
"Celdur szedł przez ciemny las. Sam. Jedynym jego towarzystwem były jego miecze czekające na rozkazy. Zmierzał w kierunku czerwonej łuny połyskującej na skraju lasu. Czuł, że nie czekają tam nań przyjemności, a nie wiadomo czemu chciał iść w tamtą stronę. Łuna przypominała tą, którą widział w noc śmierci rodziców, gdy spalono całą jego wioskę.
W końcu dotarł na miejsce, na wielką polanę na skraju lasu. I wiedział już czemu miał złe przeczucia dotyczące celu jego wędrówki. Pierwsze co mu się rzuciło w oczy był pierścień ognia otaczający wielki, stary dąb. Nagle ogień zaczął się deformować i ukształtował się w łuk, zapraszając tym elfa do wnętrza pierścienia. Celdur zawahał się, ale szybko jego ciekawość zwyciężyła nad rozsądkiem. Przeszedł pod łukiem, wszedł w ogień. I pożałował swej decyzji. Widok, którym został uraczony był makabryczny. Dąb zasiany cały był trupami. Na gałęziach zwisała masa wisielców. Część trupów przebita była gałęziami. Wokół starego dębu w ziemię wbite były pale. A na palach kolejne trupy. Trupy wszystkich, których znał. Pierwszych dostrzegł swoich rodziców i młodszą siostrę wiszących bezwładnie na drzewie. Oprócz nich poznał wielu innych mieszkańców wioski. Z drzewa zwisała cała jego nowa kompania. Niziołek z powyrywanymi rękoma. I krasnolud z wnętrznościami na wierzchu. I w końcu paladyn Jokan z wyrytym rylcem na klatce piersiowej wielkim znakiem Nersona. Brakowało tylko jednej osoby. Nigdzie nie widział trupa Beltina Songsteela.
Elf rozejrzał się po palach i po trupach na nich przebitych. Ujrzał swego przyjaciela, maga Ferrana Lamavela. Dalej przebity był jego wuj Corwyn, który w ręce trzymał swój miecz, a twarz wykrzywiona była w bezgranicznym bólu. Na następny pal nabity był Gerth, a zaraz dalej kilkoro jego przyjaciół z jego pracy, między innymi młody Kerpys. Pod palami leżało jeszcze kilka innych trupów. Leżała piękna blondynka z winnicy ze zmasakrowaną twarzą. Dalej leżał jej wuj, obok którego walało się mnóstwo porozbijanych butelek po winie. Obok niego leżał właściciel karczmy „Pod Opasłym Niedźwiedziem”. Następnym trupem okazał się być mag Santo de Monterno, u którego elf niedawno poszukiwał pracy. Dalej leżało jeszcze kilka osób, które elf pamiętał z Akademii Zabójców Nocy.
Celdur rozejrzał się. Znał ich wszystkich, nie było trupa, którego by nie kojarzył ze swego życia. Ale nigdzie nie widział tej jedynej osoby. I cieszył się, gdyż nie chciał jej oglądać w tym miejscu. Niestety, jego radość nie trwała długo. Po chwili ujrzał pod dębem dwie postaci. Postaci, które nie były trupami. Postaci, które poruszały się tak jak on. Obie przykryte były płaszczami, a ich twarze zakrywały kaptury. Dopiero, gdy je zdjęli Celdur rozpoznał swoją ukochaną żonę Lilith. Obok niej stał młody elf. Celdur czuł wielką więź z tą młodą istotą, czuł, że to jego syn.
Już chciał biec do nich, uściskać ich zabrać ich z tego okropnego miejsca. Lecz przeszkodziła mu w tym osoba, po której by się tego nie mógł spodziewać. Lilith, jego żona. Gdy elf chciał ruszyć do swej rodziny, ta zabroniła mu tego gestem ręki. Po chwili odezwała się. Ale jej głos nie był naturalny. To nie był prawdziwy głos Lilith E’tin. Ten głos należał do osoby wystraszonej, bojącej się, że za każde słowo, które teraz wypowie zostanie ukarana. Głos w którym było pełno bólu i cierpienia.
- Nam już nie pomożesz Celdurze – powiedziała Lilith. – Musisz wypełnić przeznaczenie, przyjąć na swe barki ten ciężar i odpowiedzialność. Nie możesz nic zmienić. Nie wrócisz życia tym których kochasz, a na Drzewie Śmierci zawiśnie jeszcze więcej osób. Pamiętaj Celdurze, musisz iść naprzód.
Elf był zdezorientowany, zupełnie nie wiedział co począć. Chciał biec do rodziny, ale coś mu na to nie pozwalało. Nie mógł ruszyć się z miejsca, przyglądał się tylko swojej żonie i synowi stojącemu obok. Nagle zza drzewa wyłoniły się trzy zakapturzone postacie. Jedna z nich szybkim ruchem złapała chłopca za kark, druga chwyciła Lilith za włosy. Trzecia postać wyjęła spod płaszcza długi, zakrzywiony i ociekający krwią nóż. Podeszła do chłopaka i stanęła za jego plecami. Celdur próbował ruszyć się z miejsca, ale nadaremnie, coś mu na to nie pozwalało.
Postać w czarnej szacie uniosła w górę nóż, który błyszczał w świetle płomieni. Następnie przyszyła nim na wylot młodego elfa. Celdur krzyknął, a jego głos odbił się echem po całej polanie. Ciało młodego elfa opadło bezwładnie na ziemię. Celdur słyszał teraz w głowie krzyk małego dziecka. Krzyk dziecka, które błagało o litość, które cierpiało niemiłosiernie. Dziecka, które krzyczało: „Tato, błagam, pomóż mi…” Słyszał własnego syna, który go prosił o pomoc. Słyszał głos umierającego dziecka. Swojego dziecka.
Postać z nożem w dłoni podeszła do Lilith. Spod czarnej szaty wyłoniła się obumarła dłoń, która zaczęła dotykać gładkiej skóry elfki. Wodziła po jej twarzy, po szyi, po piersiach. W końcu postać chwyciła elfkę za włosy, odgięła głowę do tyłu i poderżnęła gardło zakrwawionym nożem. Lilith E’tin, żona Celdura E’tina, padła martwa pod Drzewem Śmierci.
W tym samym momencie Celdura przeszył ostry ból. Ból, który powalił go na kolana. Elf spojrzał na swe dłonie, i zobaczył, że są całe czarne, jakby spalone. Podniósł wzrok i spostrzegł, że postać z nożem w ręku stoi tuż nad nim. Ale nie widział jej twarzy. Widział tylko jej czerwone oczy wpatrzone w jego twarz. I słyszał śmiech, ohydny, tryumfalny śmiech. A później usłyszał głos:
- Poddaj się Celdurze E’tinie, gdyż już straciłeś wszystko.
Postać z nożem w ręku rozmyła się, za nią kolejne, zniknęły także trupy a na końcu zniknęło samo Drzewo Śmierci. Celdur przebudził się cały spocony. Do tej pory słyszał ten piekielny śmiech. Widział całą swoją kompanię śpiącą przy ognisku. „Więc to tylko sen”, pomyślał w duchu. Położył się i próbował dalej zasnąć. Ale nie pozwalała mu na to jedno myśl.
Skoro na Drzewie Śmierci i wokół niego znajdowała się masa trupów, wszystkie osoby, które spotkał w swoim życiu, to dlaczego nie było tam Beltina Songsteela? "