Aktegev pisze:Kilka razy podobne sprawy już przewijały się na Wery i zawsze, kiedy coś takiego czytam, zastanawiam się, skąd taka potrzeba ilustrowania własnego tekstu? Chęć posiadania kontroli nad dziełem do końca, czy kwestia narzucenia swojego wyobrażenia wizualnego? Pytam serio, bo nie wiem.
U mnie to raczej kwestia tego, że lubię, jak książka na półce wygląda bardziej jak dama, a nie pani żebrząca o uwagę zbyt głębokim dekoltem.

O dziwo, dużo innych czytelników podziela mój pogląd. Według mnie powinni oni mieć możliwość dostać coś, co nie będzie straszyć wyglądem i nie będzie potrzeby owijać gazetą.
Kojarzycie może Ryszarda Ziembę? Miałam przyjemność zetknąć się z tym panem kilka razy przez przypadek, ponieważ moja znajoma – obecna mentorka i współlokatorka także swego czasu – praktykowała pod jego okiem. Teraz ja troszeczkę podpatruję u niej i uczę się, jak dać książce duszę, a przede wszystkim – jak jej grafiką nie skrzywdzić. Czemu więc nie dołożyć możliwości więcej...? Jeśli ktoś zaproponuje coś lepszego, wybiorę lepsze. Ale jeżeli nie będzie pomysłu na okładkę albo n-ta kopia jakiegoś tam obrazka...

To co w tym złego, by rzucić swój pomysł?
Navajero pisze:Ja Ci tylko piszę jak to jest postrzegane, choć nie bardzo wiem po co, bo jestem pewien, że Ty o tym świetnie wiesz
Właśnie słyszałam przeróżne opinie i nie wiem, co sądzić. Dlatego pytam, zbieram informacje, drążę temat... Niczego nie przesądzam, ale staram się dociec do konkretów. Analizuję, czy gra w uśmiechanie się do wydawnictw i kokietowanie ich jest warta świeczki, czy może lepiej samemu zorganizować zespół wydawniczy.
Mam trochę kontaktów w różnych zawodach od sklepikarzy przez zawodowo się zajmujących redakcją, recenzjami, grafików czy też dobrą agencję reklamową, która ma dobre umowy z kilkoma drukarniami... Ci ludzie znają mnie, wiedzą, jak piszę, ba!, proponowano mi już sponsorowanie takiej imprezy, ale wciąż się zastanawiam, czy warto. Wiadomo, iż zysk teoretycznie mogę osiągnąć większy, ale możliwość straty jest równie prawdopodobna.

Bynajmniej nie mam zamiaru sama wszystkiego robić, bo to bez sensu.

Może i z marketingową stroną sprzedaży bym dała sobie jakoś radę, wylewając siódme poty, ale po co, skoro mam zawodowców na wyciągnięcie ręki...? :szatan:
Faktycznie moje "samowydanie" ograniczałoby się do napisania najlepiej, jak tylko się da, serii książek, zorganizowania zespołu i koordynacji ich pracy. Za to miałabym możliwość zrozumienia i pełniejsze współuczestnictwo z pracującymi na mój wydawniczy sukces ludźmi, niż będąc jako debiutantka popychana od persony do persony...
Podsumowując: Mam wszystkie klocki, lecz czy uda mi się coś z nich zbudować, to jeszcze nie wiem. Z drugiej strony chodzenie utartymi drogami zawsze kończyło się dla mnie stratami... Dużymi stratami, więc teraz uważnie słucham, co podpowiada mi intuicja.
Immo pisze:A co z wydawnictwami, które będą patrzeć na Ciebie przez pryzmat "hmmm... sama się wydała, sprzedaje się słabo (patrz - mój poprzedni akapit!), sama wszystkim się zajęła - strata czasu, desperatka bez większych szans"? Małe prawdopodobieństwo, że zechcą Cię przyjąć pod swe skrzydła, więc zawsze będziesz się wydawać sama, dokładając do interesu
Też się nad tym zastanawiałam. Ale wydawszy się słabo w dobrym wydawnictwie też nie zdobędę sławy i uwielbienia ze strony innych. Pomyślą, że jak to wydawnictwo zrobiło robotę nad moją książką, to z jakim gniotem musiałam do nich zawitać...? Wniosek: Ktoś ją pchnął, polecił, ale to widać marność nad marnościami. Nadal nie widzę, czemu miałoby to być lepsze. Tak czy siak będzie grono ludzi, którzy pójdą już za nazwiskiem.
Romek Pawlak pisze:Ja dosyć nieuważnie, ale jednak śledzę ten rynek, i powiem tak: odliczywszy tych autorów z dorobkiem, nieco fałszujących statystyki, z trudem znajdę dziesiątkę innych autorów/autorek, których książki osiągnęły chociażby nakład 5 tysięcy. A reszta - często sprzedała się w nakładzie 100 czy 200 egzemplarzy.
Właśnie tego też się boję. Niby czytało mnie wielu ludzi, pozytywnie zakładając to jakie 15 tysięcy. Około 80% podobało się... Z tego może połowa by kupiła, a pewnie z 20% szarpnęłoby się na moją książkę, jeśli skojarzyłoby osobę. W naj-naj-najlepszym razie byłoby to 3-4 tysiące książek na ten moment. Koszt większy niż zysk, zakładając, że robię wszystko z zespołem, bo przecież mało to kosztować nie będzie...
Za to mogę pomarzyć, że szturmem zdobywam czytelniczy rynek...
Podobno dopóki nasze marzenia nas nie przerażają i nie wydają się nam kompletnie nie do spełnienia, to są dla nas zwyczajnie za małe. Myślę, że może coś w tym być...
Mnie przerażają na razie obie opcje, ale jakoś bardziej przeraża mnie bezczynność oraz kompletne zdanie się na innych. Może za mocno wierzę w wartość własnego zaangażowania i "wkładania serca" w pracę... A może to po prostu strach, że dam wydawnictwu tekst, a wydadzą coś, pod czym w życiu nie podpisałabym się. Coś, co będzie kompletnie mi obce...
Ale to są chyba normalne "strachy" debiutantów.
