał.
– Czego chcecie, czego chcemy? – powtórzyłem. – Śmiało, nie bać się. Nie po to tyle przeszliśmy taki kawał drogi, by teraz, u progu nowych porządków chować głowę w piasek.
– Pracy! – padło z tłumu.
Tak jakoś niemrawo. Nieśmiało.
Pracy – ok. Jak najbardziej rozsądne żądanie. Zanotowano.
Potem znów cisza.
Ale zaraz się rozkręciło.
– Godziwych zarobków!
– Cen na przyzwoitym poziomie!
– Tanich mieszkań! – dorzucił ktoś jeszcze.
– Legalizacji! – dodał czwarty czy piąty, co skwitowane zostało gromkim śmiechem. Ale przyjęte jak postulat. Zaprotokołowane.
– Bezpieczeństwa! Spokoju na ulicach! – Chleba, igrzysk, i tak dalej, i tak dalej. Worek z żądaniami rozwiązał się, a projektom, często niebanalnych i zgoła niewykonalnych, nie było końca.
Co znaczy fantazja ułańska w obliczu prawdziwej wolności.
Prezydent wysłuchał, skonsultował się z ekipą rządzącą uwieszoną na telefonicznej linii, jako że był tylko pośrednikiem wiadomości, i jak najlepszy, troskliwy i dobrotliwy ojciec, ukrywając swoje zamiary pod sympatycznym uśmiechem, w stylu dyktatora, Józefa S. powiedział:
– Nie ma sprawy, zaraz się tym wszystkim zajmiemy, a na razie możecie iść do domu.
Cześć i czołem. Już po wszystkim.
Rozszyfrowując ten krótki przekaz od władz kraju można się było między wierszami doszukać takiej oto niewypowiedzianej, układnie przemilczanej kwestii:
– A potem do pudła, do paki, albo na wagony i przejażdżką na wczasy robotnicze w lasach czy kopalniach Syberii. Już my wam dam, łajdaki. Nauczymy was pokory i moresu dla władzy, sukinsyny. Z władzą nie ma żartu. Bić to my, a nie nas.
Ale na żywo nikt głośno nie rozkodował szyfru. Nie tak od razu.
I co?
To wszystko. Tłum nie mógł uwierzyć w swe szczęście, w swoją siłę przebicia. Widocznie dopiero zaczęli nas brać na poważnie gdy już palił im się grunt pod nogami, a myśmy do tego ognia jeszcze dokładali swoje co nieco.
– Więc to było takie proste? – rozległo się wśród tłumu.
– Oczywiście, że nie – powiedział ktoś inny.
Trzeba było sobie jasno uzmysłowić, gdzie możemy zajść dając wiarę podobnym banialukom.
– On ma nas za idiotów! – krzyknąłem. – Wszyscy oni.
Wskazałem niechcący na szturmowców, a chodziło mi o rządzących.
I jak się okazało, był to błąd z rzędu tych co burzą historię, nie pisząc w zamian na wytartych i zamazanych jej kartach niczego nowego.
Tłum źle odebrał moją postawę. Myślał, że to nawoływanie do ataku, co po części by się zgadzało, jednak mi tak naprawdę chodziło o to, że znów chcą nas na sucho wyruchać, a następnego dnia pozamykać w klatkach.
Już raz chciałem sprawiedliwości, to dostałem. Pałą po plecach.
Na własne oczy wdziałem jak jakaś krewka staruszka krzyczała w stronę barykad:
– Milicja to kurwy! Jebać milicję!
Wygrażała do nich w ostrych słowach, otwartym tekstem. Nieczęsto widzi się wiekowych seniorów żarliwie oddanych sprawie, niemal do samego końca. Dopiero wnuczek, dwumetrowy drab o twarzy kopalnego gada i włosami w kształcie koguciego grzebienia poprawił ją i ze stoickim spokojem, a także niezwykłą troskliwością, graniczącą nawet z ckliwością, wyjaśnił że teraz to jest policja i że z milicją to skończyli już dawno temu i że na pewno babcia pamięta, przypomni sobie jak tylko się postara.
Wdziałem też jak facecik grubo po pięćdziesiątce, w kufajce, roboczych butach i spodniach, okładając wyrwanego z kordonu sługusa systemu, krzyczał:
– To za Popiełuszkę, szmaciarzu!
I lał gdzie popadło uratowaną z pożaru w markecie łopatą do odśnieżania, choć był już sam środek lata.
Na ten sygnał szeregi zostały zwarte.
Jeszcze w międzyczasie, gdy tylko mierzyliśmy się wzrokiem, z tłumu wypadł jakiś młody chłopak, desperat u kresu sił, po czym w imię protestu przeciw władzy oblał się benzyną i podpalił. Zupełnie niepotrzebnie. Władza była na kolanach, a do nas należało ją albo z tych kolan podnieść i przepędzić gdzie pieprz rośnie albo zwyczajnie, w akcie miłosierdzia ludzkiego – dobić.
