
nie bedzie za wiele. Przyjemnego czytania!
W połowie drogi ze szczytu wierzy znajdowało się niewielkie półpiętro w postaci drewnianego podestu. Z trzech stron otaczały go sino – szare witraże. Na co dzień wpuszczały z pewnością mało światła z zewnątrz. Tym razem było to jeszcze trudniejsze, zważywszy na mrowie malutkich cieni na ich powierzchni. Jack, który zatrzymał się na chwilę, aby złapać oddech ze zgrozą patrzył na to widowisko. Stworzenia kłębiły się tam ze złośliwym zgrzytem atakując szklaną powierzchnię. Jedynie marna przyśpiewka do tego, co działo się za oknami.
Zaraz za nim zbiegła Megan. Ona również przystanęła.
– Chryste, ten dźwięk.
– Pewnie lecą ku zachodnim polom uprawnym? Kto wie, co je tam wabi.
Meg oblizała wargi, domysły można by snuć w nieskończoność. Jack wykonał wzruszył ramionami. Hałas dobiegający z zewnątrz nie dawał mu złożyć myśli. Z nieznanych przyczyn Megan też zaczęła go irytować.
– Mają cały kraj dla siebie. Dorastałem na prowincji. Nawet nie wiesz jak szybko to cholerstwo potrafi się zorganizować.
– Rozumiem, że jesteś ekspertem... au! – poczuła świerzbienie w okolicach karku. Ku swemu obrzydzeniu znalazła w kołnierzu swej kurtki wielkiego jak dłoń osobnika szarańczy. Ze złością zgniotła go na drewnianej posadzce.
– Schodzimy niżej! – stwierdziła.
„Zaraz, zaraz, przecież to ja powinienem to powiedzieć.”
Dlaczego one wszystkie zabierają nam rolę, kiedy okaże się, że jest bezpiecznie. Najpierw płaczą w niebogłosy, a potem „zrób to, zrób tamto!.” A teraz zmarszczy nos i zaczną się wymówki; skąd ja to znam?
Nagle ogłuszył ich trzask rozbijanej szyby. Witraże po przeciwnych stronach pomieszczenia rozprysły się nagle w migotliwe drobiny. Podest stanął otworem dla brunatnej rozwścieczonej chmary.
„Ptaki!”
Jazgot szybko stał się nie do wytrzymania. Nie myśląc dużo Jack rzucił się w kierunku towarzyszki, zanim jednak zdołał ją objąć z dwu stron oblała ich fala skrzydlatych stworzeń, dziobiąca i drapiąca odkryte kawałki skóry. Osaczona para nie słyszała własnych krzyków. Zespoleni razem Jack i Megan rzucili się na oślep w kierunku schodów na dół. Conroy czuł jak coś wyskubuje mu małżowinę uszną.
W końcu za jednym z kroków stopy nie napotkały pod sobą posadzki. Obydwoje runęli w dół boleśnie odczuwając każdy stopień. Megan potoczyła się dalej od swego towarzysza, po kolejnym fikołku jej głowa poczuła twarde dębowe wrota. Chyba tylko cudem nie rozbiła czaszki. Ptaków było tutaj mniej, działając instynktownie Megan otwarła drzwi i wturlała przez nie ogłuszonego Jacka. żelazny zamek szczęknął przeciągle i znów byli bezpieczni
– Fiu, to tyle, nic mnie już... nie zaskoczy – rzekła Meg opierając się o twardą powierzchnię drzwi. Z trudem łapała oddech. W jej głowie pracował młot pneumatyczny.
– Mnie też – mruknął niewyraźnie Jack. Dopiero teraz zauważyła, że twarz ma całą poharataną ptasimi pazurami. Stróżki krwi spływały mu pod kołnierz, tworząc na szyi nierówne wzory. Również włosy i uszy nie wyglądały najlepiej.
– Jezu, chodź szybko! – szarpnęła jego lewym ramieniem. – Znajdziemy coś na to, zanim wda się zakażenie.
Poszli do zakrystii. Dał się prowadzić bez oporu, pulsujący z wielu miejsc ból i pomieszana z potem krew w oczach, wprowadziły go w stan otumanienia. Słyszał za to ptaki, setki skrzydlatych stworzeń przelatujących nad miastem, rozdzierających niebo przypominającym śpiew kwileniem. Teraz chciał tylko czuć jak najmniej.
