POWRóT NA ZIEMIę
Znajome kształty kontynentów powitały nas z powrotem w domu – głębokim błękitem oceanów, soczystą zielenią tropikalnych lasów i pastelową żółcią pustyń. Całym kobiercem barw poznaczonym szalonymi smugami chmur. Podziwiając Ziemię przez wizjer kosmolotu, czuliśmy się, jakbyśmy tak naprawdę nigdy nie opuścili kochających uścisków jej grawitacji.
- Dziesięć lat – rzucił Michaił obejmując Katrinę.
- Dwa razy tyle, jak dodasz dylatację – odparła.
- Fizyka to twoja działka, kochanie.
Wszyscy zazdrościliśmy im w tej chwili, widziałem w spojrzeniach Nadii i Bruna, „Oni przynajmniej wracali razem.” mówiły. Niby wszyscy dawno się pogodziliśmy, z tym że nie będziemy mieli do czego wracać. że wrócimy do świata, którego kultury i technologii nie będziemy rozumieć – „powrót bohaterskich jaskiniowców” będą krzyczały nagłówki w gazetach. Ile kolejnych rewolucji nas minęło? Seksualnych, obyczajowych? Ile mód w ubiorze, muzyce, filmie? że wracaliśmy do przyjaciół, którzy nie będą nas poznawać, lub nie będą już żyć. Wiedzieliśmy to wszystko i pogodzilismy się z tym już w chwili odlotu. I może stąd ta zazdrość wobec Michaiła i Katriny. Bo oni oszukali.
Ja patrzyłem na nich z podwójnym wyrzutem. To mogłem być ja przy jej boku.
- Ciekawe czy dużo się zmieniło? – westchnął Michaił.
- Na pierwszy rzut oka. Transgresja oceaniczna postąpiła, Holandia prawie pod wodą, mniejszych wysp wulkanicznych nie widać. Antarktyda jakby zmalała.
- Globalne ocieplenie? Czarne scenariusze Zielonych się sprawdziły? Co Bruno?
- Daj spokój, Nadia. – wtrąciłem. – Wiesz przecież, że z Tarota wyczytywali te prognozy. Zero konkretu.
- że się klimat zmieniał, to żadna nowość, – wtrącił geolog rzeczowo – a że skutki katastroficzne... Spójrzcie na te chmury. Jak tu wisimy, tam szaleją z cztery huragany. Ten nad Azją mniejszą... – urwał nagle jakby sobie coś uświadomił.
- Nie nasza sprawa... – odparła rozjemczo Katrina.
- ...i nie o to chodziło w pytaniu. – dodał od razu Michaił, jakby kończył za nią zdanie. Nienawidziłem kiedy to robił.
- Jedno jest pewne, jak amen w pacierzu – rzuciłem – podatki.
- Jura!
Wszyscy zachichotali. Nadia najgłośniej. Michaił i Katrina od śmiechu przeszli do pocałunku. Tylko Bruno w zamyśleniu analizował niebieski glob za wizjerem - jakby coś przeczuwał na granicy świadomości. Ale nie odezwał się ani słowem.
***
- Jurij, możemy porozmawiać? – Nadia stanęła w drzwiach mojej kabiny. Długie blond włosy spięła w koński ogon, co sprawiło, że jej twarz stała się jeszcze bardziej pociągła.
- Jasne. – odparłem, odkładając ebook readera. Usiadłem na łóżku widząc powagę na jej twarzy – ba, zagryzioną wargę. Zamknęła drzwi. Wzrokiem wskazałem jej krzesło przy biurku. Przeszła obok niego i usiadła obok mnie - wręcz otarła się udem o moje udo.
- Ja... – zaczęła. Krępowała się, ale nie zarumieniła ani trochę. Nie patrzyła mi w oczy. – Ja wiem, że przez cały rejs trzymałam cię na dystans. W ogóle trzymałam wszystkich na dystans. Po prostu nie chciałam... gdyby coś się stało. Atmosfera byłaby nie do zniesienia. Rozumiesz? - Potaknąłem zaskoczony. – Ale teraz wracamy i... ja wiem, że czułeś coś do Katriny, ale ona i tak jest teraz Michaiłem... właśnie... wracamy i ja... boję się. Wtedy na mostku... żarty żartami, ale tam na dole czeka nas zupełnie inny świat. Za parędziesiąt godzin będziemy na ziemi, a ja tam nikogo tam nie znam. Nie mam rodziny. Nigdy nie byłam dobra z ludźmi. Nie miałam wielu przyjaciół, a mężczyźni, z którymi się spotykałam... same bydlaki. Nie było mi żal opuszczać Ziemi. Rozumiesz? – znów potaknąłem. - Ale teraz wracamy i ja... ja wiem, że nie będę się potrafiła tam na tej nowej Ziemi odnaleźć. Nie potrafiłam się odnaleźć, gdy odlatywałam i wiem, że nie dam rady teraz. Ja potrzebuję... – zamilkła i po chwili prychnęła śmiechem, a le wzrok się jej zeszklił. – Jak to wszystko żałośnie brzmi. Jura, ja...
- Nie przepraszaj. Rozumiem. – odparłem. Spojrzała na mnie. Zbliżyła usta i zanim pomyślałem, co robię już połączyłem się z nią w pocałunku. Usta miała wąskie, a wargi mocne i wilgnotne. Całowała namiętnie, z wielkim utęsknieniem. Położyła rękę na moim udzie. Ja na jej policzku, potem na szyi i karku.
Dopiero, gdy sięgnęła zamka od kombinezonu, poczułem, że muszę przestać.
- Nadia.
Nie zareagowała. Ale zobaczyłem jak marszczy czoło. Usłyszała więc.
- Nadia – spróbowałem bardziej stanowczo, ale wciąż czule, by jej nie urazić. Ująłem ją za ramię. – Ja nie mogę. – odparłem.
Przeciągle patrzyła mi prosto w oczy błagalnym spojrzeniem skrzywdzonego zwierzęcia. Nie wytrzymałem jej spojrzenia. Chciałem coś powiedzieć. Jakieś słowo wyjaśnienia. Ale nic co mogłoby naprawić sytuację nie przychodziło mi do głowy.
- Jaka ja głupia jestem – rzuciła wstając. Zatrzymała się jeszcze w drzwiach, ale nie powiedziała już nic. Gdy wyszła na przedsionek nie skręciła do swojej kabiny, tylko w prawo – tam był tylko pokój Bruna.
