Prolog
Pamięć jest doskonale subiektywna. Ludzie pamiętają tylko to, co chcą. Całe ludzkie życie i osobowość kształtują się właśnie na podstawie wybiórczo zapamiętanych obrazów.
Ja jestem inna. Pamiętam wszystko. I nie mówię tu tylko o jednym życiu. Pamiętam je wszystkie, od początku tej ziemi, na której mnie stworzono. A stworzono mnie jako eksperyment, i to niezbyt udany. Całkiem przypadkowo wyłoniłam się z próbówki. Jakby to było dziś pamiętam niezadowolenie na twarzy Darakacziego; przez chwilę patrzył na mnie zza drugiej strony szkła. Potem, zniechęcony odwrócił się od stołu. Już stał nad zasysaczem wysyłającym śmieci w przerstrzeń międzyglaktyczną; gdy po raz ostatni rzucił okiem na niefortunną próbówkę. Wtedy mnie zauważył. Moja świadomość była jeszcze w zarodku, nie miałam pojęcia jakie grozi mi niebezpieczeństwo, uśmiechałam się do niego naiwnie nie wiedząc co to jest zło lub dobro, nie mając zielonego pojęcia o wartościach rządzących ludzkością. No bo skąd mogłam wiedzieć? Ludzkości myślącej jeszcze wtedy nie było. I gdyby Darakaczi się wtedy nie zawahał, nie byłoby nas wcale.
Nie ma co nad tym teraz gdybać. Jesteśmy. Z nieudanego eksperymentu stałam się pupilką. Dziwne to było uczucie. Zaczął się czas intensywnego uczenia: chodzenie, jedzenie, mówienie i w końcu myślenie. Mój stwórca był bardzo zadowolony z naszych wspólnych osiągnięć, nigdy jednak nie dawał ponosić się emocjom. Rzadko widywałam uśmiech na jego twarzy, nigdy więcej nie widziałam już niezadwolenia. Na samym początku byłam tylko ja, z czasem pojawili się inni, tacy jak ja; Darakaczi nazwał ich moimi braćmi i siostrami. Siebie natomiast nazywał naszym ojcem. Jeszcze wtedy te nazwy nie miały dla nas żadnego znaczenia.
Aż do momentu rozstania.
Rozdział 1
Na Ziemi bywaliśmy często; to było nasze podwórko, tam uczyliśmy się stawiać pierwsze kroki, rozpoznawać inne istoty żyjące, Darakaczi zdradził mi kiedyś, że stworzył je przede mną, one też były kiedyś jego eksperymentami. Nie zdziwiło mnie to, tak jak mówię, moja pamięć sięga aż do pierwszego tchnienia świadomości, kiedy ja sama wyłoniłam się z próbówki. Przypomniało mi się zniechęcenie na jego twarzy z jakim mnie przywitał na samym początku. Zapytałam, czy osiągnął to, czego chciał. Nie odpowiedział od razu. Zapatrzył się w niebo i westchnął głęboko.
- Tak – odpowiedział po chwili. Nigdy więcej już nie rozmawialiśmy na ten temat.
Jego odpowiedź nie przekonała mnie, często zastanawiałam się, czy powiedział mi wtedy prawdę. Im więcej ziemskich żyć mijało, tym bardziej wątpiłam w jego szczerość. Myślę, że chciałby, żebyśmy byli do niego bardziej podobni. Nawet zewnętrznie nie wyglądaliśmy tak jak on, i ci, z którymi przybył. My, jego ukochane dzieci, mieliśmy grubą skórę porośniętą włosami; żyły i mięśnie były rozpoznawalne na jej powierzchni, pociliśmy się przy wysiłku. On, dla odmiany, miał skórę gładką i białą jak chmury na niebie, nie było na niej żadnych niedoskonałości, żadnych przebarwień. W dotyku, jego skóra była miękka i zawsze o tej samej temperaturze, bez względu na otoczenie; my odczuwaliśmy zimno i gorąco. Nasze oczy były ciemne i potrzebowały czasu na oswojenie się z różnymi intensywnościami światła; jego oczy były prawie przezroczyste, oprócz ciemnych kropek na samym środku. Nie byliśmy doskonali. I tylko dlatego, dzięki tej niedoskonałości, byliśmy w stanie uwierzyć, że jesteśmy doskonali.
