
Było lato pełną gębą. Wysoka do błękitnego nieba, spalona ciężkimi promieniami słońca trawa, falowała delikatnie w chwilowych stanach uniesienia, przyprowadzonych przez drobne zefiry. Biegnąca środkiem pola ścieżka sypała na boki tumanami kurzu, które niezauważenie mknęły w powietrze i rozmywały się, zanikały zupełnie, jakgdyby zawstydzone własnym jestestwem. Rosła palisada przydrożnych buków, stojących z dumną postawą niczym straż graniczna, oddzielała dwa światy - ścieżki i rozległych pól. Rzucały nęcący cień łechtający nasze spocone, czerwone, opuchnięte twarze. Słońce nie nękane najdrobniejszym nawet cumulus humilisem, grzało całą swoją esencją, przyprawiając wszystko, co napotkało na swojej drodze, o szczyptę spiekoty.
Kiedy powóz rozpoczął ciężką wspinaczkę pod pagórek, odczuwało się nieodparte wrażenie, iż znaleźliśmy się w jakiejś czarodziejskiej krainie. Falujące powietrze znad dróżki działało jak odrobina skrytej mgiełki, która z każdym krokiem rozmywała się, pryskała, by zaraz z powrotem zjawić się i przysłaniać, owiewać nutą tajemnicy, następne fragmenty ścieżki.
Wreszcie, na horyzoncie, z niebem połączył się niewielkich rozmiarów domek. Czerwone dachówki palone od samego rana słońcem, parowały niczym woda z czajnika. Obok niewielkiego kominka, znajdowało się równie małe okieno, od którego odbite promienie, raziły w oczy. Kopyta zastukotały o deski drobnej konstrukcji mostu. Wtedy do moich uszu dopłynął dźwięk, delikatnie pluskającego w dole strumyczka. Sunął po kamienistym podłożu nic sobie nie robiąc ze słońca, bezwstydnie odkryty odbijał wszystkie promienie, błyszcząc przy tym niby diament.
Na ganku pożegnałem woźnicę niemym wzrokiem i donośnym machaniem ręką. Poczułem się jak zupełnie obcy we własnym domu. Miejsce to bowiem otaczała niesamowita aura, czysta esencja moich marzeń, wyobrażeń, snów. Każdy najdrobniejszy szczegół wydawał się być czymś zupełnie nowym by po bliższym przypatrzeniu się, transformował się w coś kompletnie nowego, znacząco znanego, dawno zrozumianego. Zupełnie jak deja vu, tylko w odniesieniu nie do konkretnych zdarzeń, a do całej gamy metaforycznych spojrzeń i ogarnięć rzeczywistości, w jakiej przyszło mi się znaleźć.
Zbliżyłem się do starych drzwi, które przez całe stadium swojego istnienia, tysiące razy przypatrywały się mijającym je ludziom, przyjmowały niejedne kopniaki i obelgi, gdy ktoś zapomniał kluczy, a przede wszystkim, oddawały do wewnątrz każdy stukot, każde puknięcie, informując, że ktoś przed nimi czeka na otwarcie. Nie różniąc się od tysiąca tysięcy, niczym sterowany manekin ludzkości, zastukotałem delikatnie oczekując reprymendy ze strony bezbarwnie patrzących stosów desek.
Wisząca, metalowa klamka opadła jeszcze niżej sprawiając przy tym wrażenie bardzo zakłopotanej. Drzwi zaskrzypiały i wsunęły się do środka. Moim oczom ukazała się drobna postać dobrotliwego staruszka. Patrzył na mnie spokojnie z twarzą zupełnie wyzutą z jakiegokolwiek wyrazu. Gestem wyblakłej dłoni zaprosił mnie do wnętrza.
Uderzyła we mnie cisza, wzrok usilnie walczył z oswojeniem półmroku, a nos zarejestrował stan całkowitej duchoty i stęchlizny. Im dłużej siedziałem w głębokim fotelu, tym bardziej ogarniało mnie poczucie bycia obserwowanym. Ten dom żył i zdawał się zestarzeć wraz ze swoim właścicielem. Teraz pożerał mnie swoim pradawnym, wszystkowiedzącym spojrzeniem, wdychał powietrze, dusił mnie, skręcał, opanowywał. Każda moja myśl, kontrolowana, sprawdzana, inwigilowana. Każde spojrzenie rejestrowane oddzielnie, zapamiętywane, odkładane gdzieś w czeluściach strychu, na później.
Staruszek nazywał siebie Opiekunem i tak nakazał do siebie się zwracać. Zdawał się być osobą bardzo zatroskaną obecną sytuacją. Nigdy nie spodziewał się, że będzie potrzebował czyjejś pomocy, ale ostatnio podupadł na zdrowiu. Czułem w powietrzu, że jego wewnętrzny płomień życia dogasa, a on czuje się zobowiązany do przekazania swojego dobytku w dobre ręce.
Wskazał mi mój skromnych rozmiarów, spartańskich warunków, pokoik. Na ustawione w kącie, pod ścianą z prawej strony, łóżko z materacem, prześcieradłem i maleńką poduszką, padały przesiane przez szarą firankę promienie słońca. Okno, przy którym ustawiony był stolik z przysuniętym doń krzesełkiem, wychodziło na ogród. Położyłem przy łóżku swoją skromną walizkę i oddałem swoje spojrzenie w pieszczotliwe dłonie drzewek owocowych, tysięcy kwiatów, równo przystrzyżonej, pachnącej zielenią, jadowitą świeżością, trawy. Całość prezentowała się jak senne marzenia z nieograniczonej wyobraźni kilkuletniego dziecka. Jak w bajce, jak w tych baśniach wszelakich, opisujących tak barwnie rzeczywistość, że tę naszą, prawdziwą, zmuszeni zostaliśmy nazywać szarą.
Staruszek rozpromienił się widząc zachwyt na mojej twarzy. Otworzyłem okno wpuszczając tę nieprawdopodobną świeżość do środka. Słodka mieszanka zapachu, z której nie sposób było wyłowić konkretne kształty, błyskawicznie opanowała całe pomieszczenie. Poczułem na policzkach zachęcające łaskotanie wiatru. Przez moment wydawało mi się, że cały dom począł łapać oddech przez tę prowizoryczną jamę gębową, jaką nieumyślnie stworzyłem.
Wiedziałem, że zostanę w tych Sennych Ogrodach już na zawsze. Czułem to w spojrzeniu otaczającej mnie gęstwiny wspomnień, zakurzonych marzeń, mglistych snów najskrytszych. Widziałem to w każdej kolorowej drobince, jaka sunęła wraz z najdrobniejszymi podmuchami chwilowych zatraceń i zagubień. Nie sposób było oderwać wzroku od okna, które w tak krótkiej chwili rozwiało wszystkie moje wątpliwości, każde moje zawahanie, oddaliło wszystkie mroczne strony każdej z moich myśli.
Ta ekstaza wprawiła mnie w przybicie. Tyle czasu zmarnowałem na bezproduktywne poszukiwanie, a koniec końców, to ja zostałem odnaleziony. Ułożyłem się wygodnie na łożu i oddaliłem w zupełnie inne, nowe życie.