Link do fragmentu pierwszego:
http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=16796
... Całe stada demonów huczały mi w głowie, kategorycznie żądając bym tego dnia postawił wszystko na jedną, niezgraną jeszcze kartę.
Po za tym pośredniak nie był jedynym urzędem z którym chciałem się rozliczyć, parę innych także widniało na swojej liście skarg i zażaleń. A lista ta była długa, jak spis niegrzecznych dziewczynek Świętego Mikołaja.
A potem naszła mnie trzecia myśl – bardziej praktyczna – której to motywem przewodnim była troska o ostatnie moje dni. Jako że w chorobie lepiej mieć za sobą kogoś, kto będzie w stanie opłacić składki zdrowotne, należało z pośredniakiem żyć w poprawnych stosunkach. Bo urząd jako taki tylko do tego się nadawał, to mu trzeba przyznać. ZUS – realny jak noc, krwiożerczy niczym mityczny potwór z bagien – sam się nie opłaci. Tak samo zresztą jak nadchodzące rachunki szpitalne.
Przeważnie, gdy szykuję się przed podobnymi spotkaniami na zgoła zawodowej stopie, golę się, pindrzę, pachnie i ogólnie odstawiam się jak szczur na otwarcie kanału, by mój wygląd, schludny, rzeczowy i profesjonalny mówił wprost, że oto przed państwem stoi człowiek godny zaufania, solidny, dokładny, pracowity i nic tylko go zatrudniać, a forsy nie szczędzić. Ile warte są takie zapewnienie, to nawet nie muszę ci chyba mówić. Zwykła fasada, która już nikogo dzisiaj nie zmyli. Równie dobrze mógłbym przychodzić w kostiumie cyrkowej małpy, szczać z krzesła na biurko i mówić na to sztuka przez wielkie „S”, a i tak na nikim nie robiło by to większego wrażenia.
Moja matka zawsze mi powtarza, że jak cię widzą tak cię piszą. Spece od marketingu przekonują zaś, że lepsza zła prasa od żadnej. Ale o mnie nie pisali chyba w ogóle, mogło by się zdawać. Dla szacownego grona pracodawców nie istniałem. Byłem nikim, tak też się czułem przez długi czas. Ale na szczęście odmieniła mnie urojona choroba. Na lepsze. Bo gorzej już być przecież nie mogło.
Tym razem więc porzuciłem służbowy mundur, tą sztuczną, profesjonalną powłokę a na jej miejsce, no cóż, pokazałem prawdziwe swe oblicze. Człowieka, który ma już teraz cały ten kurwidołek za sobą, desperata gotowego do walki na noże podczas gdy celują do niego z pistoletu. Niech inni użerają się z urzędasami, wyrywają sobie pracę z rąk, wygryzają drogę na szczyt – mnie to już nic nie interesuje, pieprze to i mam za sobą. Byłem jak zdezelowany szczur, który nacinając się na przeszkodę nie do pokonania opada z wyścigu. Dezerter na zawodowym froncie.
Prostym słowem – miałem to wszystko głęboko w dupie.
Literalnie.
I jak się nad tym dłużej zastanowić, to wychodzi na to, że chyba jednak zbyt głęboko, i jest to myśl jak najbardziej prawdziwa, skoro obficie krwawiłem już pracą, a raczej jej brakiem. Stres zżerał mnie od środka.
Gdy jednak uświadomiłem sobie że cały ten trud jest zupełnie niepotrzebny, że wszystko o kant dupy rozbić, bo oto nadchodzi taki dzień jak wtedy i dowiadujesz się że twój odbyt nie jest już taki jak dotychczas, a twoja skromna osoba jest tylko limitowaną wersją samego siebie, a każdy następny dzień przybliża do zgłębienia odwiecznych tajemnic bytu, stwierdziłem z radością wręcz, że od razu lżej mi się zrobiło na sercu. Po co się niepotrzebnie spinać, szarpać, tracić zdrowie gdy można to wszystko pieprznąć w kąt i spokojnie czekać na koniec? W tamtym momencie miałem przynajmniej jeden pewnik – że koniec będzie bliski, a reszta – w świetle tego faktu – była mało ważna.
Nieogolony, zarośnięty jak stary, zaspany niedźwiedź, zaspany i niedomyty, tak jak wstałem rano prosto z łóżka, tak kilka chwil później wybrałem się w drogę do osławionego urzędu, miejsca neopogańskiego kultu bezrobotnych, zreformowanego kościoła biernych zawodowo, Mekki poszukiwaczy zaginionej pracy. Gdzieś tam w budynku nierządu czaiło się dobro, wypisane na jednym z podręcznych kwitków. Należało tylko po nie sięgnąć. A do sięgania chętnych było co nie miara.
Pierwszy raz w mojej przewlekłej chorobie zwanej bezrobociem szedłem tam z uśmiechem na twarzy, lekkim krokiem, na zmianę to podśpiewując sobie nawet pod nosem, to pogwizdując. Zupełnie jakbym wygrał na loterii, tyle że mój los nie okazał się szczęśliwy.
Pierwszy też raz szedłem pozbawiony nadziei, a uzbrojony w wiedzę, żelazną i niepodważalną wiedzę co może przynieść najbliższa przyszłość. Żadnego rozczarowania, niespełnionych obietnic i tak dalej. Pozbawiony całego nieodłącznego plecaka uczuć i bagażu negatywnych emocji jakie zazwyczaj towarzyszą bezrobotnemu w drodze krzyżowej do wymarzonego raju czułem się lekki i świeży. Raju dalekiego i mglistego jak drugi, odległy zamorski brzeg. Wiesz, że gdzieś tam jest, ale czy dane będzie ci go dotknąć suchą stopą, tego nie potrafisz przewidzieć. Dość powszechne uczucie, towarzyszące mi niemal każdej wizycie.
Wybrałem się pieszo, gdyż pogoda była wspaniała, bardzo ku temu sprzyjała. Po za tym nie dysponowałem własnym środkiem lokomocji, ani nawet pozwoleniem na prowadzenie takowego. Bida, panie aż piszczy, a przynajmniej tak byłem postrzegany – bez samochodu to gorzej jak bez domu. Bo dziś trzyosobowa rodzina z pięcioma samochodami to dobrze widziany standard. I nic to że wszystkie po Niemcach i na kredytach – grunt że są.
Chciałem zrobić kurs w ramach szkolenia w urzędzie, jednak jakimś cudownym zrządzeniem losu zawsze brakowało dla mnie miejsca. A to po terminie się zgłaszałem, choć czuwałem jak pies na odpowiednią chwilę, a to nagle postanowiono w moje miejsce powołać kogoś lepiej rokującego na przyszłość.
Pech, zwykły pech, mógłbym powiedzieć.
Gówno, nie pech!
Mógłbym mówić że pech, gdyby patrząc na listę przyjętych, gdzie nazwiska dziwnie pasujące i podobnie brzmiące do nazwisk widniejących przy urzędniczych biurkach, można było założyć iż niewidzialna ręka bezstronnego losu nie miała z tym nic wspólnego. Nie moja sprawa kto kogo zatrudnia w prywatnych firmach, jak najdalszy jestem od tego by dyktować ludziom jak mają prowadzić swoje interesy. Chcą, niech zatrudniają kogo im się żywnie podoba, nawet cyrkowe małpy, co zresztą na papierze często nie odbiega od rzeczywistości. Święte prawo kapitalisty. Jednak na państwowej posadzie, utrzymywanej poniekąd z mojej kieszeni, winno się zatrudniać ludzi kompetentnych, a nie kompatybilnych pod względem krwi i rodzinnych koligacji.
Co do samego prawka, widząc że ceny paliwa osiągają tak astronomiczne sumy, chcąc nie chcąc, dla mniej przedsiębiorczej kasty społeczeństwa podróżowanie po świecie na własnych nogach stało się poniekąd koniecznością. Przez chciwość urzędowych petrozłodziejów zasiadających w najwyższych kręgach piekielnej władzy, chcąc nie chcąc, cofamy się do średniowiecza, kiedy własny pojazd był luksusem niedostępnym dla plebsu, a atrybutem nieodłącznym zrodzonej z boga szlachty.
Wtedy to, w chorobowej malignie, wpadłem na pierwszy z niedorzecznych pomysłów które tego dnia miały zachwiać krajem w posadach. Tylu bezrobotnych pałęta się po kraju bez celu, a nająć ich jako konie do karety. Woły nawet. Riksze na całym świecie się sprawdzają, tylko u nas więcej samochodów niż ludzi. Ale potem przytomnie pomyślałem, że i mnie samemu nie bardzo by się chciało popierdalać ulicami mego miasta zaprzęgnięty do furmanki. Tak że pomysł odpadał.
Po takim genialnym przebłysku, już po drodze powinienem się dwa razy zastanowić czy wyprawa ta ma jakikolwiek głębszy sens. Nie tylko dlatego iż sadomasochistyczna próba przymówienia do rozsądku aparatowi urzędniczemu graniczyła niemal z cudem i była z góry skazana na niepowodzenie, to jakby tego było mało, po drodze uwagę moją zwrócił samochód którego i kierowcą i pasażerką były kobiety ubrane na czarno od stóp do głów. Zakonnice, znaczy się.