Nie widziałem, żeby stamtąd wracała przez długi czas.
***
- To jakaś bzdura, przecież to oni powinni nas wywołać pierwsi. – denerwowała się co chwilę Nadia. - Umowa międzynarodowa zapewniała nam, że niezależnie od sytuacji geopolitycznej na Ziemi, program będzie kontynuowany!
Tymczasem spędziliśmy cały cykl wywołując dosłownie kogokolwiek po wszystkich tablicach kodowych, jakie tylko posiadaliśmy. Bez skutku. Cisza radiowa po wyzerowaniu szumu kosmicznego była gładka niczym tafla zamarzniętego jeziora. Ziemia milczała. Eter skuty lodem.
- Awaria sprzętu? – zasugerowała Nadia na burzy mózgów, którą rozpętaliśmy przy braku procedur na taką okazję.
Sprzęt działał doskonale, sprawdziłem wcześniej. Odbicia własnych sygnałów od pobliskich sfer niebieskich łapaliśmy doskonale.
- Jakiś wojskowy system tłumiący?
- Może zmienili medium komunikacji? – zaproponowała Nadia.
- Na jakie niby? – skrytykowała Katrina.
- Nie wiem. Neutrina? Sprzężone elektrony?
- W dwadzieścia lat?
- Nie o to chodzi.
- Właśnie. Nie krytykuj, kochanie. Chodzi o to by, znaleźć jak najwięcej możliwych przyczyn. – rzucił Michaił, moderujący tą dyskusję, dopisując do listy „Inne medium”.
Każdy kolejny pomysł był coraz bardziej bzdurny. Jedynie Bruno, w jego milczeniu była przesłanka, że zgadł już. Tylko co? I czemu nic nie powiedział? Jaka myśl była, aż tak niewysławialna.
Koniec końców, ustaliliśmy, że i tak musimy lądować. Na ślepo, bez ziemskiej nawigacji.
PO LąDOWANIU
Budzę się krztusząc się krwią z przegryzionego języka. Ból w płucach jest okropny, jakbym połamał wszystkie żebra. W uszach pisk, jak po wybuchu granatu. W głowie pustka, ciemność, jak w półśnie. Walczę o ten przebłysk świadomości, mocuję się z powiekami.
Przypominam sobie. Coś poszło nie tak. Gówno, nie wodowanie. Spadliśmy bezwładnie, niczym kawałek kosmicznej skały, prosto w środek kontynentu. Pod jakim kątem szliśmy? Niskim - nie pamiętam.
Cud, że żyjemy.
żyjemy?
Otwieram oczy i teraz dopiero widzę, że wiszę na suficie. Strzelają iskry ze zniszczonego sprzętu. Wąska strużka słonecznego światła wpada do puszki kosmolotu – do jego wraku. Pomieszczenie tak zadymione, że nic nie widać. Nieidentyfikowalne konstrukcje sprasowane impetem, pogniecione od kolejnych uderzeń przy koziołkowaniu, stopione do granicy dekompresji tarciem atmosferycznym. Dopiero po chwili dostrzegam Katrinę pośród tego piekła. Klęczy i płacze, szarpie coś. Ciężko skupić wzrok, za ciemno. Jakieś rumowisko żelaza, pełne rusztowań i ostrzy. Jakby narzędzie tortur, śmiertelna pułapka rodem z koszmarów. Po chwili odnajduję się w przestrzeni. Boże, Michaił!
Czym prędzej odpinam pasy mocujące mnie do siedzenia. Zupełnie bezmyślnie.
Uderzam o pokład. Na chwilę chyba straciłem przytomność.
- Jurij! – słyszę krzyk ponad piskiem ogłuszenia. Stoi nade mną. Twarz mokra od łez. - Jurij! Obudź się.
- Kat.
- Jurij wstawaj. Musimy stąd wyjść.
Podnoszę się na rękach z jej pomocą. Płuca pełne mam dymu, trzęsą mną torsje, męczy kaszel. Na powietrze, do światła. Taranuję barkiem na wpół wyłamany właz i razem z nim ląduję w jakimś błocie, trzęsawisku.
Powietrze jest duszne i słone, ale ożywcze. Przytomność wraca z każdym haustem.
I wtedy dostrzegam, co nas otacza. Krajobraz nierealny jak narkotyczny sen. Podmokła dżungla nieznanych form i barw. Powichrowane drzewa o bezkształtnych brunatnozielonych liściach. Czerwonawe kolczaste krzaki krasnorostów. Przerośnięte liliowce wyglądające niczym grzyby. Długowłose czarnozielone mchy i niebieskożółte krzewy alg. Dziki podmorski ogród, który wbrew logice wypełzł na powierzchnię. Wszystko przecięte płonącą bruzdą po naszym lądowaniu.
Zdziwienie odbiera wszelką moc decyzyjną. Leżę tak i patrzę na ten obcy świat.
Za mocno uderzyłem się w głowę - jedyne wyjaśnienie.
Wstaję. Katrina stoi w wejściu, też nie wierzy.
Pozostali! Wracam do kosmolotu. Nadia. Nieprzytomna. Nie oddycha. Przerzucam ją przez plecy i biegnę na zewnątrz. Przeliczam się ze swoimi siłami, mięśnie mam jak z waty. Padam na ziemię. Katrina mi pomaga.
- Sztuczne oddychanie! Masaż serca! – krzyczę tylko i wracam po Bruna.
Mijam fotel Michaiła. Nawet nie zauważyłem, kiedy wdepnąłem w kałużę jego krwi. Nie rozpoznaję ciała, krwawy pulpet. Obrzydzenie ściska żołądek, żal – serce. Nie ma teraz czasu na żałobę.
Geolog wciąż jest w swoim fotelu. W nikłym świetle dostrzegam, że oddycha, szybkim płytkim rytmem. Twarz wykrzywiona w grymasie bólu. Pasy już zdjął.
- Pomogę ci.
- Nie! – krzyczy.
Wtedy dostrzegam. Lewe udo przekłute metalowym szpikulcem. Nogawka czerwona od krwi. Jak go uwolnić? Jak, jak, jak jak?
- Zostaw mnie.
- Pierdol się. – odpowiadam.