Zaraz zawołano kilku ochotników by czym prędzej chłopaka ugasili, bo po pierwsze – szkoda człowieka, a po drugie – nikt z tych pozbawionych ludzkich uczuć i reakcji nawet nie zwróci uwagi na ludzką pochodnię, co dopiero mówić by miał się przed nią ukorzyć.
Niestety, nie udało się go odratować, co tylko wkurzyło jeszcze bardziej zebranych pod ratuszem.
Dwie złowrogo na siebie patrzące masy w końcu starły się ze sobą. Jedni rzucili się na drugich.
To nasi nie wytrzymali pierwsi. Na wieść, że urzędasy chcą ich po raz kolejny przerobić na szaro, znów nie ponosząc żadnych konsekwencji swoich czynów, tłum ogarnęła jątrząca wściekłość. Struna po raz kolejny została naciągnięta, tym razem jednak o kilka centymetrów za daleko, tak że aż w końcu pękła.
Ktoś, jeszcze w trakcie pochodu pod ratusz, niechcący przypomniał o niesławnym incydencie, jaki miał miejsce z jego udziałem i udziałem lokalnego posła czy też senatora, co tylko jeszcze rozjątrzyło naszych. Otóż nie dalej jak rok temu ten nieszczęsny człowieczyna postawił samochód na parkingu obok dworca kolejowego, po czym poszedł załatwiać swoje pilne sprawy. Związane z jednym ze spalonych już urzędów.
– Zanim to jednak zrobiłem – tłumaczy sam poszkodowany – zaraz jak tylko zgasiłem silnik, poczułem głuchy dźwięk, coś jakby tępe uderzenie. Wyszedłem sprawdzić co to takiego. Okazało się że nietrzeźwy poseł czy senator przywalił pijany łbem w zaparkowany samochód. A że ważna persona to się dowiedziałem dopiero po fakcie.
Facet zbadał sytuację, okazało się że wóz jest cały, a nieszczęśnik dochodzi do siebie przy pomocy litościwych przechodniów, poszedł w swoją stronę, zapominając o śmiesznym wypadku.
– Następnego dnia dostałem prokuratorskie wezwanie, gdzie oskarżono mnie o spowodowanie groźnego w skutku wypadku, potrącenie przechodnia i ucieczkę z miejsca wypadku. Z gazet też dowiedziałem się że nim nawalony jak szpak dygnitarz walnął czołem w mój samochód, przyjechał na dworzec samochodem po torach kolejowych, po czym jak gdyby nigdy nic, zaparkował go na peronie pierwszym.
Facet dostał trzy lata w zawieszeniu, uzbierane punkty karne wymienił na rower, bo odebrano mu prawo jazdy i wyznaczono surową grzywnę.
– Surową, że Matko Boska – dodał z urazą w głosie. – Żałuję, że go nie przejechałem, przynajmniej wiedziałbym za co płacę.
A później, na miejscu boju, rozpętało się piekło.
Rozkaz ataku wydał nie kto inny, jak towarzyszący nam niemal od początku srebrzysto grzywy ksiądz, misjonarz groteskowo odziany w zakonny habit oraz z przepasanym kijem baseballowym u boku, walczący o słuszną sprawę i w imię tej sprawy popuściwszy nieco swym zasadom i etyce. Taki gorliwy pleban, z krwi i kości, ziejący z ambony żywym ogniem, ale gdy zachodziła potrzeba, do rany przyłóż.
Po wszystkim okazało się że partyzantkę ma w małym palcu
– W Afryce, gdzie byłem na misji, nie takie rzeczy się robiło, walcząc ramię w ramię z tubylcami.
Zaintonował z powagą wpierw „Te deum”, a następnie odświętnie i gromkim głosem odśpiewał „Bogurodzicę”, po czym z uświęconym gniewem i kościelnym namaszczeniem rzucił się przed siebie, oddając się kompletnie Bogu i historii. Jego atak asekurował grad kamieni lecący w stronę policji.
– Walczy jak lew – padło z tłumu.
Sam też, pod wpływem zachowania innych, wpadłem w wir walki i waliłem na oślep czym popadło i gdzie popadło. Uzbrojony jak większość z nas tylko w kamienie i średnio dostosowany do okoliczności sprzęt ogrodniczy, starałem się jak mogłem najlepiej. Jestem niemal pewien że nikt nie poniósł śmierci z mojej ręki, choć na pewno kilku mundurowych zostało zdrowo pokiereszowanych. Sam też zebrałem nie mało batów na zgięty w ferworze walki grzbiet. Sanitariusze uwijali się jak w ukropie. Co rusz wynosili połamanego, krwawiącego, często pozbawionego odzieży ochronnej najemnika. Wynosili także i naszych. Z roztrzaskanymi głowami, powybijanymi zębami i masą różnorakich kontuzji uniemożliwiających dalsza walkę.