I nie było by w tym niczego niezwykłego, gdyby nie to że przed samym wjazdem na skrzyżowanie obie rzuciły się do gorączkowych modłów i jednoznacznych gestów. Byle skrzyżowanie napawało je zwątpieniem i strachem o własne życie.
Był to zdecydowanie zły znak.
Zły omen.
Złe voodoo.
Obie kobiety były już dość wiekowe i zapewne poprzez wyćwiczoną nadwrażliwość duchową czy może przy udziale bogatego doświadczenia życiowego, zmieszanego z kobiecą intuicją najwyższych lotów wyczuwały w powietrzu niekorzystne fluidy, złe duchy, demony i inne bezkształtne formy zła szerzącego się pod ich nosem. To powinno dać mi do myślenia. Ale nie dało. Nie pierwszy raz zignorowałem znak nieziemskiej opatrzności, mylnie zaś interpretując wydumane zbiegi okoliczności, przypisując im boskie pochodzenie.
Zwolniłem kroku i przez chwilę przyglądałem się jak wpadły na skrzyżowanie w swym wysłużonym VW Polo, niczym rozpędzona rakieta, kompletnie nie zważając na innych uczestników ruchu drogowego ani nawet pieszych. Raz, dwa, na pełnym gazie, z zamkniętymi oczami pokonały ciężki dla nich odcinek bez szkody dla siebie czy otoczenia. Czy to za sprawą szczęścia czy boskiej interwencji, nie wiem. Zniknęły mi z oczu rozpędzone gdzieś na następnej ulicy, po czym i ja ruszyłem z kopyta.
Wzruszyłem ramionami po czym ruszyłem w dalszą drogę.
Drogę pokonałem błyskawicznie, uciekając jak najdalej od feralnego skrzyżowania, jakby wsiało nad nim złowieszcze fatum, które tylko zakonnice potrafiły wyczuć, tak jak psy słyszą dźwięki nieosiągalne dla zwykłego człowieka. Zupełnie, jakby licho operowało na wysokich częstotliwościach. Zakonnice uciekły przed Złym, a ten, chyba z braku laku, uwziął się na mnie.
Dzień był piękny, słoneczny i wcale nie zapowiadał nadchodzącego piekła. Choć może wysoka temperatura powietrza udzieliła się ludziom. Stąd taka gwałtowność w nich wstąpiła.
Budynek nierządu prezentował się niezbyt okazale, przygnębiająco wręcz, rozsiewając na boki niekorzystną aurę, jakby doskonale dostosowując się do swej niewdzięcznej roli. Sąsiadując ramię w ramię z przytułkiem dla tymczasowych przesiedleńców sprawiał wrażenie ponurego sanktuarium. Trudno też czasem było rozróżnić, z racji okupującej mury mieszanki nierobów, który budynek jest który. Oba miały odrapane mury, sypiące się tynki i złowieszcze kraty w oknach. Ale czy kraty chroniły od intruzów z zewnątrz, czy też może przed agresją z wewnątrz – nie do końca było to dla mnie, i nie tylko, jasne.
Często też można było spotkać sępiących pod budynkiem lumpów, zagadujących każdego przechodnia:
– Kierowniku, może poratuje kierownik złotówką na kieliszek chleba?
I nie ważne czy miało się lat pięć, piętnaście czy pięćdziesiąt, każdy mógł zostać bohaterem dnia lumpenproletariatu.
– Niestety, zły adres panowie. Sam nie mam co do kielicha włożyć – odpowiadałem i zwykle niewzruszeni moją sytuacją sępili mnie dalej. Po którymś tam razie wpadłem na inną odzywkę. Mówiłem wtedy jak nadęty garnitur z telewizora:
– Przykro mi zacni panowie, ale obecna sytuacja zarówno na rynku pracy jak i gwałtowne hamowanie krajowej gospodarki, niestety zmusza mnie do odmowy na wszelkie propozycje związane z jednorazową, bezzwrotną pożyczką na rzecz gorzej sytuowanych i niedostosowanych do panujących warunków socjalnych… – Po tej przemowie zazwyczaj odpuszczali już w połowie, z minami i zrozumieniem starożytnych filozofów, kiwając znacząco głowami, załamując ręce na krajem i jego gospodarką, skoro nawet tak wygadani młodzi ludzie nie mogą znaleźć roboty, to co dopiero takie smęty jak my, mówili do siebie, wznosząc błagalnie oczy do niebios i odstępowali ode mnie.
Do urzędu wszedłem tak dziarskim krokiem, z tak niezachwianą pewnością siebie i bijącym po oczach samozadowoleniem, iż oczekujący na swą kolej męczennicy tłumem rozsuwali się jak zamek błyskawiczny, robiąc miejsce dla nowej gwiazdy pośredniaka. Nie wchodziłem jak petent, wchodziłem jak sam dyrektor, możnowładca, potencjalny przyszły Pan i Pracodawca. Aż dziw, że nie witały mnie oklaski i wiwaty, nie całowano po rękach i nogach, zachwalając przy tym swe umiejętności i doświadczenie. Widocznie wstyd hamował. A majestat onieśmielał. Nie różniłem się także wyglądem o większości zgłaszających w tym miejscu zapotrzebowanie na siłę roboczą. Niechlujny wygląd, pogardliwe spojrzenia, do tego wyraz twarzy głoszący wszem i wobec, że gdyby tylko prawo zezwoliło, wydusiłbym z każdego z nich po kolei ostatnie soki, tak tylko dla zwykłej satysfakcji i dlatego, że jako ich przyszły Pan i władca mogę. A głównie dla pieniędzy.
Ale to byłem tylko ja, a nie jak zakładali nieszczęśni, wyraziste wcielenie nowobogackiej przedsiębiorczości w czystej postaci. Wybaczam, można się pomylić.
Jednak gdy tylko skręciłem w lewo, w ciasną od spoconych letnim żarem ciał uliczkę dla mas bezrobotnych, zamiast w prawo, królewską drogę dla wybrańców bogów, w czepku urodzonych cudotwórców, geniuszy przedsiębiorczości, tłum nieco podupadł na duchu. Ktoś po raz kolejny zmiażdżył ich marzenia o trzydziestoletnim kredycie mieszkaniowym, „nowych” szmatach z lumpeksu, używanym i rozklekotanym, składanym z kilku rozbitków samochodzie, czy chociaż o porządnym obiedzie w barze mlecznym. Marzenia uleciały razem z parującym potem.
Ci ludzie, w przeważającej większości wykształceni i obyci, niemal błagali o byle gównianą robotę, aby tylko czymś zając rozleniwione z bezczynności ręce. Nauczyciele, ekonomiści i humaniści czekali tylko aż skapnie im choćby namiastka dobrobytu oferowana przez wykonywany zawód. Zamiast tego czekało na nich zajęcie do którego wystarczało mieć dwie ręce i w miarę sprawne oczy. Zapłata była także iście królewska, nie wiele więcej różniła się od satysfakcji z pracy. Wiem, bo sam też przez to przechodziłem.
Także rzemieślnicy i pracownicy fizyczni nie mieli lepiej. Na nich czekały tylko krętackie umowy – o ile w ogóle jakieś czekały – kontakty z szemranymi pracodawcami tylko czekającymi by dobrać się im do dupy i wycisnąć każdą kroplę potu i wycyganić każdy zarobiony grosz. Masa ludzi, w wieku młodym, średnim i nawet podeszłym czekała na swą kolej licząc, że ono nadszedł w końcu upragniony dzień. Po ich twarzach doskonale widać było, że wcale nie czują się dobrze w tym miejscu. Rozczarowani i zawstydzeni, uważający się w duchu za nic nie wartych, za niedorajdy, przegranych w walce o zatrudnienie, przegranych w życiu. To nie nasza wina że jesteśmy w tym nędznym położeniu, pozostawieni na pastwę losu, zdawały się mówić ich smutne oblicza. To kolejni gospodarze tego kraju robią wszystko by nam to ułatwić, by zaprowadzić nas na dno. By skundlić, podzielić, skłócić, a na koniec ograbić.
Nazywają nas oszukanym pokoleniem, nas absolwentów, którzy po latach nauki nie potrafią się odnaleźć w realnym świecie, bezlitosnej i niebezpiecznej mieszance kapitalizmu i socjalizmu – czytaj: konglomerat wolnej ameryki i bezwstydnego nepotyzmu. Absolwentów, którym bohaterzy po niepełnym podstawowym wmawiają iż są nieprzygotowani do wyuczonego zawodu. Bez pracy, bez doświadczenia, bez perspektyw, gdzie jedyną możliwością pracy jest emigracja aspirującej inteligencji na zmywaki czy pola uprawne gdzieś za zachodnią granicą, która umownie oddziela cywilizację od dziczy.