Coś znowu wybucha fontanną iskier. Dym gęstnieje. Chwytam go mocno, sam nie wiedząc co zamierzam. Mocuję się ze szpikulcem. Krzyk Bruna niemal pozbawia mnie przytomności. Mobilizuję resztki sił w pojedyncze szarpnięcie. Opór materii daje mi wyobrażenie o drących się mięśniach, dartej skórze. Nie wyobrażam sobie bólu. Bruno stoi na jednej nodze obejmując mnie z całych sił. Ciągnę go do wyjścia przez czarną chmurę, przez swąd palonych kabli. Byle dalej od tego piekła. Krztuszę się dymem. Oczy łzawią – nawet ciemność się rozmywa. Gdzie ten właz? Tam powinien być! Tonę już w tym dymie, znów padam z sił. Panika mocuje się z logiką - rzucić Bruna, szukać wyjścia. Wrócę po niego, wrócę przecież! Nie. Nie myślę normalnie. Dziesięć lat na w tej klatce spędziłem! Idiotyzm się tu zgubić. Po odruchach, po omacku. Konsoleta Nadii, więc w prawo. Tam przedsionek.
Jest! Tuż przede mną. Przyćmiony prostokąt jasności. Ku niemu. Ku światłu!
***
- Nadia nie dała rady.
To pierwsza rzecz, o jaką usłyszałem odzyskując przytomność po raz drugi tego dnia. Katrina nie powiedziała nic o Brunie, więc przyjąłem, że przeżył.
Leżałem na ziemi, irracjonalnie bojąc się oderwać wzroku od nieba. Ono jedno się nie zmieniło. Odwieczny błękit, nieśmiertelne Słońce. Nawet kształty chmur przywodziły na myśl skojarzenia ze Starej Ziemi: bochenki chleba, zwierzęta, samochody. A wszędzie wokół rozrastała się obcość. Nie byłem w stanie patrzeć, tak ohydne mi były te połacie naziemnych wodorostów, te drzewa niczym krasnorosty, morska trawa. I ta cisza – nawet najodleglejszego kwilenia ptaków. Jedynie szum wiatru szalejącego na wymarłej planecie.
Leżeć tu, czekać aż się ten koszmar skończy. Tylko czy to sen? Ból wydaje się prawdziwy.
- Uważaj!
Podrywam się na ten krzyk. Oko dostrzega tylko ruch, jeszcze bez kształtu, ale ciało już reaguje. Na czworakach uciekam, ledwie parę kroków.
Krab? Ale nie, prędzej małża, lub pająk. Macki zamiast nóżek. Spokój powraca do rozklekotanego serca. Wstaję i kopniakiem posyłam bestię do wszystkich diabłów.
- Jak już wstałeś. – mówi Katrina, podając mi coś. Nie wierzę w to, jak szybko się zebrała w sobie. Nie wiem, jak długo leżałem (nastał wieczór, więc pewnie z parę godzin), ale zdążyła w tym czasie ugasić statek i wyratować z grubsza wszystko, co mogłoby się przydać. Zrobił się z tego pokaźny stosik. Resztki z hodowli chloroplastów, którymi żywiliśmy się przez całą podróż, butle z mineralizowaną wodą destylowaną, skafandry, termoizolacyjne śpiwory. Nawet czarną skrzynkę z twardymi dyskami wytaszczyła, owoce tej wyprawy - szczegółowe mapy i raporty o Alfa Centauri, tylko na co one komu teraz?
Obok tego wszystkiego leżał nieprzytomny, bądź śpiący Bruno. Nogę miał już zabandażowaną (a więc Katrina wyratowała też apteczkę).
A jeszcze nieco dalej leżała Nadia. Zapatrzyłem się na nią z dziwną obojętnością.
- Jurij. Pomożesz czy nie?
Zaskoczyła mnie swoją stanowczością, nigdy nie sprawiała wrażenia tak silnej. Była niewzruszona niczym skała, nawet gdy musieliśmy przechodzić koło zmasakrowanych szczątków Michaiła (nakryła je zbędnym śpiworem). Pomogłem jej przenosić resztę rzeczy, a potem wznieść małą wiatę z kawałków blachy. Pracowaliśmy w ciszy. Gdy skończyliśmy było już ciemno. Postanowiliśmy zjeść porcję chlorofilowej pasty.
- Jak myślisz? – rzuciła Katrina przy jedzeniu, wzrokiem dając do zrozumienia, że chodzi jej o tej biologiczny horror.
- Myślałem nad tym. – odparłem. - Hodowla transgeniczna. W jakiejś drapieżnej odmianie mogła pożreć cały dawny ekosystem. Możliwe też, że broń biologiczna. Tylko tak potrafię wyjaśnić to wszystko w takiej skali czasu.
- Ale jacyś ludzie musieli to przeżyć.
- Na pewno.
Szczerze dopiero teraz, gdy zapytała, pomyślałem nad tą kwestią. Nie tyle nawet nie pozwalałem sobie na takie wątpliwości, co po prostu poza granicą mojej wyobraźni było wyginięcie ludzkości. Nawet teraz myśl ta była absurdalna. Musieli przeżyć gdzieś jacyś ludzie. Mimo tej ciszy radiowej. Mimo mroku i pustki, jakie nas otaczały. Nic innego mogło nie przeżyć, ale ludzkość – ludzkość jest niezniszczalna. Jesteśmy jak karaluchy. I wciąż istniały wyjaśnienia, których nie wymagały hipotezy końca świata. Może ta dżungla kończy się sto metrów dalej, może mieliśmy pecha uderzyć w jakiś transbotaniczny rezerwat... A może tylko tak się oszukuję? Widać nas było na niebie na połowie globu - przecież po tylu godzinach od takiej katastrofy, ktoś powinien zareagować. Ktoś powinien zareagować już, kiedy wróciliśmy do Układu Słonecznego. Więc może nie cała cywilizacja ludzka, ale chociaż garstka ocalałych? Gdzieś tam...
- Co teraz powinniśmy zrobić? – spytała.
- Rano rozejrzę się po okolicy, ty tu zostaniesz i poczekasz na pomoc. – westchnąłem. – Jeżeli nikt się nie pojawi, to wieczorem urządzimy Nadii pogrzeb.
Nie przemyślałem tego zdania. Katrina nagle wybuchła płaczem i uciekła w mrok onirycznego gąszczu.
- Katrina! – zawołałem. Wstałem nawet, żeby pobiec za nią, ale zostałem na miejscu. I tak nie dałaby się uspokoić. Tylko gonilibyśmy się po nocy w tej koszmarnej krainie, która w nocy wydawała się jeszcze dwakroć bardziej złowroga.