Dla lepszej widoczności i rozpoznania, zmontowane przez nas koktajle Mołotowa rozświetlały raz za razem arenę najgorętszych walk, często niestety zapalając przylegające kamienice i ulokowane w nich lokale gastronomiczne. Choć te błyskawicznie gaszono, gdyż nikt nie chciał dopuścić do kompletnej ruiny miasta. Co innego zagraniczne sklepy, z których tak na dobrą sprawę nie ma żadnego długofalowego pożytku a jedynie straty, a co innego zachowane niemal cudem zabytki kultury i sztuki. Ktoś miał na tyle rozsądku w głowie by przekonać do tej racji innych walczących.
Mówię ci, co to było za pobojowisko, nie uwierzyłbyś, zresztą sam może widziałeś w telewizji, zdaje się że transmitowano relacjie także i na Wyspy, a nawet i na cały świat chyba. Więc mniej więcej masz obraz jak wyglądało. Przez chwilę byłem, wszyscy byliśmy sławni, choć nie wiem czy jest to rodzaj sławy jaką ktoś chciałby się cieszyć. Zwłaszcza gdy stronnicze media doklejają ci fałszywą łatkę niszczyciela, nacjonalisty i tym podobnych, kreując na drugiego po Hitlerze, czasem nawet lepiej.
Wozów reporterskich było prawie tyle co policyjnych suk, a nad głowami powietrze siekały helikoptery i śmigłowce z wymalowanymi nazwami programów informacyjnych, krążyły nad polem bitwy niczym wygłodniałe sępy w oczekiwaniu na żer. Przez chwilę myślałem że po śmigłowcach nadlecą bombowce i skończy się zabawa raz na zawsze i całe nasze ochranianie rodzimej kultury i sztuki pójdzie w pizdu, a my razem z nimi, pod gruz.
Walki trwały do późnego wieczora, ciemnej nocy nawet a z pięknego rynku zostałyby zapewne zgliszcza, gdyby do akcji nie wkroczyło wojsko, które tylko czekało by otworzyć do nas ogień, a uzbrojeni byli w ostrą amunicję. Co dziwne, stali przyczajeni, schowani, gdzieś poza najgorętszymi punktami walk, czekając na odpowiedni znak-sygnał spanikowanego dowództwa. Zakamuflowani, wyczekiwali aż opadniemy z sił i wtedy wyłapią nas co do jednego, tłumiąc rebelię. Nie poczęstowali nas – jak zakładaliśmy – gradem kul, bomb czy granatów, poszli o krok dalej. Dzięki zawansowanej technice wymierzyli w nas urządzenie emitujące ekstremalnie wysokie czy może niskie fale dźwiękowe. Po kilku sekundach każdy, kto nie został odpowiednio przystosowany i wyposażony w sprzęt ochronny, leżał na ziemi trzymając się za uczy, modląc się by głowa nie eksplodowała. Towarzyszył temu oczywiście przeszywający ból, tak że gdy mechanizm został odłączony, poczułem niewypowiedzianą ulgę. Z radości – nie tylko ja zresztą – puściłem soczystego pawia. Wtedy, ponad wszelką wątpliwość, było już wiadomo że jest po manewrach.
Generalskim imperatywem do wkroczenia, kroplą goryczy, która przepełniła czarę był symboliczny moment w którym dobraliśmy się do jednego z barów szybkiej obsługi z uśmiechniętym klaunem głupkowato ustawionym u drzwi, wkomponowanego paskudnie w jedną ze starych kamienic. Komuś z naszych patriotów zachciało się oczyścić teren z tego korporacyjnego gówna, szerzyciela genetycznie modyfikowanego syfu i nieorganicznej chemii, przywracając kamienicy należną powagę i właściwy status historyczny. Dopiero wtedy właśnie ruszyło wojsko. Jak się okazało, na całej planecie istnieje niepisane prawo, że korporacja ta jest nietykalnym dobrem i tam gdzie rozmieszczono jej siedziby nie ma prawa wiać wiatr odnowy czy nowych porządków. Jest wypaczonym symbolem wolności, demokracji i równości. W równym stopniu co sowieckie gułagi.
A może to tylko zwykły przypadek, że tak się zgrało wszystko w jednym czasie.
I wtedy też, będąc pod presją wojskowych karabinów i armat, a przede wszystkim rażeni falami dźwiękowymi wycelowanej w nas broni sonicznej, która doprowadziła nasze organizmy do rozpaczy, poddaliśmy się. Zawroty głowy, nudności, palpitacje serca, wszystko to odebrało nam resztki sił i energii do dalszej walki.
Mnie i kilku innych których wypatrzono w tłumie i uznano za prowodyrów, zakuto w kajdany i zawleczono na komendę, prosto na Jagiellońską, rzut beretem do tymczasowego centrum penitencjarnego, bym tam – w atmosferze wzajemnego zrozumienia – grzecznie wyspowiadał się z grzechów i najdrobniejszych nawet przewinień.