„Oszukane pokolenie”. Co za pieprzone bzdury. Nie jesteśmy oszukanym pokoleniem, jesteśmy WCIĄŻ oszukiwanym pokoleniem. Autor tej socjotechnicznej sztuczki daje nam do zrozumienia, że czasy oszustw i matactw dawno sie skończyły, że oto nastał nowy wiek, złoty wiek i że czasy największych oszustw, przekrętów i kłamstw przypadają rzekomo – co zresztą łatwo policzyć – na okres o kilka lat wcześniejszy. Nie sposób zauważyć, kto wtedy rządził, i ja nie mam zamiaru bronić tamtych ludzi, lecz to co serwuje się nam obecnie jest tylko zwykłą hipokryzją. Wmawia się, że lepiej jest być zwykłym robotnikiem niż wykształconym człowiekiem. Wmawia się tak, bo łatwiej sterować uboższym w wiedzę, nawet na którą nie ma popytu niż człowiekiem nieco obytym, który choćby otarł się o wyższą edukację, choćby nie wiem jak nisko cenioną.
Nie twierdzę przy tym że zawodowiec to ktoś niżej urodzony. Zwyczajnie, nie oceniam ludzi po wykształceniu, bo jest to zwykłym generalizowaniem. Po prostu cenie ludzi którzy coś sobą reprezentują, nie ważne czy zdobyli dyplom czy nie.
Tak oto tuba propagandowa podprogowo zrzuca odpowiedzialność za swoją niekompetencje i nieudolność na poprzednią władze, bo tak najprościej, a przy okazji korzystnie w obecnej koniunkturze. I nikt słowem nawet nie piśnie, że jedynym oszukanym pokoleniem jest pokolenie naszych rodziców, ludzi myślących że zwalczyli, że własnymi rękami obalili poprzedni ustrój, trujący system – nieboszczkę komunę.
Nic bardziej mylnego.
Ten oszukańczy system zmienił jedynie nazwę, zmienił kolor i swą orwellowską nowomową ustalił nowe priorytety. To cały kraj jest oszukanym pokoleniem, bez względu na wiek, my wszyscy jesteśmy oszukiwani każdego dnia. Wmawia sie nam, że to za sprawa kryzysów, nieszczęść i kataklizmów. A tak naprawdę sami sobie jesteśmy winni, wybierając na sterników kraju zdrajców i idiotów, za nic mających sobie naszą kulturę, historię, czy obywateli i wyborców którzy wynieśli ich na piedestał.
A od rozłupanych marzeń do wybuchu powstania dzieli tylko kilka małych kroków, o czym miąłem się okazje przekonać naocznie. Empirycznie nawet.
W takich chwilach zwątpienia przychodzi mi na myśl jeden z moich profesorów, stary komuch i ubecki konfident, który uważał prace innych (przewrotnie chyba z marksistowsko-trockistowską doktryną obozów pracy) za dopust Boży – jedyny sens istnienia naszych marnych żywotów. Nie wspomniał tylko że praca ta będzie katorżnicza a obóz – jak każde wielkie przedsięwzięcie – potrzebuje nadzorcy, poletkiem kasty uprzywilejowanej do której oczywiście on sam siebie zaliczał.
Wbrew zdrowiu i sprawności umysłowej trwał na posterunku, niczym Boryna, bojąc się, że jak tylko okaże słabość lub przekaże schedę młodszemu pokoleniu, pójdzie na wycug, lub co gorsza – do łopaty. Do tego stopnia zatracał się w pracy, że gdy kiedyś prowadząc zajęcia zamilkł na chwilę a broda opadła mu na pierś, przyszło mi do głowy, że umarł na posterunku. Okazało sie że tylko odpoczywał, kimał w trakcie służby formowania młodego pokolenia. A ilu jest takich fachowców nie do ruszenia z grubo przekroczonym wiekiem emerytalnym trzymających się kurczowo stołków, blokujących miejsca innym, ciągnących kasę z kilku źródeł? Mnóstwo.
Wybacz moje chwilowe uniesienie, ale szlag mnie trafia na samą myśl o naszym nieszczęściu. Czasem biorę sobie zbytnio do serca ważkie sprawy.
Wracając do mojego imponującego wejścia, nie zamierzałem tak łatwo odpuszczać, nie tego dnia. Błyskawicznie wykorzystałem rozłam w tłumie, po czym usadowiłem się jak najbliżej pomieszczenia w którym udzielano audiencji. Przysiadłem na wolnym miejscu i jak gdyby nigdy nic, czekałem cierpliwie na swoją kolej.
Bogowie pracy na stołkach harowali w pocie czoła. Słychać to było aż za dobrze, a uszy nie kłamią. Zza drzwi dobiegało donośne siorbanie i mlaskanie. Do tego najaktywniej chyba działał tandem pomocy biurowych: czajnik i wentylator – biali niewolnicy na usługach spracowanych herosów.
Tłum coś tam mamrotał pod nosem niezadowolony, jednak nikt nie ważył się na publiczną debatę, otwartą skargę czy reprymendę, głównie z obawy że może zostać pominięty przez swawolne szerzenie rozruchów, co karane było odmową usługi, w skrajnych przypadkach nawet wykluczeniem z szerokiego grona ubezpieczonej hałastry. Tak więc pomruki niezadowolenia nieco przycichły, a ja grzecznie oczekiwałem na swoją kolej, od czasu do czasu rzucając wyzywające spojrzenia. Odpowiadały mi same twarze życzące śmierci w męczarniach, w piekle bezrobocia, dożywotniego nieróbstwa bez prawa do zasiłku. Na tym się nie skończyło.
Co rusz wychodzili z pokoju odrzuceni petenci z minami zbitych psów. Oto właśnie dowiadywali się ile są warci, ile warte jest ich doświadczenia i trud włożony w bałamutną jak się okazało edukację. Że od psów, małp i innych zmyślnych zwierząt odróżniał ich tylko przeciwstawny kciuk, a reszta zdawała się być niezauważalna dla urzędniczej masy.
Sami zaś pracownicy pośredniaka uważali się za półbogów, chodzących wśród oblepionych zarazą człekokształtnych. Mieniąc się wybrańcami losu, kastą niemalże najwyższą, a nas zwykłych szaraczków uważając za zło konieczne, bezczelnie szwędające się po budynku i którego z chęcią – gdyby nie było to uszczerbkiem dla ich pracy i pozycji społecznej – oddano by pod odstrzał. Albo do niemieckich obozów pracy czy nawet koncentracyjnych, by Fryce zrobili z nami porządek. Ostateczne kwestia rozwiązania bezrobocia.
– Podobno – mówił ktoś przyciszonym głosem – chodzą niepokojące słuchy, że mają powstać specjalne jednostki wyszukujące nagminnie migających się od pracy bumelantów, które za zadanie będą miały wytropienie, przyprowadzenie, przesłuchanie, ocenienie i wyeliminowanie szkodliwych i niepokornych jednostek.
Korytarz wstrzymał oddech. Nawet kula ziemska, przejęta i zatrwożona, na makrosekundę zwolniła nieco.
– Stąd takie tłumy przed świętym pomieszczeniem – skwitował ktoś inny, mrugając okiem do wtajemniczonego sąsiada.
Jeden człowiek, niemłody już, przykuśtykał na jednej nodze, drugą zaś miał owiniętą w foliowy worek, pozostałość po niedzielnych zakupach w hipermarketach. Wyraźnie utykając, ledwo zipiąc wspiął się po śliskich schodach, po czym przepuszczony został przez nieżyczliwy i rozczarowany tłum w kolejce. Grymasy niezadowolenia pojawiały się na twarzach za nim i przed nim, lecz nikt nie chciał uchodzić za chama i gbura, odmawiając pierwszeństwa kalece. Człowiek ten wolał zaryzykować zdrowie niż zostać pominięty przy podpisywaniu listy, a kto wie czy może nie przegapił by tym samym swojej życiowej szansy. Jest jeszcze nadzieja w narodzie, choć krucha i naiwna w swej prostocie, pomyślałem wtedy. Lecz nie była to nadzieja, była to desperacja, i to ta najgorsza z możliwych, bo krańcowa.
Nie wolno ryzykować w takich sytuacjach. Po za tym skreślenie z listy oznaczało by pożegnanie się z opieką medyczną, a na to nie mógł sobie pozwolić żaden trzeźwo myślący bezrobotny. A co dopiero borykający się z problemami zdrowotnymi.
Czas mi się nie dłużył. Każda nowa postać to coraz to nowe złamane życie, zapomniane i pogrzebane marzenie. Niektórzy przyglądali się swym twarzom odbitym w szklanych drzwiach z rosnącą nienawiścią do samych siebie, połykając haczyk na którym uczepiona była przynęta urzędasów, by wybić oczekującym wszelką nadzieje, ale najpierw sprowadzić moralnie i duchowo na samo dno.
Plan ten realizował się w stu procentach. Jednak nie przejedzono tylko jednej kwestii. Tej krańcowej desperacji, o której już myślałem wcześniej podziwiając chart ducha faceta z pokiereszowaną nogą.
W pewnym momencie usłyszałem chropowaty choć wesoły głos, który nachalnie próbował uzyskać moją uwagę.
– Witam szanownego pana – usłyszałem słowa skierowane w moim kierunku.