Westchnąłem w noc, czując się, jak ostatni drań.
Na śmierć zapomniałem o Michale. Jak mogłem być tak nie czuły? Lecz gdy o tym pomyślę, nie mamy nawet możliwości, żeby go wygrzebać z tej mechanicznej pułapki. Może jakiś strzęp mięsa - tak, ale nic co przypominałoby ludzkie ciało. Chociaż nawet nie o to przecież chodziło. Katrina wciąż jeszcze nie przyswoiła sobie tej myśli. Zaprzeczała jej, jak robi to każdy komu przytrafiło się nagłe nieszczęście. Z tego właśnie brała tą siłę. A ja kazałem jej myśleć już o ostatnim pożegnaniu.
Ale jeszcze gorzej poczułem się, bo sam zignorowałem jego śmierć. Przecież przez te dziesięć lat też staliśmy się sobie bliscy. Najbardziej chyba przez niezliczone pojedynki szachowe, choć nie zamienialiśmy przy nich ani słowa – forma ciszy, jaką narzuca ta gra jest zbyt silna, skupienie zbyt intensywne. Mimo to przez godziny spędzone na wzajemnym przewidywaniu swoich ruchów znaliśmy się lepiej, niż ktokolwiek inny na tym statku. A teraz myślę o nim, jak o zmiennej wyeliminowanej z równania. Figurze ściągniętej z szachownicy- białej czy czarnej?
Spojrzałem na skrytą w cieniach zachodzącego słońca Nadię i zauważyłem na jej twarzy wyraz oskarżenia. W zamkniętych oczach i rozchylonych ustach krył się wyrzut.
- Wszyscy byliśmy dla ciebie jakąś grą? Nie pokochałeś, ani mnie, ani Michaiła. Nawet gdy otwarłam przed tobą serce, odrzuciłeś mnie. I dlaczego? Dla niej? Naprawdę ją kochasz? A może to dla ciebie tylko kolejna gra? Czy płakałbyś, gdyby i ona zginęła?
Nigdy w życiu nie płakałem. Nigdy. Myślałem o Michale i czułem tą samą tępą obojętność, którą czułem do Nadii. Nie mam daru do emocjonalnych gestów.
- Jesteś potworem. – szepnął wiatr głosem Nadii.
Stłumiłem te schizofreniczne głosy sumienia. Nie potrzebuję ich teraz.
Poczekałem na powrót Katriny. Powiedziałem jej, że dobrze, że wróciła, a potem położyłem się spać.
***
Dżungla rozciągała się w każdą stronę na najbliższy kilometr, wszędzie równie obca, pełna ukwiałów, alg i wodorostów. Widziałem też zwierzęta. Małżonogi, takie jak ten, który podszedł do kosmolotu. Ale też inne. Najwięcej było ślimaków w jaskrawych kolorach. Wiele ryb, ale żadnych o których mógłbym powiedzieć, że wyglądałyby znajomo. Widziałem też nadrzewną ośmiornicę, która wyglądała jak plącze węży. Widziałem coś, jak mątwę używającą płetw i macek do wychodzenia na ląd. Nic jednak, co w łańcuchu ewolucyjnym przekroczyłoby rodzinę Pisces.
Teoria o inżynierii genetycznej upadała bardzo szybko. Zbyt silne ten ekosystem nosił znamiona stabilności. Zbyt duża była jego złożoność – tysiące gatunków. Miliony? Nie ma możliwości, by człowiek sztucznie wygenerował całą tą menażerię.
Wszystko wyjaśniło się popołudniu, gdy Bruno się obudził. Byłem wtedy tuż obok, kopałem dla Nadii płytki grób w okrzemkowej glebie. Na początku Bruno tylko jęczał. Gdy odzyskał przytomność, uskarżał się na ból w nodze, więc zrobiłem mu zastrzyk i zawołałem Katrinę. Gdy doszedł do siebie zapytałem go:
- Wiedziałeś coś, prawda? Jeszcze przed lądowaniem.
- Gdy oglądaliśmy zdjęcia globu. Dryf kontynentalny. To mnie naprowadziło. – tłumaczył chaotycznie. - Szczelina między płytą Arabską, a Afrykańską. Morze Czerwone powiększyło się niemal dwukrotnie. Potem obliczyłem różnicę między krawędziami Północnoamerykańskiej i Eurazjatyczkiej. Pomiar oczywiście bardzo przybliżony, ale i tak szło w dziesiątki metrów. A mówimy o procesie, którego szybkość to szerokość ludzkiego paznokcia na rok. Sami policzcie.
Próg czasu rósł w skale geograficzne. A więc naturalna ewolucja, żadna biotechnologia. Ale czemu na takim stadium? Głowa boli od domysłów.
- Czemu nikomu nie powiedziałeś? – spytała Katrina z wyrzutem.
- Czy to by coś zmieniło? I tak musieliśmy lądować. A bez komunikacji, to i tak było ślepe wejście w atmosferę. Ta wiedza nijak nie wpłynęłaby na decyzję. Nie potrzebna nam była panika.
Katrina wyglądała, jakby chciała wybuchnąć. Wręcz jakby to była wina Bogu ducha winnego geologa, że... nawet nie wiadomo co się stało, jak to nazwać... że straciliśmy te wszystkie milenia i eony. Widziałem to w jej oczach. Już nie negowała śmierci swojego ukochanego, teraz szukała winnych. Nie mogłem pozwolić, żeby wyładowała swój gniew na nim. Już lepiej na mnie.
- Odpocznij. Jesteś ciężko ranny. – powiedziałem do Brunona. Wstałem i odciągnąłem Katrinę na bok.
- Wiedziałeś o tym! – nie kryła wściekłości.
- Wiedziałem, że coś wiedział.
- Więc czemu czegoś nie zrobiłeś?
- A co by to zmieniło? Tu Bruno ma rację.
Nabrałem tchu, żeby powiedzieć coś, czego nie powinienem mówić.
- Kat. Wszyscy tu jesteśmy przerażeni i zestresowani, ale nie możesz go winić za śmierć Miszy. Może w kategoriach teorii chaosu fakt, że przemilczał sprawę coś zmienił, ale sprawiedliwość nie opiera się na efektach motylowych. W przeciwnym wypadku każdy z nas... – nie dała mi dokończyć.
Spoliczkowała mnie. Przyjąłem to obojętnie, po chrześcijańsku nawet, choć jestem nie wierzący.