Kiedy nadszedł dzień rozstania, Darakaczi poprosił tylko, żebyśmy żyli według zasad, które dla nas ustalił. Powiedział, że jesteśmy gotowi na samodzielne życie.
- Dokąd idziesz? Dlaczego z nami nie zostaniesz? – zapytał Kaimani. On był najmłodszy z nas wszystkich i najbardziej dociekliwy. Jego ciemnobrązowa skóra świeciła w słońcu, tworzyła kontrast do białych spodni, które miał na sobie, mięśnie ramion spinały się i rozluźniały jakby prężył się do skoku i w ostantiej chwili zmieniał zdanie.
- Wracam do mojego świata, mój czas z wami się kończy, - odpowiedział ojciec.
- Gdzie jest twój świat? Dlaczego my nie możemy jechać z tobą? – Kaimani uparcie drążył.
- Mój świat... – Darakaczi rozmarzył się przez chwilę. – Mój świat jest wiele lat drogi stąd. A wy zostaliście stworzeni po to, żeby pozostać tutaj, na Ziemi. Tu jest wasze miejsce. Stworzyłem was, żebyście tu żyli, dbali o Ziemię i przygotowali ją na nasz powrót.
Rozejrzał się po nas i w jego oczach pojawiła się woda. Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy łzy. Opowiadał nam już o nich, ale nigdy jeszcze nie widzieliśmy prawdziwych łez, ojciec opowiadał, że pojawiają się one kiedy jest się bardzo smutnym albo bardzo szczęśliwym. Szczęście już nam kiedyś pokazał, nauczyliśmy się rozpoznawać ciepło rozchodzące się ze splotu słonecznego promieniujące na całe ciało. Zawsze wtedy Darakaczi powtarzał nam, że jest ono darem jego ojca, wielkiego Inti. Patrzyliśmy na łzy w zadzwieniu, niepewni jak należy się zachowywać w ich obecności.
- Dlaczego płaczesz? – zapytałam.
Ojciec wyciągnął do mnie rękę, chwyciłam ją. Przytulił mnie i cały jego smutek przelał się na mnie. To było zadziwiające, przez zwykłe przytulenie w moich oczach też pojawiły się łzy. Moi bracia i siostry wydali z siebie okrzyk zdziwienia. Kaimani przygotwywał się na zadanie kolejnych pytań; ojciec zauważył to i wyciągnął do niego drugą rękę. Teraz mój najmłodszy brat też przytulał się do ojca i płakał. Po chwili wszyscy zebrali się wokół nas i połączyliśmy się w jednym uścisku. Jakaś niewidzialna moc, rozdzierała nam serca.
- To uczucie chciałem wam oszczędzić na sam koniec. Już dłużej, niestety, nie mogłem odwlekać.
Ojciec, i wszyscy inni, którzy z nim byli, odlecieli jeszcze tego samego wieczoru. Choć mieszkaliśmy na Ziemi już przez wiele lat i wiedzieliśmy doskonale co mamy robić, jakoś nagle poczuliśmy się bezbronni. Wszyscy zwrócili się do mnie z oczekiwaniem, że zadecyduję co teraz będzie.