Spojrzałem na delikwenta i żadną siłą nie mogłem go sobie ani przypomnieć ani zakwalifikować w szeregach znajomych. Ani to mój kolega z dawnych lat, ani nawet ktoś, kogo widuję na ulicy od czasu do czasu i potrafię rozpoznać znajomą poniekąd twarz w tłumie innych szarych facjat. Wyglądał jak cygański żigolak, swoiste połączenie błyszczącego szyku ubogiego blokowiska z wątpliwą urodą smagłego południowca. Ciemna skóra, ciemne włosy z wtartą w nie nieludzką ilością brylantyny i świecące dresy z lampasami dopełniały obrazu. Wyglądał jak błyszcząca panna na wydaniu.
Był to dla mnie ktoś zupełnie obcy, jednak zagadywał jak stary kumpel z wojska. Co najmniej.
– Witam – będąc dobrze wychowany odpowiedziałem prawie grzecznie.
– Znowu po robótkę, nieprawdaż? – zagaja nie obcym mi tonem komiwojażera.
– Prawdaż – potwierdzam, po czym zamilkłem, próbując jeszcze raz dopasować w myślach twarz do osobowości.
Nie udało mi się to jednak po raz kolejny.
– Czy my się znamy?– pytam wiec, tak od niechcenia.
Mógłbym co prawda odpuścić, jednak wiem że ta nierozpoznana twarz będzie mnie prześladować cały dzień i calutką noc. Kim był ten typek w pośredniaku, będę się zastanawiać. Nie zasnę, nie zjem, a w środku będzie mnie tłukła niepewność. Tak już mam i wiedziałem że jeśli się nie dowiem, będzie mnie to męczyło do samej śmierci.
Czyli nie tak długo znowu, pomyślałem po chwili.
Mój rozmówca, wcale nie zmieszany, odpowiedział z nutką filozofii w głosie.
– A czy my się nie znamy? Każdy bezrobotny to jak mleczny brat czy siostra. Wyłowić nas w tłumie to żaden problem, jeden pozna drugiego nawet i na końcu świata.
Nie widziałem czy oczekuje od mnie przytaknięcia czy zaprzeczenia. W ogóle nie wiedziałem o co mu chodzi. I musiał to wyczytać z mojej zdziwionej twarzy, co wcale go nie zrażało.
– Pan też z nadzieją po przydział? – pytam niepewnie i głupio, bo przecież z góry znam odpowiedź.
Nie bardzo miałem ochotę na rozmowy, ale uśmiechnięta morda tamtego pośród zawziętych twarzy innych wydawała mi się nawet przyjazna. Po za tym nie chciałem by mnie zlinczowano i chcąc zatrzeć pierwsze niezbyt miłe wrażenie wywarte na stadzie wygłodniałych wilków, ciągnąłem ten skazany na porażkę już na samym starcie dialog.
– Broń Boże – rzeczywiście, bronił się zapamiętale. – Po stempel do zasiłku, na szczęście. Dziękować Bogu – mówiąc to przeżegnał się siarczyście.
– Na szczęście? – pytam z niedowierzeniem.
W głowie mi się nie mieściło że ktoś może przychodzić do pośredniaka po pieniądze, że oni coś kiedyś komuś dali. Tak po prostu, sami z siebie.
To nawet nie było szczęście, to był prawdziwy dopust Boży. Facet zdaje się złapał kurę za złote jaja i wyciskał z niej ile się tylko dało.
– Wie pan, poszczęściło mi się w życiu. Ale ile się człowiek namorduje by nie musieć harować i w spokoju siedzieć w domu, to nie uwierzy pan. Krzyż pański, nie inaczej.
– Ciszej – mówię szybko i nerwowo. – Nie głoś pan takich herezji na głos, bo pana ktoś jeszcze usłyszy i ukamienuje, a i mnie przy okazji. I skończy się ta pańska majówka.
– Majówka? Panie, ile poświęcenia mnie to kosztuje to tylko ja jeden wiem.
Na chwilę z wesołego człowieczka zaraz stał się z niego nieszczęsny męczennik.
– Jakoś nie chce mi się wierzyć – mówię, udając sceptyka. Próbuję pociągnąć za język, a nóż widelec czegoś nowego się o życiu dowiem.
I dobrze mi to wychodzi gdyż facet zaraz zaczyna mi się tłumaczyć.
– A pewnie. Myślisz pan że z nieba mi wszystko spada? O nie proszę pana, na zasiłek trzeba się mocno napracować.
– Nie wątpię, ale jak mianowicie? Jak żyć? – pytam zaciekawiony, bo być może jest to jakieś tymczasowe, jeśli nie długotrwałe rozwiązanie. Na cwaniaków gotowych oskubać urząd zawsze jest popyt. A i ja z chęcią się wkręcę.
– Po pierwsze, musiałem sobie znaleźć babę. I to wiesz pan, nie byle jaką. Z dzieckiem, a najlepiej kilkoma, jak się da. I do tego jeszcze taką charakterną, kłótliwą jak sam diabeł. No w każdym razie ja sobie właśnie taką znalazłem – wyjaśnia.
Po czym po chwili namysłu, jakby sprostowania dodaje:
– I nie narzekam. Potem dorobiłem drugiego, trzeci chyba nie mój, w każdym razie nie mam do niego pewności. Taki jakiś nie podobny. Wszytko jedno w każdym razie. Przecież nie będziesz się pan tymi dzieciakami opiekował, tylko tak dla picu. Zresztą, nie musisz się pan z babą nawet żenić, a właściwie wskazane jest żeby jednak nie. Samotne matki mają dużo lepiej, mówię szczerą prawdę. Badania przeprowadzono czy coś tam. Że bardziej się opłaca. Naukowo udowodnione, możesz mi pan wierzyć.
– Aha – przytakuje, co ma być zachętą do dalszej rozmowy, dalszych szemranych zwierzeń.
Każde słowo zapisywałem pieczołowicie w pamięci, tak na wszelki wypadek. A nóż w tym steku bredni znajdzie się coś przydatnego. Coś, co w czarnej godzinie uratuje mnie od złego.
– Potem mieszkanie. To najtrudniejsze. Dobrze jak baba ma jakieś lokum, wtedy problem odpada. Moja nie miała, taka jakaś sierota, niezaradna, powiem panu. Musiałem wynająć, ale na złe nie wyszło. Nie płacę ani za czynsz, ani za prąd, gaz, za nic w sumie nie płacę. Jak nas chciał właściciel pogonić to taka awantura była, że policja z całego województwa przyjechała. Gościa za fraki wynieśli, że biednych napastuje, samotną matkę z trojgiem dzieci na bruk chce wyrzucić i tak dalej. Teraz to się nam na oczy nie pokazuje, a do tego wszystkie rachunki płaci, bo się boi że mieszkanie przepadnie. Głupek, przecież już przepadło. Co on myśli, że się wyniesiemy sami z siebie, po dobroci? – mówi śmiejąc się do siebie.
– Mhm – przytakuje dalej, choć tak naprawdę mam ochotę powiedzieć że los takich kombinatorów jest z góry przesądzony. Tylko czekać aż właściciel mieszkania najmie sobie kilku twardych koleżków zza wschodniej naszej granicy by zrobili porządek na mieszkaniu. A wtedy to nawet policja nie pomoże. Były już takie przypadki, że mistrzowie tacy jak ten kończyli z lokówką w dupie, tak, że potem trzeba ich było w Szwajcarii zszywać i do życia przywracać.
W międzyczasie, kątem oka dostrzegam jak cała niemalże kolejka nadstawia ucha by także uszczknąć nieco ulicznej mądrości. A samozwańczy mentor rozkręca się jak profesor Harwardu na corocznym wykładzie z każdym wypowiedzianym słowem.
– Inna sprawa to jak żyć, skąd brać pieniądz. Panie, kredyty to mam w każdym banku, gdzie tylko dawali, frajerzy. A jak dawali – to brałem, tylko idiota by nie brał. Nie spłacam żadnego. Na czarnej liście to na samym szczycie jestem. Nie ma chyba takiego drugiego. A jak przychodzi komornik czy inny urzędniczy szubrawiec to szczuję kobitą i dziećmi, ostatnio psem nawet. Tak jak z wynajmem mieszkania. Panie, taki kocioł się robi, takie zamieszanie i taki strach na ludzi pada, że później to z telewizją i gazetami przyjeżdżają przepraszać jeszcze. Szum na cały kraj.
– Niesamowite! – wykrzyknąłem.
Naprawdę, niesamowite. Nie wierzyłem że ktoś może mieć taki tupet żeby wykręcić taką hucpę. I tak żyć. I to jak żyć.
Wciągnąłem się w opowiadanie. Teraz słuchałem już nie z uwagą ale z najwyższym namaszczeniem chłonąc każde słowo. Ten gość marnował talent, naprawdę. Powinien zasiadać w zarządzie jakieś wielkiej korporacji albo w sejmie czy parlamencie. Tam by się obłowił proporcjonalnie do swych talentów. Rozwinął nawet jeszcze.
Ale, ale, myślę, tam przecież też nie siedzą ułomki, to tam właśnie siedzi elita przekrętów i machloi, tylko że tam to już jest ekstraklasa, na grube miliony szyją i to w międzynarodowej skali. Nie to co ten podwórkowy kozak, co na marne mieszkanie się zasadza. Choć od czegoś trzeba zacząć. Nie od razu Watykan zbudowano, wpierw stajenka była.