Ten sam ksiądz, który tak ochoczo tchnął lud do świętej walki, tak później dwoił się i troił by zagonić walczących do odwrotu i zaprzestania walk, chcąc uniknąć jak największych strat, niemal na siłę wyciągając walczących w bezpieczną strefę. Widząc, że szala zwycięstwa przechyliła się w stronę rządzących, po raz kolejny zresztą, na chłodno kalkulując, ci którzy nie zostali pojmani, poddali walkę, by zregenerować się, przeformować szyki i uderzyć po raz wtóry, tym razem będąc lepiej przygotowanym.
W kabarynie, tak jeszcze dla pewności, ustalenia i zaakcentowania odpowiedniej hierarchii, sprzedano nam po kilka siarczystych pał, wychowawczych, jak zaśmiewali się panowie policjanci.
¬¬– Za prezydenta, za premiera, za marszałka, za wojewodę, za starostę powiatowego, za… – i tak dalej wykrzykiwali bijąc nas swoimi pałkami za każdego z osobna bezbarwnego urzędasa w kraju. A wszystko to w atmosferze sobotnio-wieczornych żartów.
Do dziś z tej lekcji poglądowej jeszcze mnie szczęka boli a plecy dziwnie łupią na zmianę pogody. A wtedy tylko sikałem krwią i był to już kolejny wstydliwy narząd na liście z którego leciała krew, a z którego cieknąć nie powinna. I choć emocje zagłuszyły ból i depresję, odczuwałem coś więcej niż tylko dyskomfort.
Wieźli nas jak pospolitych przestępców, jak islamskich terrorystów odpowiedzialnych za zburzone wieże.
Sama komenda wyglądała jak komunistyczny monument, tragiczna pozostałość z cegły i blachy, pamiętająca czasy trwogi, czasy wszechwładnego NKWD. Odrapane ściany, kurz, odpadająca płatami lamperia, żelazne drzwi, kraty, zimno, ciemno i do domu daleko, ogólnie zaś do dupy. No, ale przecież nie było to sanatorium dla ubogich na zdrowiu a najszczerszy zakład dla niepoprawnych moralnie i społecznie.
By dokładniej wpasować nas w więzienną atmosferę, popychano nas, szarpano i kopano, zgiętych w pół ze skutymi rękami na plecach jak pospolitych bandziorów, śmiejąc się przy tym i żartując, czasem naprawdę zabawnie. Wtedy jeszcze wydawało mi się to śmieszne, to że udało nam się zrobić aż takie zamieszanie. I przynajmniej nie prowadzono mnie do puszki samego.
– Musimy się jakoś trzymać – grzmieli z opuchniętych i zakrwawionych twarzy moi kamraci w niedoli. Tak ku pokrzepieniu.
Kilku współautorów zadymy, którzy szli za mną krok w krok od samego urzędu pracy, także potraktowano jak najgorszy element. W sumie nie ma się co dziwić, dzięki nam pół miasta stało albo w ogniu lub było sparaliżowane przez zadymiarzy, a kolejne pół czekało na to samo.
Pod celą okazało się, że gorące wieści szybko docierają nawet do najciemniejszych i wyizolowanych kątów. Wchodziłem do pomieszczenia w którym siedziało kilka osób o takich twarzach i sylwetkach, że w normalnych warunkach na ich widok popuściłbym zwieracze. Jednak wbrew moim obawom zostałem przywitany jak bohater.
– CHWDP! CHWDP! CHWDP! – rozległo się gromko w celi tak, że aż zatrzęsły się posady komendy. Na towarzystwo nie mogłem narzekać.
Wiwaty, okrzyki, gratulacje z każdej strony. Czułem się jak internowany Wałęsa. Tyle, że nie pojono mnie szampanem i nie karmiono po królewsku. Pierwszego dnia przynajmniej.
Rozpierało mnie cos na kształt dumy. Nic wzniosłego w życiu nie dokonałem, a ono właśnie chyliło się ku końcowi. Poważanie nawet wśród złodziei i alfonsów czy nawet drobnych cwaniaczków było dla mnie czymś nowym i wyjątkowym. W gwoli ścisłości, elementu niepokojącego kryminalnie w celi było ledwie kilka procent. Reszta to zadymiarze tacy jak ja, przypadkowi ludzie zamknięci za pobicia i znieważania policjantów. I choć w celę przeznaczono dla trzech gości, tego dnia pękała w szwach, klientów nie było gdzie upychać.
Byłem rewelacją sezonu. Niezasłużoną zresztą. Z tej racji też dostało mi się osobne posłanie, jedno z trzech dostępnych zbitych skrzyń, szumnie nazwanymi łóżkami. Osadzenie w niewoli było dla mnie zupełną nowością. Dlatego też nie specjalnie wiedziałem jak się mam zachować w tych pozorowanych warunkach.
Nigdy też nie próbowałem twardych narkotyków. Myślałem, że to nie dla mnie. Z moją skłonnością do depresji i uciekania przed życiem, szybko bym je zakończył w odmętach narkotycznych huśtawek nastroju. Zupełnie jak jakiś rozchwiany emocjonalnie rockman, tyle że bez talentu muzycznego, milionów na koncie, gruppies przy boku i instrumentu w ręce.