Przed odejściem ojciec dał mi sakiewkę z jakimś proszkiem. Powiedział, że dzięki niemu mogę się z nim kontaktować w przypadku ważnych wydarzeń. Nauczył mnie również jak zrobić ten proszek z mieszanki roślin i jadu węża. Ściskałam sakiewkę i bardzo chciałam, żeby ojciec był tu z nami. Choć otaczali mnie bracia i siostry, czułam, że żadne z nich nie przeżywa tego samego co ja. To poczucie inności było dla mnie całkiem nowe. Przypomniałam sobie, że ojciec wspominał kiedyś takie zjawisko jak ‘samotność’. To dziwne uczucie, które ogarnęło mnie po odejściu ojca chyba było właśnie tym. Gdy jeszcze z nami był, zawsze czułam się pewna siebie i nigdy nie musiałam się zastanawiać co robić dalej.
Ponieważ byłam najstarsza, i ponieważ ojciec nauczył mnie więcej niż którekolwiek inne swoje dziecko, moją odpowiedzialnością było zadecydowanie co będziemy dalej robić.
Polanka, na której ojciec nas zostawił znajdowała się w doskonałym miejscu na założenie wioski, była niedaleko od rzeki i na lekkim wzniesieniu. Kilku braci wysłałam do lasu po materiał na wybudowanie namiotów, inni poszli na polowanie, jeszcze inni zajęli się rozniecaniem ognia. Siostry natomiast zaczęły przyrządzać jedzenie na wieczorną ucztę. Postanowiłam, że zaczniemy od uroczystości na cześć Darakacziego. Jednym z jego głównych nakazów była pamięć o nim. Każdego dnia o wschodzie słońca mieliśmy dziękować słońcu za to, że wschodzi i co wieczór mieliśmy wspominać ojca i prosić go o czuwanie nad nami.
Nasz pierwszy samodzielny wieczór minął spokojnie, zjedliśmy dwie dzikie świnie upolowane przez braci, i kiedy wszyscy byliśmy już najedzeni, opowiedziałam rodzeństwu historię naszego stworzenia. Przy części, w której ojciec chciał wylać próbówkę ze mną w środku, wszyscy zaczęli się śmiać. Jedynie Marena, jedna ze środkowych sióstr, w zamyśleniu wpatrywała się w ogień.
- Jesteśmy dziełem przypadku, - powiedziała gdy śmiech umilkł. Jej twarz lśniła blaskiem, który nie pochodził od ognia. Marena różniła się od nas, miała jaśniejszą cerę niż reszta, i zielone oczy. Jej włosy były koloru mokrej ziemi; gęstsze niż nasze, kręciły się jak liany wokół pni. Miała najszczuplejszą sywetkę i była najwyższa ze wszystkich. Ojciec powiedział mi kiedyś, że Marena zrobiona jest z innej ziemi, ale poza tym jest dokładnie taka sama jak my.
Kiedy parę dni później natknęliśmy się na innych, to właśnie ona stała się objektem ich podziwu i czci. Nadzy, drobni mężczyźni o lśniącyh, miedzianych ciałach wyglądali jak małe dzieci przy moich braciach wyższych od nich o głowę. Z nieufnością nam się przyglądali. Byliśmy w dżungli, słońce z trudem przedzierało się przez gęste czubki drzew, powietrze było tak ciężkie, że można było je nabierać garściami, kropelki potu zdobiły nasze ciała. Odważniejszy z nich, chyba wódz, podszedł do Turaka, najstarszego z braci, równocześnie pełniącego funkcję dowódcy, i pociągnął materiał jego spodni. Delikatny materiał rozerwał się i odsłonił mocne, brązowe udo Turaka. Inny cofnął się z przerażeniem i padł na ziemię chowając głowę w ramionach. Wszyscy jego ludzie, jak jeden, rzucili się na ziemię naśladując go. Wódz mamrotał coś z zadziwiającą prędkością. Taruk nachylił się nad nim i najłagodniej jak tylko potrafił, pomógł wstać. Wódz na początku opierał się, ale najwidoczniej strach przed tym wielkim, poważnym przybyszem wziął nad nim górę. Wódz wstał, jego wzrok nieśmiale przesuwał się po nas wszystkich po kolei. Turak gestem ręki rozkazał, aby jego ludzie też się podnieśli. Przywódca znowu wymamrotał coś z zawrotną prędkością i jego ludzie podnieśli się z klęczek. Stali teraz, i z przerażeniem w oczach, przyglądali się zjawisku, które ich otoczyło. Oprócz sznura z lian, którym opasane mieli biodra i czoła, byli całkiem nadzy; niektórzy mieli ostre kawałki kamieni wettknięte za sznury, służące im jako noże. Inni trzymali w rękach długie kije, używane jako dzidy. Powoli, między dzikimi i Tarukiem nawiązała się rozmowa na migi, zostaliśmy zaproszeni do wioski jako honorowi goście. Od tamtego czasu już ani razu nie musieliśmy martwić się o jedzenie.