– Rachunków też nie plącę, bo i po co? Przecież nie mam za co – mówiąc to puszcza mi oko. – Z telewizją też nie problem. Przebiłem się przez ścianę, do kabla sąsiada i obaj jechaliśmy na jednym pakiecie. Ale ktoś sypnął, czy sam się pokapował i sąsiad zerwał umowę. Na talerz przeszedł. Musiałem też zainwestować we własny odbiornik i nawet było parę programów, ale większość zakodowanych. Więc znalazłem faceta który robi jakieś pirackie karty czy coś tam przestawia w systemie. Cały pakiet „Premium” mi zmajstrował ten cudotwórca, i to za parę marnych groszy. Panie, przecież nie będę płacił tym złodziejom takich bajońskich sum, jeszcze na głowę nie upadłem. To sam znalazłem rozwiązanie.
– No to się panu wiedzie – powiedziałem. – Niczego sobie.
– To jeszcze nie wszystko. Kobita i dzieciaki dostają co miesiąc zapomogę, dodatki, deputaty, bony, talony i różnorakie bonusy, tak że jedzenia jest w cholerę, tyle że sami nie przejemy. Sprzedajemy po znajomych, gdzie popadnie i gdzie się da. Tylko do sklepów nie chcą za bardzo. Jakby nie te naklejki na opakowaniach że dla biednych, że z MOPS-u to by poszło. No ale co zrobić, takie życie.
– Rozumiem – mówię, choć tak naprawdę nie rozumiem.
Na co ten gość narzeka? Na to że dają mu jeść niemal do gęby, a on jeszcze wybrzydza. Żyje jak perski szach i jeszcze mu mało. Czego on się jeszcze domaga?
– Ja sam wpadnę od czasu do czasu po zasiłek i tak dalej. Samotny ojciec, głowa rodziny która z dobroci serca utrzymuje jakąś przybłędę z małymi. Postarałem się też o rentę, niewysoka ale zawsze to coś. Więc kaska – choć marna – jest. Ostatnio sobie nawet taki bajerek kupiłem za paręnaście stówek. Patrz pan.
I wyciąga jakiś błyszczący aparat, i ja nie wiem czy to jest telefon czy jakiś nowoczesny gadżet którego używają podczas ekspedycji na Marsa. Pierwszy raz widzę na oczy takie cudo.
A ja się zastanawiam, po co on mi to wszystko mówi? Po co mi pokazuje ten sprzęt?
Jak to po co? Żeby mnie jeszcze bardziej nerwy tłukły, żeby mnie i jeszcze parę innych osób chuj strzelił tam na miejscu, w tym urzędzie. Że on nic nie robi i ma więcej niż nie jeden na dobrym etacie czy dwóch. Innego rozwiązania nie widziałem. Chciał mi się pochwalić, albo pokazać jakim jestem cieciem, że sam siebie nie potrafię tak urządzić.
I chociaż w przypływie zazdrości mogłem go przecież sprzedać do urzędu, ale primo – kto by mi uwierzył, secundo – podejrzewałem że parę osób o mocy decyzyjnej siedziało u niego w kieszeni. Bo jak inaczej wytłumaczyć tą jego szczerość. Bo na kłamstwa mi to nie wyglądalo.
Facet zaczyna trzaskać zdjęcia i robić z tym sprzętem takie rzeczy, że nawet mi się nie śniło. Nikomu z obecnych się nie śniło. I widzę jak ludziom dookoła gul skacze na widok tego gadżetu w rękach jełopa.
– Najgorsze – mówi dalej niezrażony – to jak dostajemy ubrania dla dzieci. Takie jakieś odpady produkcyjne. Nie wiadomo jakiej firmy nawet. Bez logo, bez pasków, fajki czy kota, bez niczego znaczącego praktycznie. I co pan myśli, że ja dzieci w jakieś szmaty będę ubierał? Bez przesady. Mam swój honor.
Honor złodzieja, chyba. I to szemranego.
– A co pan tak całymi dniami robi? Nudzi się pan pewnie, tak bez pracy – pytam naiwnie zaciekawiony, gdyż wydaje mi się że każdy ma jakąś pasję, cel w życiu, do czegoś dąży, a praca to tylko ordynarny sposób do osiągnięcia tego celu.
– Jak to co? – pyta zdziwiony. – Siedzę, od rana piwko i sport w telewizji leci, czasem jakiś filmik zapuszczę jak najdzie mnie ochota na dobre kino. Snooker, bilard (mówiąc o tym zrobił ustami „puk”, cokolwiek miało to znaczyć), tenis, konie (przy koniach wydał z siebie charakterystyczny odgłos naśladujący tętent kopyt), motory (warknął dla efektu), ogólnie wyścigi to całe moje obecne życie. Jeszcze od czasu do czasu lubię obstawić grubszy mecz, piłeczkę znaczy. Tylko lipa jak nie wpadnie, bo wtedy pieniądze wyrzucone w błoto. Ale nie można mieć wszystkiego, prawda?
– Nie można – zgadzam się, choć w środku już mnie skręca.
Podniósł mi tętno ten typek. Niepotrzebnie zwiększa i tak natężone już ciśnienie. Nerwy napięte miałem jak postronki.
I zaczynam być zły na niego, zresztą zupełnie bezpodstawnie, że radzi sobie lepiej ode mnie. Nie jego wina, każdy ma swoją szansę w walce z biurokratyczną machiną, a najwidoczniej temu facetowi szły same asy z rękawa. Powinien być bohaterem mas. A ja miałem ochotę udusić go gołymi rękami.
I zaczynam być też zły na siebie że jestem taką nieporadną pierdołą, że nie potrafię naciągnąć nawet na parę złotych tych złodziei marzeń jak ten koleś. Raz, jeden, jedyny raz udało mi się wydymać ZUS na parę złotych za lipny urlop zdrowotny, a tak cały czas jestem w plecy.
Chociaż nie powinienem tego mówić na głos, wiesz jeszcze mi się dobiorą do świadczeń. Taka teraz inwigilacja.
A ty co się tak zakrywasz tym szalem? Na kablu jesteś? Pismaki tylko czekają żeby mnie przyłapać na jakimś skandalu.
No już, pokazuj co tam masz.
Żartuję.
Żarcik taki. Ostatnio takie się nie trzymają. Humor wraca.
Dobra, dość o głupotach.
Facet ciągnie swój wykład.
– Co do pracy, to ja nawet za dwa, trzy, pięć czy dziesięć tysięcy nie pójdę. Nie będę się kompromitować. Panie, ja się nie dam ruchać jak jakiś Ukrainiec czy frajer po studiach. Źle mi na państwowym wikcie czy jak? Na cholerę mnie tyle tych pieniędzy? Co z nimi zrobię? Nie przejem wszystkiego, nie przepije. Pamiętaj pan, nie wolno być chciwym. Od tego wszystko się sypie, nawet najlepszy plan. Jak się ma za dużo, to się przyciąga uwagę nieodpowiednich osób. A w tym fachu lepiej zostać w cieniu.
Chciałem zaprotestować, jako że uważam chciwość za motor napędowy każdego działania, koło zamachowe ewolucji i rozwoju cywilizacji, równie silny co sam instynkt przetrwania. Chciwość, ambicja, upór i konsekwencja jadą na jednym wózku w drodze do sukcesu.
Chciałem zaprotestować ale nie dopuszczono mnie do głosu.
– A jeszcze do roboty codziennie chodzić? Po jakiego grzyba? Po co mi ten cały stres? Choroby? Wiesz pan z czego się biorą te zawały, raki, zatwardzenia i dewiacje? Od pracy kochany, od ciężkiej, nikomu niepotrzebnej pracy właśnie. Harówki od rana do nocy.
W tym momencie także chciałem się sprzeciwić, powołując się na własne doświadczenie, że mi się w dupie przewróciło właśnie bez pracy, jednak mój głos protestu jak zwykle nie docierał tam gdzie trzeba.
– A nawet jak dadzą skierowanie, to owszem, pójdę, ale tak się zaprezentuję że jeszcze mnie przeproszą za zmarnowany czas. Za dojazd zwracają i tym podobne.
Po chwili namysłu, darmozjad dodał:
– Panie, czasem myślę, że bezrobocie to istny raj na ziemi.
Nie dało się nie zauważyć z jakim napięciem słuchają nas inni, i tak sobie dumam, że nie tylko mi się cieplej na sercu zrobiło. I że jak ten gość tylko wyjdzie z budynku paru chłopaków, co to niecierpliwie i w złości z nogi na nogę przystają, dorwie go gdzieś za zakrętem i dokładnie przetrzepie skórę. Sam z chęcią bym do nich dołączył, ale czas mnie gonił.
– No ale co ja będę pana więcej zatrzymywał. Zdaje się, że zaraz pańska kolej będzie. Do pracy, kolego. Bo przecież ktoś musi pracować żeby nam – biedakom pokrzywdzonym przez los i historię – było nieco lżej. Ktoś musi na nas pracować i to nie zamierzam być ja.
