A ja się złapałam na tym, że pomysł jest dla mnie tylko iskierką, zaczynem do chleba. Spisanie przepisu na zaczyn nie da samego chleba. Trzeba go stworzyć. I tym tworzeniem jest dla mnie proces pisania. Dwa ostatnie dni spędziłam praktycznie na pisaniu krótkiej formy. Na nich można łatwo prześledzić u siebie ten proces.
Otóż, wracając do chleba

, zaczyn był postacią. Wiedziałam, o kim chcę pisać. Nie wiedziałam dlaczego i co chcę opowiedzieć jej ustami (albo narratora wszechwiedzącego). zastanowiłam się więc, co postać ma do powiedzenia, skoro ja jako różowe coś przy komputerze miałam mgliste pojęcie o tym, co chcę powiedzieć. Chleb potrzebował składników. Spisywałam więc pojedyncze zdania, myśli, słowa, miejsca, inne postaci, jedno po drugim. Gdy je przejrzałam, stwierdziłam: "O kurczę, to ma jakiś sens!". Tu uruchomiła się pragnąca logiki część mózgu, która zaczęła to wszystko łączyć. Miałam zaczyn, miałam resztę składników, ba, nawet aż nadto składników, trzeba się było już wziąć za robotę. Wzięłam składnik, który wydał mi się najoczywistszy - mąkę, była gdzieś między smalcem a burakami. Mogłam przez kolejną godzinę wybierać konkretne składniki, ale to nie sprawiłoby, że zjadłabym ten wymarzony chleb. Wzięłam więc mąkę i wsypałam do miski. Dodałam zaczyn. Przez chwilę nic się nie działo. Fajnie, myślę, dodam jajko, jakieś płatki owsiane. Po chwili mąka zaczęła bulgotać. Dodawałam kolejne składniki, miska robiła się coraz bardziej pełna. Ale wciąż to nie był chleb. Gdzieś były przerwy, coś trzeba było przenieść, coś dopisać. Nagle pomyślałam, że chleb z kapustą kiszoną może być całkiem niezły. Poddusiłam ją trochę i dodałam do miski. Zaczęłam ugniatać. Tu poprawić, tam przyciąć, tam ująć, tam dodać. Zrobiło się ciasto. Ale to wciąż nie był chleb. Ciasto musiało wyrosnąć. Przełożyłam je do blaszki i przykryłam ściereczką. Może warto zrobić świeże masło do świeżego chleba, pomyślałam. Na chwilę zapomniałam o cieście i poszłam ubijać masło. Gdy wróciłam, ciasto pięknie wyrosło. Potem wsadziłam je do nagrzanego piekarnika. Wzięłam mały stołeczek i usiadłam naprzeciw małej szybki. Patrzyłam, jak się piecze. Ale czy chleb był już gotowy? Czy mogłam go już skonsumować? Aby to sprawdzić, wsadziłam w niego patyczek. Był mokry. Pozwoliłam mu się jeszcze chwilę podpiecz i sprawdziłam jeszcze raz. Suchy! Wtedy chleb się wyjmuje i czeka aż nieco ostygnie. Potem można go wchłonąć, ciesząc się jego smakiem. I ten piękny, pachnący bochenek niczym nie przypomina tej szarej masy pełnej mikroskopijnych organizmów. Chleb to nie zaczyn, zaczyn to nie chleb - chlebem jest proces. I warto się tym procesem cieszyć, bo jest fascynujący i pełen niespodzianek. Nawet, jeśli jest jedną z nich kiszona kapusta. A w międzyczasie można ubić masło.
A tak naprawdę, to trzeba chcieć upiec chleb, bo jeśli chce się tylko zjeść chleb, to po prostu można iść do sklepu i kupić taki z mrożonego ciasta za 2 złote. Czyli tłumacząc na pisarskie - trzeba mieć coś do powiedzenia, a reszta jakoś pójdzie. A jeśli się nie ma nic do powiedzenia, to trzeba zadowolić się mozolnym waleniem w klawiaturę mimo wewnętrznego bólu i bezsensu świata.
Pytania?