- To nikomu z nas nie pomaga. – odrzekłem, ale to rozwścieczyło ją jeszcze bardziej. Znów mi uciekła, gdzieś w dżunglę. Nie powstrzymywałem jej.
Może to właśnie był powód, dla którego w całym antycznym świecie nienawidzono chrześcijan. Nadstawianie drugiego policzka, jest po prostu nieludzkie. Ludzką reakcją na agresję jest agresja - irytacja chociaż - albo ucieczka. Uległość jest naturą rzeczy martwych.
Wróciłem do kopania grobu.
***
Katrina wróciła po godzinie.
- Przepraszam. – powiedziała ze skruchą.
Do tego czasu zdążyłem zakopać szczątki Nadii w podmokłej mogile. Pracowałem nad prostym nagrobkami z kawałka blachy. Wyskrobałem imiona i nazwiska, Nadii i Michaiła, bez dat. Spędziliśmy nad ich grobami parę minut w ciszy. (Bruno spał, nie chciałem go budzić)
Potem poszliśmy coś zjeść.
- Jak to się mogło stać?
- Co? – zapytała Katrina.
- Ta różnica czasu.
- Nie wiem. Anomalia dylatacji? Mogliśmy wpaść w pole grawitacyjne jakiejś czarnej dziury.
- I nie zmieniło naszego kursu?
- Nie wiem, Jurij. To tylko hipoteza. Zresztą też naiwna. Co to musiałoby być za ugięcie czasoprzestrzeni, żeby liczyć je w tysiącleciach.
- Jesteś fizykiem. Pomyśl. Musi byś jakieś wyjaśnienie.
- A jeśli nie ma, to co? Matka Natura i Ojciec Czas, nagle stwierdzą: „Ups, przepraszamy was za pomyłkę. Zaraz to naprawimy.” Jeżeli teoria nie przystaje do faktów, to który człon tego dysonansu zmieniasz? A fakty są takie, że jesteśmy na Ziemi blisko sto tysięcy lat po tym, jak odlecieliśmy. Na tyle na ile możemy to stwierdzić, ludzkość przestała istnieć, a całą resztę zjadły wodorosty.
Trochę się uniosła, więc dałem nam obu minutę na ochłonięcie.
- Myślałem o tym.
- O czym?
- O tych wodorostach. Zauważ, że nie ma tu żadnych ssaków, ptaków, gadów, ani płazów. Nic co kiedykolwiek wyszło na ląd. To samo tyczy się roślin. Widzisz to?
- Wielka powódź? Wodny świat Costnera? – domyśliła się po chwili.
- Doszedłem do tego samego wniosku.
Zamyśliła się. Oczywiście to nic nie wyjaśniało. Gdzieś tam jeszcze tkwiła praprzyczyna zjawiska. Globalne ocieplenie? Ekoterroryzm? Atak kosmitów? Zemsta starotestamentowego Boga? Ale to już znów pytanie bez praktycznej wartości, igraszka dla umysłu.
- Co teraz? – spytała.
- Nie możemy się stąd ruszyć. – ruchem głowy wskazałem Bruna.
- Glony więdną. – stwierdziła.
Już wcześniej podejrzewałem, że nie utrzymamy tej hodowli. Transgeniczne chloroplasty, które jedliśmy przez cały ten czas, były przystosowane do bardzo wąskiego zakresu warunków: konkretnego zasolenia wody, nasłonecznienia w danym widmie.
- Coś jutro upoluję – rzuciłem. – To będzie miła odmiana od tego zielonego gówna.
Nawet się uśmiechnęła... ale bez przekonania.
***
Następnego dnia Bruno zaczął gorączkować. Diagnoza była oczywista – zakażenie. Kat opiekowała się nim przez cały dzień. Ja poszedłem po mięso.
Polowania były proste. Rybostwory, małżonogi i nadrzewne ośmiornice były powolne, zupełnie nieprzygotowane na tak przebiegłego drapieżnika, jak homo sapiens. Mieliśmy miliony lat ewolucyjnej przewagi w życiu na lądzie, tysiąclecia ewolucji kulturowej (jakiż dumny byłem ze swojego ościenia z żelaznym grotem). Problem stanowił ogień. Już poprzedniej nocy próbowałem rozpalić choćby najmniejsze palenisko, ale wszystko spełzało na niczym. Rośliny nie nadawały się na paliwo, nawet po wysuszeniu. Gumiaste mięso ośmiornic musieliśmy jeść na surowo, obmyte w słonawej wodzie. Nie posiadało smaku i sprawiało wrażenie, że rusza się w ustach. Oboje z Kat zdławiliśmy w sobie odruch wymiotny.
Parę godzin potem przechodziliśmy okropną biegunkę.
Do wieczora byliśmy pewni, że Bruno nie przeżyje. Byliśmy bezsilni. Antybiotyki z apteczki nie pomagały – jakieś obce bakterie, wirusy? Jedyną opcją była amputacja, ale w takich warunkach tylko przysporzylibyśmy mu bólu. Mogliśmy tylko patrzeć, jak umiera.
***
Czwartego dnia rozpadał się deszcz. Małżonogi wybiegły uradowane na podłużną polankę, jaką pozostawiło po sobie nasze lądowanie, i zaczęły jakieś rytuały godowe, które przewidywały rytmiczne klekotanie wapiennymi pancerzykami. Te ich klekoty, niczym stukanie setki dzięciołów, doprowadzały nas do szału. Kilka złapaliśmy i próbowaliśmy zjeść na surowo. Były słone i brejowate.
Poza tym cały dzień spędziliśmy we wraku kosmolotu.
Organizm Bruna nie dawał za wygraną. Miotał się, majaczył, krzyczał, gorączkował tak, że skórę miał czerwoną, jak rak – ale nie umarł. Nerwowo wymienialiśmy spojrzenia z Katriną, wstydząc się własnych myśli, niezdolni do wykonania żadnego ruchu.
***
Kolejnego dnia deszcz ustał, choć niebo pozostało pochmurne. Gdy wróciłem z polowania, Bruno już nie żył. Katrina była wyjątkowo cicha. Reszta dnia zeszła mi na kopaniu kolejnego grobu. Ustaliliśmy, że z samego rana, jeśli tylko pogoda dopisze opuścimy obozowisko.
W poszukiwaniu... czegokolwiek.