Śmiał się ze swego dowcipu jak dziecko. Próbował jeszcze zachęcić do śmiechu innych, lecz pozostałym, równie biednym i nieporadnym jak ja, choć bez grosza przy duszy do śmiechu wcale nie było. Było im do rękoczynu.
Nie ma się czemu dziwić jeśli państwo karze pracujących nakładając nań haracz w postaci rosnących podatków i składek, a nagradza próżniaków, szemranych rencistów w taki właśnie sposób. Jednak należy się cieszyć, że stroskane instytucje fiskalne zabierają ledwie połowę naszej pensji, a nie całość, przy czym w swej dobroduszności ofiaruje w zamian, adekwatne do haraczu, bezpieczeństwo publiczne, wysoki poziom służby zdrowia, infrastrukturę, że ogólnie robi co do nich należy, rekompensując grabież w biały dzień swoich wyborców.
Filut miał rację. Zbliżała się moja kolej. Wyszedł ostatni petent, niezbyt szczęśliwy, by nie powiedzieć że załamany. Los dla tego klienta, jak i dla wielu przed nim, okazał się niełaskawy.
Po nim byłem już tylko ja i reszta tłumu po mnie.
Gdy w końcu usłyszałem magiczne „Proszę” które bardziej przypominało powarkiwanie wściekłego psa i zapewne było tylko zaczątkiem frazy „proszę odejść”, gdyż samo „odejść” pozostawało nieme i do prywatnego użytku właścicielki, zebrałem się w sobie, powtarzając sobie w duchu, że dam radę, wparowałem do środka.
Niemiłym głosem starsza na pozór pani, popijająca kawkę, herbatkę czy może nawet zdrowe ziółka, poradziła mi bym „łaskawie” sobie usiadł, na tych czterech literach którymi tak hojnie obdarzyła mnie natura, gdyż zapewne tego co ona ma mi do powiedzenia lepiej nie słuchać na stojąco.
– Jeszcze nogi się pod panem ugną i zdarzy się nieszczęście za które ja, proszę pana, nie mam najmniejszego zamiaru odpowiadać. Ani też po panu sprzątać.
To jest ten dzień, dzień w którym dostanę ofertę! – nieomal wykrzyknąłem szczęśliwy. Coś ruszy.
Boże jedyny, może nawet pracę zaoferują, pomyślałem pełen entuzjazmu. Stało się! Odrzuciłem w kąt rozważania o śmierci i podatkach, rachunkach, krwi w kale i innych bzdurach którymi jeszcze przed chwilą zaprzątałem sobie głowę.
– Będę pracował, Boziu, jakie niewyobrażalne szczęście mnie spotkało – szeptałem pod nosem.
Niesamowite, w długiej historii mojego uczestnictwa w programie państwowej pomocy dla bezrobotnych oto nadszedł ten piękny moment kiedy na własne, nieco przygłuche uszy usłyszę pierwszy raz składaną mi ofertę.
Cuda ludzie, powiadam wam, cuda. Chciałem wybiec i wykrzyczeć na korytarzu by inni nie tracili nadziei, przy okazji zdzielić po twarzy tego kombinatora.
Z tego wszystkiego zapomniałem przygotować niezbędną mi, szumnie zwaną „zielona kartkę” i dowód osobisty, oba dokumenty na wagę złota bez których jestem dla urzędu tylko workiem kości i skóry, bez których tak naprawdę urzędowo ani nawet fizycznie nie istnieje. Dzięki nim z worka pomyj awansowałem na ulicznego śmiecia i z taką właśnie galanterią byłem traktowany. I nie miałem tego za złe gdyż myśli moje zaprzątała tak długo oczekiwana wizja pracy zarobkowej.
Oczywiście, zostałem przez panią odpowiednio napomniany, gestem i tonem głosu którego nie powstydziliby się sowieccy oprawcy z Katynia czy niemieccy z Treblinki.
– A karta gdzie?
Na takie przypomnienie zareagowałem tak jak każdy by zareagował. Rzuciłem się do przeszukiwania ubrania i odnalazłem niezbędne papierzyska walające się po kieszeniach.
Pani zapracowana urzędniczka, wyglądająca jak wyblakły Murzyn z przerzedzonym nieco afro przytwierdzonym do czaszki plamiącym klejem, od której odbijały się promienie słoneczne rażąc mnie tym samym w oczy, pro forma odczytała widniejące na dokumentach informację potwierdzające niezbicie moją tożsamość, choć doskonale znała moje personalia, gdyż nie raz i nie dwa, nie trzy, nie pięć i nie dziesięć razy skazana była na kontakt zawodowy ze mną, po czym zakomunikowała treść swego, przygotowanego już zawczasu oświadczenia.
Prawdą było też, że owa starsza już nieco pani, umilała sobie wolny czas terroryzując okoliczne dzieciaki, które zbyt głośno bawiły się pod jej oknem. Oburzało ją to niemiłosiernie i obrzucała je takimi wyzwiskami, takim błotem, że postronnym słuchaczom skóra cierpła. A gdy któraś z młodych matek stawała w obronie napastowanego dziecka, dowiadywała się o sobie rzeczy nowych i dość nieszczególnych. Starsza pani z uliczną pasją i właściwym sobie temperamentem wyrzucała im mało obyczajne prowadzenie się, wątpliwą cnotliwość ich jak i ich matek, czyli babek nieszczęsnych dzieciąt, często też bez ogródek zarzucając kurestwo, którego skutkiem były owe rozbrykane dzieci. Ciężko było młodym matkom słysząc tak dobre słowo pod swoim adresem celnie zripostować. Głównie ograniczano się do:
– Skończysz w chłodni, stara suko! – co tylko jeszcze bardziej nakręcało kobietę.
Wydawało się że sama bezdzietna i niezamężna, nie znając ciepłą ogniska rodzinnego, za swój stan mściła się na całym otaczającym ją świecie. Nieopacznie los też wepchnął w jej łapy władzę, jaką dzierżyła zasiadając na tronie tymczasowej kierowniczki w urzędzie pracy.
Mimo to, pełen najlepszych nadziei słuchałem z uwagą jakby przemawiał do mnie sam Duch Święty lub też Najwyższy na sądzie ostatecznym.
Krzew gorejący przemówił:
– Panie, eee, taki a taki – mówi, najpierw dla przypomnienia i pewności zerkając w dokumenty a następnie wpatrując się uparcie w moje przepełnione nadzieją i szczęściem oczy. – Przecież pan miał ustalony termin wizyty na wczoraj. Dlaczego więc zjawia się pan dopiero dziś, po terminie? Myśli pan że my nie mamy tu co robić tylko czekać, aż łaskawy pan raczy się do nas pofatygować? Lepiej dla pana, by miał pan odpowiednie usprawiedliwienie.
Zamurowało mnie. Dosłownie.
Ale jak to? O co chodzi? Co to wszystko ma znaczyć?
Być może była to tylko pomyłka, goryczą posypana wspaniała nowina, myślałem wciąż się łudząc, co tylko było wodą na młyn dla szanownej urzędniczki.
– Co pan sobie wyobraża? Wydaje się panu że to pan jest najważniejszy, że to my będziemy wokół pana skakać i dogadzać, a pan ze swojej strony nic? O nie drogi panie, na pracę, na etat to trzeba sobie zapracować.
Ręce mi opadły. Wiedziałem, że musiał być w tym jakiś haczyk. Nadzieja odpłynęła, a na jej miejsce nadchodziła tupiąc głośno nogami dzika złość. Wściekłość nawet.
– Do czego to doszło, żebym ja pana musiała jeszcze do pracy zachęcać? Co też pan ma w tej swojej potarganej głowie? Ma pan tam coś?
Nie mogłem wykrztusić z siebie słowa, a moje milczenie odczytywała jako zaprzeczenie. Wychodziło więc na to, że nie mam.
– Przychodzi pan do nas już taki szmat czasu i dalej się pan jeszcze nie nauczył? Czy może wyobraża pan sobie, że będziemy pana odwiedzać w domu, co kochaniutki? Że wizyty domowe ustalimy?
– Ale jak to, na wczoraj? – wybąkałem przez zaciśnięte zęby. Desperacja w głosie mieszała się z prymitywnym gniewem.
– A tak to, proszę sobie spojrzeć. Na dwudziestego drugiego, tak?
Zerknąłem. Rzeczywiście.
– No tak. I dziś przecież mamy dwudziestego drugiego – odpowiedziałem niepewnie. Już mi się w głowie od tego przesłuchania mieszało.
Roześmiała się dobrotliwie po czym, walnęła pięścią w stół.
– Dziś mamy dwudziestego trzeciego! Niech pan to sobie zapamięta! – krzyknęła. – Źle z panem, kochaniutki. Nadużywa się alkoholu, pewnie też i narkotyków, a potem takie są efekty. Dni się zlewają. – Popatrzyła ze wstrętem na moją nieogoloną twarz, nienajlepsze ubranie, lichą postawę. – Degenerat – dodała na koniec.
Spojrzałem na mój cenny, głównie przez wzgląd na sentymentalną wartość, zegarek. Rzeczywiście, było dwudziestego trzeciego. Coś mi się musiało pomylić.
– No to kochaniutki, co pan wczoraj robił, że nie dało rady się do nas zgłosić? – zaczęło się przesłuchanie na nowo. – Zaniemogło się? Zapiło? Zaćpało?
Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, z lekką zawziętością wymieszaną z poczuciem winy:
– Wczoraj byłem na targach pracy.
Pokiwała głową. Wątpię czy ze zrozumieniem. Wklepała coś w komputer, a być może układała w tym czasie pasjansa czy inną zajmującą karcianą grę w której urzędnicy są mistrzami, po czym stwierdziła:
– Owszem, wczoraj były targi pracy. Jednak nie zwalnia to pana z obowiązku zameldowania się w urzędzie. Terminy są po to, by ich przestrzegać. Dzień należy rozplanować tak, by na samym początku miał pan czas na wizytę w naszych skromnych progach.
Po chwili gniewnie dodała.
– Wie pan czym karane jest unikanie umówionych wizyt w naszym urzędzie?
Kiwnąłem głową, że wiem.
Banicją.
Skreśleniem z listy.
Śmiercią zawodową.
Mój błąd, pomyślałem, trzeba było trzymać język za zębami. Albo trzeba było powiedzieć że zapiłem albo zaćpałem. Albo że kogoś zabiłem. Lepiej by wyszło.
Ale tak mnie skołowała na przemian zachęcając to znów łajając, że pogubiłem się w tym wszystkim.
– I jak pan sobie to wyobraża? Że niby po co my tu jesteśmy? Taka piękna pogoda, a ja muszę siedzieć w tych zatęchłych murach, co chwilę obsługując takie jednostki, indywidua jak pan, którym to się wydaje, że świat kreci się tylko i wyłącznie wokół nich. Myśli pan, że nie mam nic lepszego do roboty?
Napawałem ją obrzydzeniem. Lecz nie zwalniała tempa, a jedynie nabierała ostrości.
Zerknęła na monitor, następnie na moją kartę.
– Kochany, pan przecież zrobił kurs komputerowy, dość specjalistyczny. I dalej pan nie znalazł pracy?
Pokręciłem tylko przecząco głową. Było jasne, że gdybym znalazł, nie siedział bym przed nią jak na sądzie ostatecznym.
I owszem, zrobiłem jakiś beznadziejny kurs, który trwał z górką trzy tygodnie, a który można było spokojnie odbyć w trzy dni. Po za tym chyba nikt się nie łudził, że po głupim i dość amatorskim kursie prześcignę w doświadczeniu specjalnie do tego wyuczonych i przeszkolonych ludzi, którzy oddali pięć lat swojego życia by opanować tajniki tej profesji. Po za tym same kursy były wielkim nieporozumieniem i powołane były tylko po to by nabijać kasę firmom szkoleniowym, bo żadna inna wymierna korzyść z tego nie płynęła. A dziwnym trafem wszystkie te firmy szkoleniowe z urzędem pracy łączyła merytokracja, a wszechobecne więzy rodzinne. To szwagier miał kogoś kto prowadzi szkolenie, to wujek znał kogoś, itd. Niewidzialna ręka rynku rękę myje.
– Oczywiście. Brać to każdy chce ale dać coś od siebie to już za wiele. Wie pan kim pan jest? – spytała ze złością.
Nie wiedziałem. Znaczy wiedziałem, ale nie wiedziałem co ta kobieta ma na myśli. I zapewne było to coś biegunowo odległego od mojej własnej opinii.
– Wielkim, gorzkim rozczarowaniem. Zmarnowaną jednostką. Niepotrzebnie pana wysyłaliśmy na ten kurs. Szkoda na pana pieniędzy, jak się okazuje. I po co go pan robił, skoro dalej nie może pan znaleźć zatrudnienia?
Myślę, że przez, hm, powiedzmy grzeczność, z braku lepszego słowa, nie powiedziała że moje narodziny równie dobrze były rozczarowaniem. A samo moje pojawienie się na świecie ogromnym błędem.
Po co robiłem kurs? Bo wydawało mi się, stara wiedźmo, że właśnie dzięki niemu dostanę, pomyślałem. Ale nic nie mówiłem bo jeszcze każą mi zapłacić jakieś odszkodowanie albo coś jeszcze gorszego.
– Marnujemy tylko czas, próbując znaleźć panu pracę, wysyłając na kursy, a pan i tak nas olewa? Proszę bardzo. Następnym razem niech pan szuka pracy tak, by znalazł pan też czas na wizytę u nas i podpisanie listy, gdyż na dzień dzisiejszy jest pan skreślony. Do zobaczenia za sześć miesięcy, o ile nie zaćpa się pan albo nie zapije do tego czasu.
No i jak ja po czymś takim mogłem się nie wkurwić? Każdy sąd by mnie uniewinnił, że w afekcie zaszło.
Tego było już za wiele. Nerwy mi puściły, a stoicki spokój który od zawsze charakteryzował moją skromną osobę zniknął gdzieś za górami w okamgnieniu. Uniosłem się nie na żarty. Chciałem tą starą harpię udusić własnymi rękoma, a następnie zawlec jej bezwładnego trupa na pobliską latarnię by wywiesić ku przestrodze jej podobnych urzędowych wampirzyc.
Czułem też jak oprócz złości wzbiera się w mnie gorycz, jak przelewa mi się w żołądku. Czułem także, że nie mam nic do stracenia, co zresztą od rana było kołem zamachowym całego mojego działania tego dnia, źródłem wszelkiej destruktywnej energii, bodźcem do tego by w końcu odstawić w kąt dobre wychowanie, wyuczone karne posłuszeństwo i wziąć sprawy w swoje niespracowane jeszcze ręce.
I dotarło do mnie, że właśnie dzięki między innymi takim starym żywym trupom, którzy żyją na złość innym i jeszcze żyć nie dają zawdzięczam swoją chorobę. Że to właśnie oni zrobili mi z dupy jesień średniowiecza.
Wstałem powoli z trzeszczącego krzesła, uginającego się już wcześniej pod moim ciężarem. Na urzędniczce nie robiło to żadnego wrażenia, klepała dalej tego swojego pasjansa albo wypełniała tabelki, dzięki którym system dowiedział się iż jestem zwolniony z kwartalnego obowiązku meldowania się jak posłuszny pies i oczekiwania aż spadną jakieś niechciane przez urzędniczych krewnych resztki. Zapewne kobieta ta myślała, że pogodzony z własnym losem, który ona właśnie dzierżyła w pomarszczonych dłoniach, oddalę się z podkulonym ogonem po czym jak zwykle, rozgrzana już i wprawiona od rana, zgnoi kolejnego petenta. Lecz tym razem nie poszło jej tak łatwo.
Gdy stałem tak zawieszony pomiędzy furią a rezygnacją, spojrzała na mnie ze złością spod grubych na centymetr szkieł, zirytowanym wzrokiem pytając czego sobie jeszcze nie poszedłem, najlepiej wprost do samego diabła.
Zamiast tego burknęła tylko:
– Jeszcze coś?
Po tych słowach, z całkowitym dla niej zaskoczeniem opadłem rękoma na jej biurko, z taką siłą i takim impetem i towarzyszącym mu hukiem, że nie tylko podskoczyły wszelkie pomoce biurowe na jej biurku, ale także na biurkach koleżanek, jak i same średnio zajęte do tej pory kokosze.
Czegoś takiego jeszcze nie widziano w czasach nowożytnych pomiędzy ścianami tego obdartego przez czas i negatywne fluidy budynku.
By klient się pieklił? Niemożliwe, zdawały się mówić ich twarze. Chyba ten postradawszy zmysły furiat, ten kretyn nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji wynikających z podobnego zachowania. Banicja, nieoficjalny zakaz wykonywania jakiejkolwiek pracy. Śmierć głodowa. Czarna otchłań bez wsparcia medycznego, wegetacja jedynie na granicy życia.
Prostak, pomyślały zapewne. Cham i prostak. Czy ten gbur nie widzi, jak one w pocie czoła, między jedną a drugą kawą, partią pasjansa i tysiąca, zakupów w Internecie i papierosa, na którego muszą wyłazić z budynku albo palić w toaletach jak małolaty w podstawówkach, czy nie widzi jak wypełniają wszystkie te świstki które tak naprawdę nikogo nie obchodzą? Ślepy czy jaki? Co on sobie myśli? Z takim podejściem chce znaleźć pracę? Powodzenia, już one mu pokażą do kogo należy władza.
Takie i inne myśli biegały urzędniczynom po głowach, podczas, gdy ja dopiero się rozkręcałem.
Po chwilowym szoku panie wracały do pełnej sprawności i przytomności. Ukradkowymi gestami i spojrzeniami zarządzono nie alarm bojowy, ale jedynie stan gotowości, stan podwyższonego ryzyka.
Najszybciej otrzeźwiała gburowata hetera, która miała wątpliwą przyjemność obsługiwać mnie tego dnia. Od razy przeszła do kontrataku. Weteranka biurowych potyczek znała się na swoim rzemiośle jak mało kto.
