
Padał gęsty, jesienny deszcz. Mroźny, północny wiatr wprawiał w niepowtarzalny spektakl całą okolicę. Szklana ściana kropel przesuwała się to raz w jedną, raz w drugą stronę, niczym wąż szykujący się do finalnego ukąszenia ofiary. Drzewa kołysały się na boki, zmęczone już gałęzie niezwracając na nic uwagi, łamały się i z trzaskiem jęków, spadały na wilgotne podłoże. Cumulonimbusy szalały w podniebnym tańcu nieskończonych zwrotów i wyładowań elektrycznych.
Na szczycie jedynego w okolicy wzgórza, z niewzruszoną monumentalną powagą, stała Fabryka Lalek. We wsysającym wszelką jasność mroku, cienista potęga z setkami kominów przyjmowała na siebie i wiatr, i deszcz, i rozświetlające ją błyskawice, z ironicznym uśmiechem na metalicznych ustach bramy. Zgaszone wewnątrz światła zakurzonych okien, sugerowały, iż życie w środku dawno ustało. Z błędu wyprowadzały kłęby unoszącego się dymu, gęstego i czarnego jak smoła, niepowstrzymanie wysokiego do samego nieba.
Wewnątrz panował, przerywany chwilowymi rozbłyskami, cień. W powietrzu wyczuwało się niepokojące napięcie, niewyładowaną falę negatywnych myśli. Czuło się duchotę, jakby ktoś wstrzymał oddech na wieki i już nigdy miał nie zaczerpnąć świeżego powietrza. Stęchlizna nadawała już tylko delikatny posmak całej tej smętnej konstrukcji.
Olbrzymie przestrzenie jednego końca z drugim, łączyły kamienna, starodawna podłoga, która odbijała echem każdą spadającą kroplę oraz wysoki, zwężający się ku górze, dziurawy jak sito dach. Boczne ściany, dumnie wypełnione brudnymi oknami, osłaniały wnękę z niewzruszoną powagą.
Całe wnętrze wypełnione było stosami przeróżnych maszynerii, maszyn i maszynek. Od co poniektórych wybijały się wysoko w górę kominy. Ale w piecach nie można było dostrzec płomieni. Czuło się jedynie namiastkę ciepła, które wydzielało się z topionego, przypominającego nieokreśloną maź, plastiku. Nie można było wyłowić konkretnych kształtów, krzyków, jęków. Trwała niema cisza.
Do każdego jednego pieca dochodziła jego własna taśma. Z perspektywy sprawiała wrażenie długiego, łapczywego jęzora. Na jej powierzchni piętrzyły się liczne wypustki - to były lalki. Wszystkie te, które z przeróżnych powodów nie zostały zaakceptowane przez centrum dowodzące, mózg fabryki. Niektóre miały za dużo o jedną rękę, inne o jedną nogę zbyt mało. Niektóre były nieśmiałe, za nic nie potrafiły się przełamać, by powiedzieć “Mama!”. Jeszcze inne myślały nie tak, jak się tego od nich wymagało. Jedynym lekarstwem jest eliminacja. W zgodnym marszu ciszy, plastikowymi myślami i stoickim spokojem, topiły się na śmierć.
Bliżej wejścia fabryki, na taśmie jechały już same ideały. Swój największy udział miało tutaj centrum. To etap kreowania osobowości, każdej lalce inny, niezwykły, niepowtarzalny a zarazem pasujący do od górnych wytycznych, wszechmocnych ograniczeń, niedomówionych nakazów. Tutaj wpajało się im, o czym mają zapomnieć, o czym mają myśleć, z kim przyjdzie im żyć. Nawet marzenia, sny, wizje i przeczucia wlewano do plastikowych wypustek w głowie. Z każdą nową dostawą informacji, permanentny uśmiech zatracał się coraz bardziej, by koniec końców malowane usta przybrały postać całkowicie bez wyrazistą. Błyszczące guzikowe oczki pokryła mgła zmęczenia, rozbicia, stworzenia.
Gdy ta najważniejsza część przebiegała pomyślnie, perfekcyjne sztuki trafiały na ostatnią już taśmę. Właśnie tutaj przywdziewano je w te same tandetne ubranka, tutaj naciągało się gumę by znów zawitał uśmiech na ich twarzach, tutaj polerowano oczy, by zakryć mgliste wspomnienia. Po tych zabiegach, każda z lalek wpadała do swojego własnego pudełka, z którego za jakiś czas, przyjdzie się jej urodzić.
Nie było dnia, w którym Fabryka by nie działała. Tworzyła zawsze i w każdych warunkach. Nie istniała siła, która mogłaby ją zatrzymać. świat w świecie. I do końca świata.