Pozostaliśmy z nimi i nauczyliśmy wszystkiego, co nauczył nas ojciec. Plemię, które napotkaliśmy nazywało się Jakana, było ich w sumie około tysiąca mężczyzn, kobiet i dzieci. Byli to odważni i wojowniczy ludzie o ciemnej skórze, szerokich nosach i wysokich czołach. Włosy obcinali do ramion i prawie wszyscy mieli grzywki siedzące równiutko nad brwiami. Gdziekolwiek nie poszliśmy, zawsze byliśmy witani uprzejmymi uśmiechami. Prawie tak, jakby ich mimika twarzy ograniczała się do tego jednego, uprzejmego uśmiechu. Dość szybko znaleźliśmy wspólny język, ale jeszcze szybciej pojawiły się pierwsze przyjaźnie i miłości. Pomimo tego, że był najmłodszy z nas, Kaimani okazał się najszybszy w zawieraniu znajomości i podbijaniu kobiecych serc. Już pierwszego wieczoru siedział na honorowym miejscu obok wodza owinięty w jego dwie córki. Marena, centrum zainteresowania zarówno mężczyzn jak i kobiet, rzucała uśmiechy na prawo i lewo, lecz całą noc przesiedziała u boku Taruka.
Po paru miesiącach, wraz z ludźmi Jakana, wykarczowaliśmy kawał dżungli i zasadziliśmy tam ziemniaki i kukurydzę. Namioty zaczęły przekształcać się w domy; w ten sposób powstało nasze pierwsze miasto – Dasca, co oznacza „podstawa świata”. Pierwszym kamiennym budynkiem w Dasca była świątynia Inti. Od niej, jak promienie słońca, odchodziły ulice obsadzone po obu stronach domami.
Większość moich braci i sióstr wybrało sobie partnerów i oczekiwali potomstwa. Tylko ja i Marena nie znalazłyśmy jeszcze nikogo. Ona dlatego, że nie mogła się zdecydować, którego ze swoich adoratorów ma wybrać. A wybór był ciężki, cała męska populacja miasta ubiegała się o jej względy. Ja natomiast, w ciągu dnia byłam zbyt zajęta uczeniem kobiet tkania, wypiekania chleba i wyrabiania ozdób; wieczorami, natomiast, podczas zgroamdzeń opowiadałam historie usłyszane od ojca.
Nadszedł w końcu dzień kiedy i Marena dokonała wyboru. Padł on na najzwinniejszego myśliwego w mieście - Jupanki. Po uroczystości weselnej, moja ostatnia siostra przeniosła się do domu męża. Chociaż zostałam sama, przez moją chatę zawsze przewijali się ludzie. Z każdym dniem otwierałam drzwi do coraz to nowych próśb i problemów. Za bardzo nie wiem kiedy stałam się doradczynią; ludzie przychodzili do mnie po rady i leki; byłam rozjemczynią w drobnych sąsiedzkich sporach.