MIASTO
Autostradę znaleźliśmy po dwóch dniach. Opuszczona wielopasmowa droga cięła dżunglę niczym rzeka ciemnej magmy. Nie zarosła tylko dzięki wysokim estakadom, które wynosiły ją ponad naniesione megatony materii. Oniryczna flora jednak dzielnie walczyła z asfaltem i cienkie tętnice korzeni niczym morskie węże nurkowały i wyłaniały się z szczelin czarnej nawierzchni. Pordzewiałe i zarośnięte ukwiałem truchła samochodów walały się bezładnie, jak upuszczone zabawki.
Byliśmy skrajnie zmęczeni, choć nieśliśmy jedynie niezbędne rzeczy. Głód odbierał wszelkie siły, woda, która nawet tu – na lądzie, nosiła posmak soli, pozbawiała zmysłów. Nie mieliśmy nawet siły skomentować tego znaleziska. Ruszyliśmy wzdłuż tej drogi na wschód.
Pod wieczór, na horyzoncie wyrosły strzeliste bryły drapaczy chmur. Szliśmy ku nim jak ku latarniom, mimo że nie płonęło tam najmniejsze światło. Szliśmy nawet, gdy nastała noc, gnani jakąś irracjonalną nadzieją, że tam czeka jakieś wybawienie.
***
Ze wschodem słońca miasto powitało nas oczodołami pustych okiennic. Nieśmiertelne wieżowce, niegdyś duma inżynierów, były już tylko ledwo trzymającymi pion, wychudzonymi szkieletami olbrzymów z betonu i stali. Gdzieś niewiele pod ich szczytami dostrzegliśmy granicę transgresji oceanicznej, poniżej której miasto znaczyła biel wytrąconej morskiej soli, a z każdą kolejną kondygnacją frontony budynków były coraz gęściej upstrzone piegami spetryfikowanych małż, ukwiałów i rozgwiazd. Najniższe piętra przypominały zapuszczone dna statków. Ulice - wysuszoną rafę koralową. W jakiś koszmarny sposób uzmysławiało to z jak potężnym żywiołem przegrała ludzkość.
Cały poranek spędziliśmy bezowocnie szukając śladów bytności człowieka. Ruiny były już jednak tylko leżami rybostworów.
- Co teraz? – spytała Katrina zrezygnowanym głosem.
Zirytowała mnie tym, ale nie odpowiedziałem. Rozumiałem ją oczywiście, tak jak byłem zawsze w stanie zrozumieć każde szaleństwo. Przecież w obliczu takiej sytuacji, jaką jeszcze nadzieję można hodować, jakie urojenia o przyszłości? Ale mnie przecież coś jeszcze pchało do przodu. Jakaś niewysłowiona siła, może nawet już sam strach przed śmiercią, lub głód, może już tylko czysty upór. Stąd ta irytacja. Nie byłem gotowy jeszcze się poddać. Póki jakiekolwiek jeszcze figury na planszy partia trwa.
- Co teraz? – dopytywała, coraz głośniej. – Jurij! Co teraz?
- A skąd mam, kurwa, wiedzieć?! – wybuchłem. – Myślisz, że mam wszystkie odpowiedzi? że rozpracowałem to wszystko? że mam jakiś kosmiczny plan? Kartę Deus ex Machina w rękawie? A więc nie! „Co dalej?” Nie wiem, co dalej! Od tygodnia nie wiem! Nic już nie wiem, kurwa! – krzyczałem coraz głośniej. Echo martwego miasta powielało ten krzyk.
Spodziewałem się jakiejś odpowiedzi. Ona nic. Nie miała siły nawet się sprzeczać. Złamała mi serce tą biernością.
- Co mam robić? – spytała.
Wzniosłem zamknięte oczy ku niebu, szukając odpowiedzi. Głębokim oddechem nabrałem spokoju w płuca. Myśl. Teraz właśnie jesteś jej potrzebny. Teraz musisz wykazać się siłą. Otwarłem oczy i rozejrzałem się. Znad horyzontu zbliżał się jakiś złowrogi front.
- Poszukaj schronienia. Ja na coś zapoluję. Nie odchodź daleko i uważaj na siebie.
***
Koło południa nadszedł sztorm. Rzucił się na to anonimowe miasto z całą pierwotną wściekłością swojego żywiołu. Huragan, ściany deszczu, artyleria gradu, łańcuchy piorunów, fala powodzi. Miasto stało jednak niewzruszone, jakby widywało już wielokrotnie gorsze oblicza apokalipsy.
Schowaliśmy się na piętrze zrujnowanej kamienicy. Udało mi się rozpalić wątły ogień na spróchniałym drewnie przedpotopowych mebli. Przyniosłem mątwopodobne rybostwory, które po osmoleniu przez ogień były nawet całkiem smaczne. Zjedliśmy w milczeniu, a potem długo siedzieliśmy bez słowa i bez myśli zaabsorbowani magią płomieni.
Nagle Katrina wybuchła histerycznym płaczem. Przysunąłem się bliżej - nie od razu, po chwili. Objąłem ją opiekuńczym ramieniem i pocieszałem obietnicami bez pokrycia. Nie powstrzymałem jej, kiedy nagle zaczęła mnie całować, wciąż ze łzami w oczach. Wręcz przeciwnie, bez namysłu odpowiadałem pieszczotami na jej pieszczoty. Rozpiąłem jej kombinezon i zacząłem pieścić drobne piersi. Ona tym drapieżniej mnie całowała, choć była w niej jakaś uległość - to ja miałem tu dominować, samiec. Był w tym jakiś pierwotny, zwierzęcy determinizm. Rozpaczliwy obowiązek ostatnich ludzi na ziemi. Samolubny gen walczący o przetrwanie. Rozsądek, moralność, miłość... były już tylko zdegustowanymi podglądaczami tańca naszych ciał.
A kiedy skończyliśmy... uwierzyłem, że jest jeszcze nadzieja.
Zaczniemy wszystko od nowa. Umiemy krzesać ogień, wytwarzać narzędzia, budować proste maszyny. Nauczymy się tego świata, jego reguł i cykli. Zaadaptujemy się, a potem zaczniemy go zmieniać. Nadamy jego stworzeniom nazwy, by przestały być obce. Zniewolimy je i zaczniemy hodować. Spłodzimy dzieci i nauczymy je wszystkiego. Stworzymy społeczeństwo, o normach i prawach. Odbudujemy ludzkość i na nowo, po dziesiątkach tysięcy lat, obejmiemy Ziemię we władanie. Będziemy Adamem i Ewą tego świata.