W sytuacji której się znalazłem, poprzez zrządzenie losu i własną głupotę, myślałem że już nic mi nie może bardziej zaszkodzić. Pod celą załapałem się na sporą jak na pierwszy raz działkę psychotropów, tak że kiedy później znów tłukli mnie na przesłuchaniu wcale tego nie czułem. Co innego, że wydawało mi się że porwały mnie potwory z kosmosu i próbują wyciągać nerki przez nos lodowatymi szczypcami, jednak bólu jako takiego nie odczuwałem. A nawet bili tak że nie zostawiali za sobą żadnych śladów gdy odzyskawszy trzeźwe spojrzenie przeglądałem ciało w poszukiwaniu uszkodzeń.
Dopiero od współtowarzyszy niedoli dowiedziałem się że nic takiego nie zaszło, za to rzucałem się jak ryba wyjęta z prosto wody podczas mojej wycieczki na wyższe stany świadomości. Drzwi percepcji otworzone z taką łatwością zamknęły się dla mnie na zawsze. Kapitalne doświadczenie. Choć nie miałem ochoty go powtarzać.
– I słusznie, bo nie służą ci nasze zabawki – powiedział jeden z zasłużonych więźniów, zatrzymany nie wiadomo za co. Nie pierwszy osadzony bez winny, co z łatwością można było wyczytać z jego pooranej bliznami twarzy i morderczym wzroku.
– Oczywiście, że jestem niewinny. Wszystko przez ogromne nieporozumienie. Świat światem ale do sprawiedliwości to nigdy nie miałem szczęścia. Ja nawet tego noża w ręce nie miałem. A jak człowiek upadał, to nagle krew na rękach się pojawiła… mówię wam, co za czasy… podobno siedem ran kłutych… nieszczęśliwych ludzi zamykają… paranoja wszędzie… szerząca się nienawiść człowieka do człowieka…
Nie wiem jak te chłopaki radzą sobie z przemycaniem gorącego towaru do celi, gdzie go ukrywają i jak, i tak naprawdę nie chciałem wiedzieć, jednak zadziwiające było to, że zaopatrzeni byli lepiej niż nie jeden sklep całodobowy. Po za tym w zamieszaniu jakie wynikło, strażnicy nie zaprzątali sobie głowy drobiazgowym przeszukaniem. Były pigułki i proszki, wszystko czego dusza w izolacji zapragnie, choć w mało markowej i atrakcyjnej formie. Przy domowej roboty tabletce śpiewaliśmy „Dom wschodzącego słońca”, ten w wersji Kultu chyba ze sto razy i za każdym kolejnym wypadało to coraz lepiej.
Krótki, acz intensywny pobyt we więźniu będę wspominał z łezką w oku.
Po iluś tam godzinach, kiedy kompletnie straciłem rachubę czasu, a wiedziałem jedynie że nastał nowy dzień, dwóch osiłków dosłownie wyniosło mnie z celi, ciągnąc pod ramiona jak zwiotczały worek kartofli. Zaciągnięto mnie obolałego i miejscami zakrwawionego do pokoju przesłuchań, którym to okazało się zwykłe biuro, aktualnie nie zajmowane przez nikogo znaczącego. Zimne pomieszczenie, ze starym biurkiem, oknem i dwoma wysłużonymi krzesłami.
Gdy już mnie usadzono wygodnie, a siarczystym karczyskiem przypomniano kto jest kim, naprzeciwko mnie zasiadł gruby jak beczka, o nalanej tłuszczem twarzy jak księżyc, sam, kurde, komendant wojewódzki. Specjalnie się do mnie pofatygował choć przeważnie przyjmował petentów na Dąbrowskiego, w swym pałacu, na włościach.
Przeglądnął pobieżnie jakieś papierzyska, po czym wymierzył we mnie palcem i spytał:
– Kim ty, kurwa, człowieku jesteś?!…Wróć! Spytam inaczej, pardon, źle się wyraziłem. Kim ty, kurde, panie kochaniutki jesteś?
Nie wiedziałem co mu mam odpowiedzieć więc grałem durnia, i to większego niż w rzeczywistości jestem. Myślałem, że i tak już bardziej niż rujnując miasto nie mogę sobie zaszkodzić. Jak to się mówi, dwóch głów nie mam, żeby mi obie mieli ściąć. Niczym większym niż dotychczas nie ryzykowałem.
– Jestem tym, co przywróci naturalny porządek rzeczy – strzeliłem durnowato, przypominając sobie że tłum wybrał mnie na swego reprezentanta. Prowokator od siedmiu boleści, pomyślałem, ale udało mi się zachować twarz pokerzysty.
Odgrywałem rolę Nemezis, nieudolnie jednak, podobnie jak kolorowe gwiazdy rodzimej kinematografii. I zupełnie, ale to zupełnie niepotrzebnie zgrywałem ważniaka, choć wtedy wydawało mi się to nawet zabawne i odpowiednie.