Samotność pojawiła się niespodziewanie pewnego deszczowedgo poranka; ogrzewałam sobie ręce przy kominku, kiedy poczułam jej ciężkie dłonie na ramionach. Pomimo bliskości ognia chłód rozszedł się po całym moim ciele. Siedziałam w bezruchu czekając na jej kolejny ruch. Nie nastąpił. Chłód przeniknął mnie dogłębnie, wtedy zrozumiałam, że już nigdy nie doświadczę ludzkiej bliskości, że nie poznam ciepła miłości rozchodzącego się po całym ciele, ludzki dotyk już nigdy mnie nie rozgrzeje. Ludzie - do tej pory ciekawi - stali się nagle nudni i uciążliwi; z utęsknieniem wypatrywałam wieczorów i nocy. Spędzałam je siedząc na ławce przed domem i obserwując gwiazdy. Ojciec powiedział mi kiedyś, że jego dom jest na jednej z nich. Wyobrażałam sobie jego planetę; ciekawiło mnie, czy widać było z niej Ziemię i czy myślał o nas czasem. Chciałam się tam dostać i zobaczyć go jeszcze raz, chciałam wiedzieć, czy tęskni za mną. Zastanawiałam się, czy w tamtym świecie jego skóra jest równie miękka i czy jego oczy są tak samo bezbarwne. Zawsze przy tego typu rozważaniach ściskałam w rękach sakiewkę z proszkiem od niego. Nigdy go jeszcze nie użyłam, nie było takiej potrzeby. Często kusiło mnie, żeby to zrobić, ale wiedziałam, że nie mogę. Proszek przeznaczony był tylko na wypadek wielkiego niebezpieczeństwa.
Za bardzo nie rozumiałam skąd się wzięła u mnie samotność. W dniu, kiedy mnie opanowała, zaczęłam postrzegać świat całkiem inaczej, jakbym do niego nie należała, tylko była biernym obserwatorem. Samotność otworzyła mi oczy, ale zawiązała mi ręce; odebrała mi chęci do działania, wyrzuciła mnie za obręb społeczeństwa i kazała mi obojętnie patrzeć na to, co dzieje się wokół mnie.
W ten właśnie dzień zdałam sobie sprawę z istnienia czasu, zrozumiałam jego nieubłagane okrucieństwo. Po ulicach Dasca beztrosko przechadzali się ludzie nieświadomi zagrożenia jakie na nich czyha u progu każdego nowego poranka, tygodnia, miesiąca czy roku. Dla nich to wszystko było jeszcze nierealne, ich ignorancja była ich tarczą, żyli szczęśliwie w teraźniejszości - jedynym prawdziwym wymiarze. Zatęskniłam nagle za tym banalnym postrzeganiem świata, obarczona niechcianą wiedzą, wiedziałam, że jestem więźniarką samotności.
Do dzisiaj nie wiem dlaczego to akurat ja zostałam wybrana. Całemu mojemu rodzeństwu brak świadomości pozwalał na cieszenie się życiem, myśleli kategoriami teraźniejszości, ich jedynym zmartwieniem było zapełnienie żołądka i wygrzewanie się na słońcu. Potrafili spędzać godziny gapiąc się w chmury i obserwując małpy chuśtające się na gałęziach i iskające się wzajmenie. Jedynym pocieszeniem było dla mnie to, że ta sielanka kiedyś się skończy nawet dla nich.
Nadszedł czas zazdrości, chciwości, i w końcu wojen. Pojawili się inni, którzy zaburzyli spokój w Dasca. Nadszedł początek końca.
Powracałam w coraz to nowych powłokach, ale pamięć nigdy mnie nie opuszczała. Najwięcej pamiętam z pierwszego życia; choć nie zapomniałam nic, czasami udawało mi się wypchnąć gdzieś w tył niechciane wspomnienia. Z każdym pokoleniem ludzkość coraz mniej była zainteresowana tym, co mam im do powiedzenia. Ignorowano mnie, potem szydzono, w końcu zaczęły się prześladowania i musiałam się ukrywać.
Pamięć (powieść) - Rozdział 1
1
Ostatnio zmieniony czw 17 lip 2014, 08:56 przez Muszka7, łącznie zmieniany 3 razy.