Te pół-sny pół-plany kołysały mnie, gdy zasypiałem wczorajszej nocy tuląc Katrinę, niczym skarb.
***
A dziś rano znalazłem ją martwą. Wisiała na jednej wysuszonych lian obrastających kamienicę.
Podjęła decyzję za nas oboje. Nie pozostało już nic innego.
KONIEC
Rafał Cywicki
Grudzień 2007
2
Kontynenty często witają błękitem oceanów?Znajome kształty kontynentów powitały nas z powrotem w domu – głębokim błękitem oceanów,
Co, przecinek, Bruno.- Globalne ocieplenie? Czarne scenariusze Zielonych się sprawdziły? Co Bruno?
Przytaknąłem.Potaknąłem zaskoczony
Tę dyskusję.przyczyn. – rzucił Michaił, moderujący tą dyskusję, dopisując do listy „Inne medium”.
Jakbym, jak, jak...
Budzę się krztusząc się krwią z przegryzionego języka. Ból w płucach jest okropny, jakbym połamał wszystkie żebra. W uszach pisk, jak po wybuchu granatu. W głowie pustka, ciemność, jak w półśnie. Walczę o ten przebłysk świadomości, mocuję się z powiekami.
Miachaile.Na śmierć zapomniałem o Michale. Jak mogłem być tak nie czuły? Lecz gdy o tym pomyślę,
Tę.Z tego właśnie brała tą siłę.
Michaile, tę.Nigdy w życiu nie płakałem. Nigdy. Myślałem o Michale i czułem tą samą tępą obojętność,
Tak, czepiam się. "Widziałem też zwierzęta". Ale przed chwilą je wymieniłeś! XDukwiałów, alg i wodorostów. Widziałem też zwierzęta.
Ukwiały znaczy.
No, czepiam się, czepiam...
Tę.możliwości, by człowiek sztucznie wygenerował całą tą menażerię.
Wcześniej odmieniałeś: Bruna.- Odpocznij. Jesteś ciężko ranny. – powiedziałem do Brunona. Wstałem i odciągnąłem
Cholera. Kawał dobrej roboty.
Naprawdę mi się podobało. Ciekawa wizja, nie powiem. Ja chcę więcej! Więcej! XD
Czytanie zaabsorbowało tak bardzo, że aż trudno mi było wyłapywac błędy. Powiem tylko jedno.
Twoją bolączką sa dialogi. Nie sztywność, nic z tych rzeczy. Po prostu zapis.
Znajdę gdzieś temat o poprawnym zapisie i wkleję tu...
Are you man enough to hold the gun?
3
dzięki Testudosie! zaraz się biorę za poprawianie...
ogólnie to byłem tak zadowolony z tego tekstu, że zastanawiałem się czy nie słać go już do jakiegoś pisma... ale z natłoku błędów widzę, że dobrze, że się powstrzymałem. (na innym forum jeszcze dostałem z dwadzieścia poprawek).
Tego Michaiła, to mi Word czasem sugerował, a ja z rozpędu zostawiałem. Natomiast Bruna i Brunona świadomie stosowałem zamiennie i jest to o ile wiem poprawne. To to samo imię, tylko Brunon jest bardziej oficjalnie.
Ale widzę, że mam problem z "tą" - "tę"... jak brzmi zasada? - bo poprostu nie znam/nie pamiętam...
ogólnie to byłem tak zadowolony z tego tekstu, że zastanawiałem się czy nie słać go już do jakiegoś pisma... ale z natłoku błędów widzę, że dobrze, że się powstrzymałem. (na innym forum jeszcze dostałem z dwadzieścia poprawek).
Tego Michaiła, to mi Word czasem sugerował, a ja z rozpędu zostawiałem. Natomiast Bruna i Brunona świadomie stosowałem zamiennie i jest to o ile wiem poprawne. To to samo imię, tylko Brunon jest bardziej oficjalnie.
Ale widzę, że mam problem z "tą" - "tę"... jak brzmi zasada? - bo poprostu nie znam/nie pamiętam...
Wszędzie dobrze, ale gdzie dwóch się bije, tam raki zimują.
4
"Ta" w bierniku brzmi tę.Ale widzę, że mam problem z "tą" - "tę"... jak brzmi zasada? - bo poprostu nie znam/nie pamiętam...
Widzę tę książkę, otrułem tę kobietę, przyjąłęm na siebie tę odpowiedzialność.
"Ta" w narzędniku brzmi tą.
Pobiłem się z tą kiełbasą, poszedłem za tą hałastrą.
O tak

Zaraz dopadnę ten link...
Weber edit: W potocznym języku mówionym akceptowany jest też biernik tą zamiast tę
Are you man enough to hold the gun?
5
Bardzo przyzwoite opowiadanie. Pierw pomyślałem: sztampa. Oczywiście, temat apokaliptyczny trochę wyeksploatowany. Trochę błędów...
"Czarne scenariusze Zielonych się sprawdziły?" - głupio to brzmi. Reszta błędów polega na złej konstrukcji dialogowej, tę-tą, parę literówek. Szybko się czyta, bo i człowiek chce wiedzieć, co będzie dalej. Jak wygląda świat, w kierunku którego leci statek. Tu trochę za mało opisów. Tekst mógłby być troszkę dłuższy. Jeśli chodzi o tytuł - zmień go. Po co sprzedajesz jedną z głównych niespodzianek na wstępie.
"Czarne scenariusze Zielonych się sprawdziły?" - głupio to brzmi. Reszta błędów polega na złej konstrukcji dialogowej, tę-tą, parę literówek. Szybko się czyta, bo i człowiek chce wiedzieć, co będzie dalej. Jak wygląda świat, w kierunku którego leci statek. Tu trochę za mało opisów. Tekst mógłby być troszkę dłuższy. Jeśli chodzi o tytuł - zmień go. Po co sprzedajesz jedną z głównych niespodzianek na wstępie.
6
Przeczytałem przed chwilą, więc wrażenia będą świeże i chaotyczne. Nie lubię takich, ale niech będzie skoro już piszę.
Zanim zacząłem czytać opowiadanie przeczytałem komentarze poprzedników. Ich zachwyt mnie przekonał żeby przerwać na chwilę potyczkę z "Kościaną ręką" i zabrać się za Twój tekst. W sumie to się lekko zawiodłem. Nie odczuwałem tej ciekawości, o której pisano wcześniej. Jednak zauważyłem słabo rozwinięte opisy, przydałoby się trochę je dopieścić dodając to i owo. Teraz są suchsze od sucharów. Dla mnie oczywiście.