Komendanta zatkało. Z trudem przełknął ślinę. Zakrztusił się nawet. Pot wystąpił mu na fałdy skórne podszyte tłuszczem, u które u innego człowieka nazwane były by czołem.
Jeszcze raz przejrzał papierzyska i sam już chyba nie wiedział co ma mówić, o co pytać, czy straszyć czy prosić, bić czy klepać po ramieniu. Mój wygłup wziął za poważną deklarację, ideowe wymierzenie broni. Zmieszany, przemówił dopiero po chwili.
– Pytam, bośmy, jak świat światem, jeszcze z kimś takim do czynienia nie mieli. Różnych się nam zdążało zatrzymywać i przyjmować pacjentów, a to przywódców kibicowskich bojówek a to gangsterską elitę, i nie powiem, mieli plecy, co rusz się to jakiś adwokat pchał na rozmowę, jakiś poręczyciel, ruchawka że nerwy grały. Ale żeby aż tak? Żeby sam prezydent do mnie dzwonił – i to trzy razy, sam premier osobiście dzwonił – dwa razy, minister dzwonił, kurwa, każdy po kolei w hierarchii, a telefony nie milkły, to tego jeszcze nie grali. I do tego wszystkie głosy mówią by jak najszybciej uwolnić niesłusznie przetrzymywanego lidera protestujących. Niesłusznie, kurwa. To są jakieś jaja… Człowieku, czy ty wiesz coś pan narobił?
Nie do końca chyba, skoro sam premier i prezydent, super duet głupców albo zdrajców, bo inaczej nie dało się wyjaśnić ich działań, tandem wybitnej niekompetencji i próżniactwa tak nalegał by mnie uwolnić. Cały wolny kraj widocznie domagał się mojego wypuszczenia.
A szczerze mówiąc, nie wiedziałem o co ten cały szum. O to, że ludzie się wkurzyli i chcieli coś zmienić, a że nie wiedzieli jak i co to rozpieprzyli w drobny mak to, co im się akurat nie podobało. I tak powinno być, ich święte prawo. Bo jak inaczej wyrazić swój ból, sprzeciw i niezadowolenie? Pisząc listy? Petycje? Dzwoniąc? Prosząc? Żebrząc?
I tak już nas mają wystarczając głęboko w dupie, a ignorować jeszcze bardziej się po prostu nie da.
Krzykiem, ogniem i pałą. Oni są dla nas, a nie my dla nich.
– Mniej więcej – opowiedziałem.
– A to dobre, mniej więcej, kurwa. Wiesz pan, co tam się za oknami dzieje? – spytał po czym skinął głową w kierunku okna.
– Pewnie wojsko robi porządek – stwierdziłem obojętnie.
Był to ostatni obrazek jaki widziałem na wolności, więc teraz pewnie było już tylko czyszczenie chodników i ulic z posoki i flaków. Krew musiała się lać strumieniami, a trup ścielił się gęsto. I ktoś to musiał posprzątać nim miasto ogarnie średniowieczna zaraza. Jednak te przemyślenia zachowałem dla siebie.
– Porządek! Jaki, kurwa, porządek?! – wykrzyknął. – Pardon, nie mogę się z tych nerwów pohamować. Wojska już nie ma. Nie dość że okrojone ostatnimi czasy niemiłosiernie, to jeszcze do tego najmłodsi stażem żołnierze, kadeci i kto tylko chciał rzucił służbę zabierając ze sobą pukawki. A potem przyłączyli się do protestów, walki czy jak wy to tam nazywacie. Za oknami jest taki tłum, że boję się nawet spojrzeć. Uzbrojeni po zęby, nie atakują, tylko dla tego by nie zrównać z ziemia całego budynku i przy okazji was w nim nie zagrzebać. Pana… ciebie… was… znaczy się. Nie wiem już…
– Aha – odpowiedziałem, posyłając mu szeroki od ucha do ucha uśmiech. – Więc tak naprawdę to wy jesteście na naszej łasce, a nie odwrotnie? – spytałem, a raczej oznajmiłem.
– Tak to, kurde, wygląda – powiedział z rosnącą rezygnacją w głosie.
W to mi graj. Okazało się że wciąż jeszcze jesteśmy w grze.
– No więc co teraz będzie, panie komendancie? – spytałem.
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem za bardzo – powiedział. – W świetle prawa i obowiązujących przepisów powiliśmy was zatrzymać do wyjaśnienia. Ale co tu wyjaśniać? Sprawa jest prosta. Tyle, że sam prezydent za was poręczył.
Znów wzruszył ramionami. Widocznie nie w smak była mu ta decyzja. Byłem gotów pomyśleć że komendant przestrzega prawa od A do Z, a nie wybiórczo, jak pisały o tym gazety.