Porażona moim skrajnie nieprzychylnym i niepochlebnym jej profesji zachowaniem, również uniosła się ze swego miejsca i całą siłą swego autorytetu jakie dawało jej stanowisko które zajmowała chciała zastraszyć nie tylko mnie ale także ukradkowo zaglądających ciekawskich petentów, kłębiących się w kolejce, a którzy słysząc pieprznięcie rękami o blat odruchowo rzucili się do drzwi, mając nadzieję, że oto zatłukłem jedną z pań urzędniczek, przez co zwolniło się jedno miejsce pracy, a ja jako morderca nie stanowię już dla nich konkurencji. Dwie pieczenie na jednym ogniu.
Lecz nie ze mną te numery. Gdyby mi zależało na robocie, jakiejkolwiek, czy choćby na ubezpieczeniu być może i bym się wycofał. Lecz teraz leżało czy wisiało mi to martwym ptakiem.
– Co pan wyprawia? Jak się pan zachowuje? Jak zwierze! – krzyczała urzędniczka, jak kura na grzędzie, wymuszając także poniekąd reakcje i pokrzepiając koleżanki, znacząc czy potwierdzając swoje miejsce liderki, samicy alfa w żeńskim stadzie tego pokoju.
Amazonki odebrały sygnał.
Jakby dla przeciwstawienia się tej niepoważnej teorii, złapałem za kubek z kawą który stał nienaruszony na biurku, upiłem łyk kawy zaprawionej prądem, słodkiej jak uśmiech kierowniczki, po czym z niesmakiem wyplułem przed siebie robiąc małą fontannę, resztę zaś bezceremonialnie wylałem na stanowisko pracy i krzesło urzędniczki, kiedy ta odskoczyła jak poparzona. A następnie z całej siły cisnąłem kubkiem o ścianę.
– Dawaj robotę, stara biurwo! – krzyknąłem gromkim jak z zaświatów głosem. Ale tylko dla draki, bo o żadną robotę mi przecież nie chodziło.
W pokoju zawrzało jak w ulu. Kobiety zza biurek zaczęły uciekać przewracając wszytko i wszystkich na swej drodze. Jednym słowem, w pokoju rozpoczął się regularny burdel. Popłoch i panika jakby na ten urzędniczy kurwidołek na kółkach napadli zmutowani kosmici z obcej galaktyki. Niektóre z pań, te bardziej przytomne rzuciły się do ucieczki czując, że ta wymiana zdań może przerodzić się w masakrę, o której trąbić będą gazety i telewizja na całym świecie. Co niektóre, pierwszy raz spotykając się z takim przypadkiem, bardziej zszokowane, sparaliżowane nieprzystojnym petentowi zachowaniem, siedziały wmurowane w swe siedzenia licząc na boską interwencję, na swe cudowne ocalenie. Lub, że chociaż grom urzędowej sprawiedliwości spali mnie na popiół. Na miejscu.
Bo kto to widział żeby podnosić rękę na urzędnika państwowego? Od dawien dawna nie praktykowano, głównie z uwagi na grożące kary za podobne przewinienia, w postaci grzywny, wyroku lub w skrajnych przypadkach, osadzenia w celu bez możliwości spontanicznego jej opuszczenia.
Nic takiego jednak się nie działo. Nie tylko urzędnicze niebiosa zaniechały interwencji, co więcej, widząc popłoch z jakim uciekały urzędniczki kilku oczekujących na swoją kolej wpadało do pokoju, jak hieny w poszukiwaniu żeru. Przecież oto byli świadkami ucieczki pracowników z własnych stanowisk i to w godzinach pracy, co było jawną niegodziwością, kompletnym brakiem profesjonalizmu. Gdy statek idzie na dno, góra oczekuje że szczury jednak pójdą na dno razem z nim.
A na pewno w tłumie znalazło by się z dwóch, trzech, góra trzydziestu ochotników którzy zaraz udokumentowaliby zaistniały stan i donieśliby gdzie trzeba o takiej samowoli, licząc tym samym na nagrodę za stroskane donosicielstwo w postaci zatrudnienia w jakiejkolwiek postaci. W tych chwiejnych czasach liczył się cel, środki uświęcano jak nigdy dotąd.
Nie zamierzałem poprzestać na głupim kubku z kawą. Nabrałem większej odwagi i ochoty na totalną demolkę. Spytałem jeszcze raz.
– Masz coś dla mnie, ropucho? – i jeszcze zagroziłem. – Pytam po raz ostatni, wciąż po dobroci.
Przecząco pokręciła głową, bojąc się odezwać by choć najmniejszym słowem nie sprowokować szaleńca do ostateczności. Bezrobocie bezrobociem, ale życie było jej miłe ponad wszelką miarę. A mając taką fuchę wcale się nie dziwiłem.
Wtedy to błyskawicznym ruchem złapałem za klawiaturę, wyrwałem kabel prowadzący do ciemnej metalowej skrzynki, opisanej korektorem czy białą farbą jak znakowane bydło, po czym zamachnąłem się z całej siły. Świst zamachu przeciął pozorną tylko ciszę. Klawiatura wylądowała na ścianie, a klawisze rozsypały się po całym pokoju. Kilka z nich padło na zdziwioną, a teraz już nie na żarty przestraszoną urzędniczkę. Zastanawiałem się czy z tych ocalonych przycisków można by ułożyć jedno proste słowo opisujące tą niegodziwą kobietę. Ona wciąż jednak stała jak słup soli, a na rzadkich niebieskawych w dziennym świetle włosach zatrzymały jej się dwa guziki, wplątując przedziwnym sposobem.
Rozgrzałem się na dobre, choć z natury jestem wyjątkowo spokojnym facetem, pacyfistą można nawet powiedzieć.
Moją desperację, która była w początkowym stadium epidemii i zarażała dokoła, podłapało jeszcze kilka co bardziej podatnych i nadpobudliwych, równie zniesmaczonych osób. Dopiero teraz do nich dotarło że dziś, choćby nie wiem jak się starali, pracy nie znajdą. Urwiesz Hydrze łeb, a na jej miejscu wyrastają kolejne, jeszcze bardziej zaciekłe, jeszcze bardziej aroganckie i mściwe głowy.
Z kolei miejsca w urzędzie obsadzone były już na lata, wybiegając daleko naprzód, do czasu aż – nawet te nienarodzone jeszcze – dzieci urzędników będą zdolne do pracy. Do tego momentu mogły spać spokojne, nie martwiąc się o swoją niczym niezagrożoną, świetlaną przyszłość. Oskarżenia o nepotyzm przestają być bezpodstawne gdy tylko spojrzało się na tabliczkę na drzwiach z nazwiskami pracowników. Albo jedno albo drugie, albo dwuczłonowe z obiema. Choć teraz już się wycwaniły urzędniczki, panieńskich używają nazwisk.
Jakiś chudy jak przecinek facet, w przydużym garniturze w którym wyglądał jak ocalały cudem z niemieckiego obozu koncentracyjnego, zabierał się za monitor. Pewnie myślał, że zamiast demolki rozkradniemy co się da. Jednak ja miałem w sobie więcej destrukcji niż złodziejstwa.
I mówię ci z ręką na sercu, gdybyś widział miny tych ludzi gdy powiedziałem, że dziś nie będziemy kraść ani szabrować, że obejdziemy się bez rabowania w biały dzień na gościńcu a jedynie ograniczymy się do niszczenia. Wtedy wydawało mi się to niezłym żartem. Najpierw rozczarowanie, a potem prymitywny gniew. Zbiorowy, słuszny gniew. Należało znaleźć jego ujście i skoncentrować strumień na danej osobie. Czy instytucji, jak to się działo teraz.
Tyle lat opłacania tych arogantów i próżniaków z własnych kieszeni i podatków, które państwo w trosce o moje zdrowie i pomyślność dobrotliwie wyciągało mi jedną kościstą łapą z portfela, drugą zaś przyduszając za gardło, w końcu wystarczyło by chcieć, nawet w gniewie, odebrać co swoje z rąk tych, po których efektów pracy nie widać żadnych, a jedynie piętrzące się na każdym kroku biurokratyczne przeszkody. I to był ten dzień.
Nim jednak zdążyłem się rozejrzeć, słowa przeszły w czyny, a ręce w ruch. Nie zdawałem sobie sprawy ile złości, rozczarowania, goryczy, frustracji jest do rozładowania w narodzie.
Rozpizdówka trwałą w najlepsze. Przez chwilę, przerażony jak dziecko, bałem się tego, co wydarzyć się może następne. Dobrze, że większość urzędasów zachowała na tyle przytomności i zdrowego rozsądku by salwować się gwałtowną ucieczką, wiejąc gdzie pieprz rośnie, zostawiając tym samym miejsce pracy, urzędowy posterunek daleko za sobą. Gdyby nie to, mogło by dojść do zbiorowego linczu.
Gdy przyglądałem się zachowaniu innych, myślałem że jestem zamknięty w klatce ze stadem rozwścieczonych goryli. Albo na koncercie rockowym. Pogo – jakie zgotowali w urzędzie przypadkowi bezrobotni, którzy gdy wybierali się podbić listę – nie śniło się nawet w najśmielszych koszmarach żołdakom aparatu państwowej represji. Papiery latały wszędzie, swobodnie opadając niczym jesienne liście, niszczono kartoteki, a z komputerów zostały tylko smętne obudowy, w większości przyrzucane przez...