Z początku myślałem, że mam do czynienia z kontynuacją opowiadań zainspirowanych "Planetą małp", Bardzo się nie myliłem.
Braki warsztatowe są widoczne. Musisz popracować nad tym.
Nie zaczynaj zdań od "a", wygląda to nieelegancko. Nie szafuj też tak czasownikami, Na końcu praktycznie każde zdanie zaczyna się od jakiegoś.
Postaraj się unikać powtórzeń, trochę ich tutaj jest, np. słowo "ogień", "był".
Pomysł:4-
Styl:3+
Schematyczność:3-
Błędy:3
Ocena ogólna:3-
Pozdro.
Wracam do lektury.
Zanim zacząłem czytać opowiadanie przeczytałem komentarze poprzedników. Ich zachwyt mnie przekonał żeby przerwać na chwilę potyczkę z "Kościaną ręką" i zabrać się za Twój tekst. W sumie to się lekko zawiodłem. Nie odczuwałem tej ciekawości, o której pisano wcześniej. Jednak zauważyłem słabo rozwinięte opisy, przydałoby się trochę je dopieścić dodając to i owo. Teraz są suchsze od sucharów. Dla mnie oczywiście.
Z początku myślałem, że mam do czynienia z kontynuacją opowiadań zainspirowanych "Planetą małp", Bardzo się nie myliłem.
Braki warsztatowe są widoczne. Musisz popracować nad tym.
Nie zaczynaj zdań od "a", wygląda to nieelegancko. Nie szafuj też tak czasownikami, Na końcu praktycznie każde zdanie zaczyna się od jakiegoś.
Postaraj się unikać powtórzeń, trochę ich tutaj jest, np. słowo "ogień", "był".
Pomysł:4-
Styl:3+
Schematyczność:3-
Błędy:3
Ocena ogólna:3-
Pozdro.
Wracam do lektury.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
7
Wreszcie kubeł zimnej wody na głowę. :) Bo nasłuchałem się już o tym opowiadaniu w tylu superlatywach, że gotów byłem uwierzyć, że jest naprawdę niezłe, a ja już mogę nazywać się jako taki pisarzem. Natomiast twoja krytyka sprowadziła mnie na ziemię i wiem, że jeszcze czeka mnie dużo pracy.
Dziękuję za bardzo konkretne rady, na które mi zwróciłeś uwagę. Przeredaguje wszystkie zdania zaczynające się na "A". Coś spróbuję zrobić z czasownikami.
Natomiast nie bardzo wiem, co miałbym zrobić z opisami, by były bardziej "soczyste". Na swoją obronę powiem, że oszczędnie stosuję opisy - najczęściej opisuję scenerię, a konkretnie to, co wydaje mi się w scenie ciekawe lub nietypowe - rzadko postaci, lub konkretne przedmioty, bo nie widzę różnicy czy opisze to tak, czy inaczej. Gdy natomiast już muszę opisywać, sięgam po porównania... i chyba strzelam dużo epitetów. ale to już mniej świadomie.
Jeśli mógłbyś - skonkretyzuj ten zarzut. Albo choć wskaż fragment. Byłbym bardzo wdzięczny. :)
Dziękuję za bardzo konkretne rady, na które mi zwróciłeś uwagę. Przeredaguje wszystkie zdania zaczynające się na "A". Coś spróbuję zrobić z czasownikami.
Natomiast nie bardzo wiem, co miałbym zrobić z opisami, by były bardziej "soczyste". Na swoją obronę powiem, że oszczędnie stosuję opisy - najczęściej opisuję scenerię, a konkretnie to, co wydaje mi się w scenie ciekawe lub nietypowe - rzadko postaci, lub konkretne przedmioty, bo nie widzę różnicy czy opisze to tak, czy inaczej. Gdy natomiast już muszę opisywać, sięgam po porównania... i chyba strzelam dużo epitetów. ale to już mniej świadomie.
Jeśli mógłbyś - skonkretyzuj ten zarzut. Albo choć wskaż fragment. Byłbym bardzo wdzięczny. :)
Wszędzie dobrze, ale gdzie dwóch się bije, tam raki zimują.
9
Fragmentów może nie będę przytaczał. Jestem trochę zajęty, a nie chciałbym robić tego na szybko.
Zacznijmy od tego, że właśnie przydałoby się poprawić lub też raczej dopisać coś do opisu postaci, nie chodzi mi o wygląd zewnętrzny, a o przeżycia wewnętrzne bohaterów - w tym momencie jednego, gdyż on jest narratorem. Taki zabieg pozwala się zaprzyjaźnić z bohaterem. W tym momencie nie poruszyło mnie to, że został sam na obcym mu świecie, który kiedyś mógł nazwać domem. Wydaje mi się, że jednak powinienem sie przejąć jego losem albo chociaż pomyśleć - szkoda.
Dalej, opisy Ziemi jaką zastali jest też lekko suchy. Dodaj do tego jakiegoś smaczku dla czytelnika żeby mógł zobaczyć to co oni. żeby mógł poczuć smak mięsa ośmiornic itp.
Stosujesz opisy oszczędnie? Dobrze, łatwo z nimi przedobrzyć. Jednak w tym tekście są one podane w wielkości racji żywnościowych w obozie dla jeńców wojennych. Rozumiesz o co mi chodzi?
Pozdro.
Zacznijmy od tego, że właśnie przydałoby się poprawić lub też raczej dopisać coś do opisu postaci, nie chodzi mi o wygląd zewnętrzny, a o przeżycia wewnętrzne bohaterów - w tym momencie jednego, gdyż on jest narratorem. Taki zabieg pozwala się zaprzyjaźnić z bohaterem. W tym momencie nie poruszyło mnie to, że został sam na obcym mu świecie, który kiedyś mógł nazwać domem. Wydaje mi się, że jednak powinienem sie przejąć jego losem albo chociaż pomyśleć - szkoda.
Dalej, opisy Ziemi jaką zastali jest też lekko suchy. Dodaj do tego jakiegoś smaczku dla czytelnika żeby mógł zobaczyć to co oni. żeby mógł poczuć smak mięsa ośmiornic itp.
Stosujesz opisy oszczędnie? Dobrze, łatwo z nimi przedobrzyć. Jednak w tym tekście są one podane w wielkości racji żywnościowych w obozie dla jeńców wojennych. Rozumiesz o co mi chodzi?
Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.