Miarowy tętent kopyt usypiał. Hrabia Kotowski, pan na Kotowie Dolnym, Górnym i Średnim, kiwał się sennie na wyściełanej kawałkiem perskiego dywanu kulbace. Za nim, spowity w szary, pamiętający dużo lepsze czasy płaszcz, jechał wierny lokaj ─ Baram Szwajnadzaszwili, pokrótce przez swego pana zwany Baranem.
Przezwisko to miało w sobie wiele z prawdy ─ syn Szwajnadz’ego był niesamowicie głupi, a przynajmniej takie momentami sprawiał wrażenie. Przebłyski zdarzały się z rzadka, były za to piekielnie efektowne. Hrabia utwierdził się w przekonaniu o wyjątkowości sługi w chwili, kiedy to stanął przed dość trudnym wyborem: jechać i dać się zabić po drodze, czy nie jechać i zostać zamordowanym na miejscu.
Dylemat ten wyniknął z pewnej niemiłej sytuacji, której przyczyną był hrabia. Otóż pan na trzech Kotowach bardzo pragnął mieć potomka. Sęk w tym, że hr. Kotowski owdowiał, zanim zdążył się na dobrze oswoić z małżeńską codziennością, zaś pragnienie dziecka okazało się na tyle silne, że nieszczęsny wdowiec już w wieczór po pogrzebie swej ślubnej małżonki złożył kilka nieprzyzwoitych propozycji usługującym podczas stypy pannom.
Uszło mu to płazem, ponieważ cwany Baram wyjaśnił wszystkim zebranym, że owa rozwiązłość wywołana jest głębokim szokiem po stracie. Hrabia był swemu słudze niesamowicie wdzięczny za uratowanie skóry, a aby tę wdzięczność wyrazić, skazał go na dwa dni głodówki. Siedząc w ciemnej celi pod ziemią, Baram zmądrzał do reszty i postanowił przy pierwszej lepszej okazji uciąć sobie język.
„Niemego nikt o zdanie nie zapyta, a i mówić nie będzie potrzeby” ─ myślał.
Skoro tylko go wypuszczono, pobiegł za szopę i tam, drżąc ze strachu jak osika, urżnął sobie połowę jęzora. Mówić nie mógł ─ wychodziły mu tylko bezładne sylaby, których nie sposób było zrozumieć.
Pan zdumiał się nieco nową osobliwością sługi, ale czasu na roztrząsanie sprawy nie miał, gdyż kilku chłopów ze wsi waliło od co najmniej kwadransa w dębowe, okute mosiądzem drzwi zamku. Powód ich gniewu spoczywał od kilku dni na miejscowym cmentarzu, pod lichym krzyżem z starej brzozy.
Była to najpiękniejsza ze wszystkich chłopek dziewczyna, a na imię jej było Marynka. Oczy miała duże, śliczne i czarne niczym węgielki, zaś zęby bielutkie jak ten śnieg, co na początku zimy spada, a sanie go jeszcze płozami nie pobrudzą. Reszta kształtów Marynki również była niczego sobie, toteż nie dziw, że łaziła za nią męska połowa wszystkich trzech Kotowów. Ponoć była też jedna kobieca cząstka w tłumie adoratorów, ale obrotne dziewczę prędko się nieproszonej kochanicy pozbyło.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby pewnego dnia urocza Marynka nie legła w sąsiedniej do jedynej okolicznej Safony mogiłce. O to sąsiedztwo właśnie podniesiono największy rwetes.
Niespodziewana śmierć wioskowej krasawicy zdarzyła się na początku żniw. Ciało znaleziono nad rzeką. Wezwany z Kotowa Górnego felczer stwierdził zgon przez utopienie i trupa wśród gorących modłów złożono pod płotem cmentarza, gdzie leżało już kilku samobójców oraz jedyna we wsi sodomitka.
I byłaby się sprawa zabliźniła w spokoju, gdyby nie pewien jątrzący ją fakt. Mieszkająca na obrzeżu wsi starucha, co to z ptakami jako z ludźmi umiała rozmawiać, dowiedziała się z wróbli ćwierkania, że Marynka utopiła się z powodu kłopotów, jakich nastręczył jej imć pan hrabia Kotowski.
Po kilku zadanych uroczym ćwierkaniem pytaniach, starowinka poznała okrutną prawdę ─ dziewczę utopiło się z powodu niechcianej ciąży z hrabią. Słysząc tę nowinę, staruszka w mig odmłodniała i popędziła co sił na wieś.
Pochylonym nad złocistymi kłosami chłopom aż się krew zagotowała, skoro usłyszeli straszną wieść. Rzuciwszy sierpy, pobiegli do domów po coś ostrzejszego. Uzbrojeni w widły w kilka chwil stanęli przed zamkiem i zaczęli wykrzykiwać mrożące krew w żyłach przekleństwa i uroki. Widząc z okien swej sypialni tę niecodzienną manifestację, a nade wszystko słysząc nieustający potok niezwykłych uprzejmości, hrabia postanowił działać. Nie mógł jednak podjąć decyzji, nie wiedząc, czy ma uciekać, czy też wyjść naprzeciw rozgniewanemu tłumowi.
Baram z trudem na migi wytłumaczył panu, że lepiej jest uciekać i to czym prędzej. Nie pozwoliwszy hrabi wezwać zdobionego złocistymi lwami powozu, lokaj okulbaczył dwa konie, na większego z nim wpakował pana, na mniejszego wdrapał się sam i dał znak do wyruszenia.
Ruszyli z kopyta, przez tylną, niezablokowaną jeszcze przez chłopów bramę. Hrabiemu nawet podobała się ta prędka, pełna adrenaliny jazda, która do złudzenia przypominała polowanie. Z drobną, acz znaczącą różnicą, że teraz to hr. Kotowski był zwierzyną. W razie pojmania czekał go los nie do pozazdroszczenia.
W chwili, gdy pan i sługa jechali stępa, nad krainą zaczynał zapadać zmrok. Wiele mil musiały pokonać spienione rumaki, gdyż ani jednego kotowskiego kościoła nie było widać.
─ Zatrzymajmy się ─ powiedział sennie hrabia.
─ Dobrze ─ odpowiedział na migi lokaj i zatrzymał konia.
Hrabia jechał jednak dalej ─ jego ubrane w bufiaste rękawy ręce kiwały się bezwładnie po obu stronach końskiego grzbietu. Sługa dopiero po chwili przypomniał sobie, że pan nie umie zatrzymać wierzchowca.
„Niech sobie jedzie, przeklęty” ─ pomyślał, ze złośliwym uśmieszkiem zeskakując z siodła. ─ „Niech sobie jedzie, piekielnik. Koń jest uczony, prędko zaprowadzi go do zamku.”
[W] Zew wsi
1Istnieje cel, ale nie ma drogi: to, co nazywamy drogą, jest wahaniem.
F. K.
Uwaga, ogłaszam wielkie przenosiny!
Można mnie od teraz znaleźć
o tu: https://mastodon.social/invite/48Eo9wjZ
oraz o tutaj: https://ewasalwin.wordpress.com/
F. K.
Uwaga, ogłaszam wielkie przenosiny!
Można mnie od teraz znaleźć
o tu: https://mastodon.social/invite/48Eo9wjZ
oraz o tutaj: https://ewasalwin.wordpress.com/