– Słowo się rzekło, a ja, jako wierny pretorian, szefostwa słychać muszę, bez szemrania. Tak więc zbieraj się i spieprzaj mi pan stąd – powiedział w końcu gniewnie, przełamując zaistniały impas, ale ten gniew nie był chyba tak bardzo skierowany na mnie, jak na przewrotny los, który postawił go w niewygodnej i dość niezręcznej sytuacji.
Po chwili, orientując się w słowach, powiedział już bardziej przymilnym tonem. – Aha, i nie żywcie do nas urazy, każdy robi to co musi – dodał ze sztucznym i z gruntu nieszczerym uśmiechem.
– Jasne – rzuciłem na odchodnym.– Ku chwale ojczyzny.
Wyprowadzono mnie, tym razem już kulturalnie jak na dworską etykietę przystało, na zewnątrz.
Choć to wszystko za proste mi się wydało. Za łatwe. Mimo to, nie miałem zamiaru dopraszać się wznowienia postępowania i szczegółowych wyjaśnień.
A to, co zobaczyłem przed komendą przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Komendant nie kłamał mówiąc że tłumu jest więcej niż miejsca. Naprawdę wyglądało to jakby wszystkich ludzi na świecie stłoczono na jednym niewielkim placu, miejscu skrzyżowania ulic i graniczącego z nimi parkingu galerii handlowej. Czułem się jak papież pozdrawiający wiernych.
Tłum czekał na przemówienie. Chciał przemówienia, chciał natchnionej mowy. Na mnie jednak nie spływała wena.
Nim do niego doszło, kilka osób w telegraficznym skrócie zreferowało mi przebieg ostatnich wydarzeń.
Po tym jak nas pojmano i uwieziono, złość i zaciekłość protestujących jakby osłabła. Jednak tylko na chwilę. Gdy ludzie dowiedzieli się, że zatrzymano, a właściwie porwano z pola walki mnie i jeszcze kilku innych, że zduszono w zarodku słuszną sprawę, kto żyw wychodził z domów na ulice i przyłączał się do walki. Widocznie każdy czuł się w jakiś tam sposób wyruchany przez system i co sił starał się go obalić. Być może liczono, że na jego zgliszczach wyrośnie coś nowego, coś lepszego lub chociaż dając upust swej złości uda się rozładować negatywne emocje. Że niszcząc co popadnie poczują się lepiej.
To samo tyczyło się wojskowych. Mając dość rygoru, prania mózgu na okrągło, gotowości do rozbijania głów i mordowania losowo podstawionych przez okoliczności ludzi, a także, jak się teraz okazało, ostatnio nawet własnych rodaków – braci i siostry, przyjaciół i znajomych protestujących na ulicach, a nieczęsto nawet i protestujących rodzin, zrzuciło mundury, zabierając ze sobą na wszelki wypadek śmiercionośne zabawki. Do tego przyłączały się wszystkie mniejszości i subkultury prześladowane przez rząd czy zdradziecki establishment. Dresiarze i kibole którzy mieli swoje zatargi z premierem – pierwsi do akcji, narodowcy którzy także mieli mu za złe kilka dość oczywistych spraw, nauczyciele, kółka jeździeckie, rolnicy, detaliści, hurtownicy, górnicy, hutnicy, stoczniowcy, aptekarze, lekarze, pielęgniarki, diabetycy, fryzjerzy, dorożkarze, zielarze, robotnicy sezonowi na gównianych umowach i bezrobotni, oszukani absolwenci – słowem każdy, dosłownie każdy, miał swoje problemy i najczęściej dotyczyły one kwestii prawnych i finansowych za które odpowiadały kolejne rządy. I ci wszyscy ludzie zebrali się, by dać upust złości i frustracji. Do tego zjeżdżali się z wszystkich okolicznych miast, a nawet z najdalszych zakątków kraju. Porywano pociągi, autobusy i jak kto mógł, w pojedynkę czy w grupie starał się dotrzeć na miejsce, by stać się częścią czegoś większego, poniekąd historycznego.
A ja na widok tego bezkresnego tłumu, zachowałem się dość nonszalancko. Zamiast oczekiwanego przemówienia powiedziałem tylko, rzucając od niechcenia i głupkowato:
– Zburzyć oborę, uśpić bydło! Na Wiejską! – i ruszyliśmy całą gromadą, znów niszcząc wszystko to co przypominało lub było częścią

4
Ciekawe ale mogłeś na początku opisać ''świat przedstawiony''.

¬– Idź, idź – szeptał mi jakiś diabeł do ucha. – I wygarnij im z samej wątroby. Co masz do stracenia? Nic!
Pierwszy myślnik taki dziwny, i usuń tę kropkę na końcu wypowiedzi.


s
łowem robiłem wszystko co niezbędne i korzystne dla zachowania witalności i kondycji do późnych lat,
''Jednym słowem'' by brzmiało lepiej.



Pozdrawiam, pisz dalej.