Apteczka po raz pierwszy pokazała swą przydatność. Siedzący na sztywno na krześle Jack bez oporu pozwalał Megan oczyszczać rany na twarzy wacikiem z wodą utlenioną. Od czasu do czasu syczał jedynie głośno, gdy za bardzo przycisnęła ranę.
– Nie ruszaj się, proszę – mówiła wtedy i wracała do pracy. Płyn odkażający zdawał się przemyślnie wdzierać do zadrapań napełniając je dodatkową porcją kłującego bólu. Nic tu nie pomagała wrodzona zdawałoby się fachowość Meg w tych sprawach. Jej ruchy były łagodne, wzbudzały zaufanie; po odkażeniu założyła mu opatrunek na poharataną rękę, a także zakleiła małymi plasterkami głębsze rany na czole i policzkach.
– Odpocznij – powiedziała na koniec i zbliżyła się do jednego z okien. Na dworze wciąż rządziło hałaśliwe ptactwo. Murowane wnęki otaczające okna zakrystii z zewnątrz dawały jednak zbyt wąskie przejście dla większych okazów. Raz po raz jedynie zaplątał się w nich jakiś wróbel, czy rudzik; po krótkiej walce odlatywał z piskiem.
Jack czuł się niezręcznie. Dotychczas, będąc operowanym nie musiał nic mówić.
– Gdzie się tego nauczyłaś? – zapytał. Twarz znów rozsadził ból.
– Nic nie mów – odparła nie odrywając wzroku od okna. Stała do niego bokiem. Obserwującego jej twarz w bladym świetle zmierzchu Jacka zastanawiało, o czym też mogła teraz myśleć.
– Dzieciaki mnie tego nauczyły – odwróciła się i poczuł na sobie wzrok jej ciemnych oczu. – Nawet nie wiesz ile rozbitych kolan i rozciętych głów można zobaczyć w trakcie przerw między lekcjami.
W jej słowach było coś, co wydało się Jackowi szczególnie niezwykłe. Miały w sobie prostą ludzką serdeczność. Zrozumiał, dlaczego zrobiły na nim takie wrażenie. Ludzie, których znał źródeł wszystkiego szukali w sobie, zamykając oczy na resztę świata.
– Prawdziwa biblijna plaga nie prawdaż? – wyrwała go z zamyślenia. – ptaki, szarańcza...
– Było też morze krwi – mówił przez zęby, pokonując pulsujący ból twarzy – i pomór bydła. A na koniec Anioł śmierci zstąpił z nieba i zabił pierworodnych w każdym domu, którego progi nie opatrzono znakiem Ducha świętego. To szło jakoś tak.
– Aż ciarki przechodzą – objęła się ramionami.
– Nie czytałaś dalej?
– Dzięki, ale jeden horror w telewizji wystarczy. Chrześcijanie chyba najlepiej wiedzą jak człowieka nastraszyć. Jak na razie chyba bardziej powinni się bać siebie niż Boga, czy jego speców od brudnej roboty.
– Coś w tym jest. Biblia namawia do naprawy, dążenia ku dobru. Ale z nami chyba nie da się inaczej – zatoczył koło ramieniem – niż w t e n sposób.
Podeszła do niego i uklękła, na jej twarzy widniało coś w rodzaju determinacji.
– Nie mów tak... jestem pewna, że się mylisz.
– Naprawdę, chciałbym się z tobą zgodzić... Ja, ja, po prostu...
Delikatnymi dłońmi pogłaskała go po grzywce, rąbek światła nagle zakrył gorejącą wokół otchłań. Nie na zawsze – tylko na tą jedną krótką chwileczkę wytchnienia. Czuł jednak, że jest dobrze, że tak powinno być i to samo wyczytał w jej oczach.
– ... Bardzo za nią tęsknie... za Lillian.
– Widzę.
– ...Boże, jak bym chciał, żeby gdzieś tam jeszcze była. Gdziekolwiek, ale szczęśliwa – coś jakby utknęło mu w gardle, słowa przychodziły mu z dużą trudnością. Palec Meg zszedł powolnym ruchem niżej, poprzez czoło, nos, ku wilgotnym ustom. Tu zatrzymał się i delikatnie ścisnął spragnione ciepła wargi.
– Rozumiem –szepnęła – ale proszę cię, przez chwilę bądź cicho...
Tej nocy połączyło ich wspólne zagubienie. Przez chwilę wydawało się, że zespolili się w jedną nierozerwalną całość. Nad ranem jednak, obok siebie znów leżały dwie osoby – Jack Conroy i Megan Fiddleton.
C.D.N