[img]http://podziemieopowiadan.pl/bannery/userbar.png[/img]

Mój kanał na YouTube: https://www.youtube.com/channel/UC6Jb-D ... 0C_FXRulNA

Moja powieść:
http://www.weryfikatorium.pl/forum/view ... hp?t=16751
http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=17048

6
Czerwo pisze:niezamieżone.
Niezamierzone.
Czerwo pisze:potrafię się namówić
Jakoś mi nie brzmi.
Czerwo pisze:Ja w taką pogodę to tylko do kielicha potrafię się namówić. Taki klimat, że tak powiem. Tylko do szkła się człowiekowi jako tako chce zaglądać.
Coś bym zmieniła. Za dużo "takania"
Czerwo pisze:lornetę
.
Lorneta to chyba galaretka na zimno i dwa kieliszki wódki, czy jakoś tak. W każdym razie wódka jest na pewno. Trochę bez sensu w takiej sytuacji zamawiać jeszcze piwo.
Czerwo pisze:do tej przeklętej historia
historii
Czerwo pisze:prócz może zaufania jeszcze
Prócz może zaufania.
Czerwo pisze:ni jak
nijak
Czerwo pisze:Wszystko zaczęło się tego normalnego poniekąd dnia. Dnia jak co dzień, można by rzec.
W zasadzie oba zdania mają ten sam sens.
Czerwo pisze:po ich z goła niewinnych gestach i wypowiedziach
zgoła
Czerwo pisze:Tamtego dnia słońce na świeciło mocno,
na - niepotrzebne
Czerwo pisze:jebią się mrozy i deszcze
?
Czerwo pisze:pomiędzy bujnie zarośniętymi liśćmi
bujnie rosnącymi?
wychodzi na to, że liście są zarośnięte. czym?
Czerwo pisze:ogolenie rzecz biorąc w dupie
ogólnie rzecz biorąc, w dupie...
Czerwo pisze:stojąc, siedząc i czekając w kolejce
albo stojąc, albo siedząc
Czerwo pisze:starając się uciec od wołających gromkim ze sklepowych półek butelkami wypełnionymi naftą

coś nie tak
trzeba zmienić.
Czerwo pisze:tomy prac doktoranckich o nich zapisano
napisano.

Koniec cz.I

[ Dodano: Pon 10 Lis, 2014 ]
Czerwo pisze:poza fizjologią, rzecz jasna – jest śniadanie
jedzenie to też czynność fizjologiczna.
Czerwo pisze:waliło dupą
dziwny zwrot
Czerwo pisze:analizując, podliczając, mnożąc i dzieląc kalorię, witaminy i minerały, itd.
kalorie, i tak dalej
Czerwo pisze:Niby z jednej strony wydawało mi się że to tylko niewinną zabawą dla zabicia czasu
że - niepotrzebne.
Czerwo pisze:zaczną sie uwalniać w świat
Hm...
Już to robią?
I jakoś ten zwrot mi niezbyt pasuje: zaczną się uwalniać.
Czerwo pisze:Wedle moich porannych zmagań na porcelanowej grzędzie można było regulować czas na światowych rynkach.
Bardzo barokowo opisany proces, sam w sobie dosyć banalny :) i chyba nie wymagający, aż takiego zaangażowania literackiego.
Czerwo pisze:swą żarliwa wiarą w moje umiejętności i dziecinna naiwność
żarliwą dziecinną
Czerwo pisze:szambo wyszło
szambo wybiło
Czerwo pisze:Wiesz, zrobiłem na tronie co swoje, tak jak to się robi każdego ranka, nie czując się też ani wyjątkowo ani inaczej niż zwykle. Ani wznioślej, ani dostojniej, ani też gorzej niż powinienem. Całe zajście przebiegło najzupełniej normalnie.
I przyznaje, zasługuję na potępienie, gdyż zerkanie do wnętrza jest karygodnym nawykiem, jednak od czasu do czasu każdy gdzieś w głębi siebie odnajduje małego masochistę, który nalega by rzucić okiem na swoje dokonania, na swe odwieczne zmagania z naturą. Jedni z dumy, inni z rozczarowania, jeszcze inni pchani niezdrową ciekawością. Nie znam dokładnego powodu dla którego ludzie to robą. Po prostu tak się czasem dzieje. A może tylko ja tak mam. Nie ważne zresztą. Mea culpa.
Nie wiem, czy to konieczne - żeby dzielić się z innymi takim zachowaniem.
Czerwo pisze:widok zniknął w odchylani sedesu
otchłani
Czerwo pisze:ja pozostawałem pilnować mieszkania przed nieproszonymi gośćmi a moja miłość relaksowała się na łonie rodziny, dokładając swoich kobiecych umiejętności na łonie ogniska domowego.
powtórzone: łonie

Uwaga ogólna
Strasznie to rozwlekłe.
Strasznie i niewiarygodnie wręcz.
Mnóstwo powtórzeń w sensie fabuły - czyli to samo przemielone na trzy różne sposoby.
Istota hipochondrii dobrze pokazana (mam w bliskim otoczeniu taką osobę).
Zerknę jeszcze do części II.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”