„Cud w mieście” jest moim pierwszym opowiadaniem napisanym od początku do końca. Zachęcam do przeczytania i ocenienia go.
Jestem starym człowiekiem. Nie wiele mam do opowiedzenia i nie wiele mi opowiedziano. żyłem z dnia na dzień. Wczoraj coś było i wiedziałem, że jutro też coś będzie. Ale co? Stoję twardo na swoich nogach i nigdy w siebie nie wątpiłem, bo wierzyłem w swój spryt i zdolności przetrwania pośród ludzi tego kraju. Nie byłem uczciwy i nigdy nie będę. Kłamałem, oszukiwałem, kradłem i Bóg wie, co jeszcze robiłem. Jak na tym wyszedłem? Ktoś powie, że jestem ustawiony do końca życia, którego i tak nie wiele mi zostało, ale ja temu zaprzeczę. Jestem całkiem sam i nikt nigdy o mnie dobrze nie wspomni. Nie mam nikogo bliskiego, a tych, którzy przymnie kiedyś byli, odtrąciła moja osoba, całkowicie niszcząca wszystko, z czym się zetknie. Mądrość- tę zdobywa się na starość wtedy, kiedy jest niepotrzebna, ale chciałem zrobić coś dobrego, aby odkupić swoje grzechy, a może po to, by ktoś powiedział- Ryszard był dobrym człowiekiem. – Kiedy stanie nad moim grobem.
Czasem Bóg daje nam szanse. Niektórzy machną ręką i ją obejdą, inni z pokorą zaakceptują swój los i wypełnią jego wolę a jeszcze inni wykorzystają ją, jak tylko się da i zapomną o Bogu, przywłaszczając sobie wszystkie zasługi. Nie jestem wierzący, ani zabobonny, ale tego deszczowego dnia zobaczyłem nazbyt wiele, aby nie uwierzyć- chociaż ten jeden jedyny raz. Poszedłem do parku, aby rozprostować zastałe od siedzenia kości. Pogoda była fatalna, że nawet psa szkoda było wygonić na zewnątrz. Wszędzie kałuże, rozbryzgiwane przez jadące samochody i niewielu przechodniów. Nie wziąłem nawet parasola – jakoś deszcz mi nie przeszkadzał, a namoknięte ubranie delikatnie chłodziło moje stare ciało. Z pochyloną głową i oczyma wpatrzonymi w betonowe kafle o porowatej powierzchni podążałem w stronę celu swojej wędrówki – starego parku im. Mickiewicza, który nic z tym wielkim poetą nie miał wspólnego. Ba! Nawet sknery z Zarządu Miasta nie zechcieli postawić mu pomnika. Po drodze zawitałem do kiosku, w którym pracowała Halina. Stara baba dokładnie obejrzała wręczony banknot i z niechęcią wydała mi gazetę, o która prosiłem. Nie dziwię się jej – oszukałem ją z setkę razy i nawet o tym nie wiedziała. Jej podejrzliwość wynikała pewnie z tego faktu, że w tym mieście znali mnie nader dobrze. A niech ich piekło pochłonie! Ja talentu nie mam do pracy – oszukuję, bo to potrafię. Z gazetą w ręku jeszcze chętniej podążałem do wyznaczonego celu, ale martwiło mnie to, gdzie ją przeczytam, bo deszcz jak na złość, nasilał się każdą minutą. Jest. Wymarzony przeze mnie park, w którym chciałem odpocząć. Mina mi zrzedła, gdy na trzech znajdujących się najbliżej mnie ławkach, zobaczyłem bandę wyrostków z piwami i papierosami, których słownictwo po ocenzurowaniu zmieniłoby się w długi pisk, jakby nadawali alfabetem Morse’a. Szlag- pomyślałem. Nawet w parku człowiek nie może odpocząć. Zatrzymałem się na przystanku z metalową wiatą, który pamięta czasy Gierka. Pomyślałem, że gdyby tylko potrafiła rozmawiać, mielibyśmy wiele do opowiedzenia sobie. Wyciągnąłem zza kurtki gazetę i rozsiadłem się wygodnie na suchej ławce. W zasięgu wzroku nikogo nie było, a bandę wyrostków zostawiłem za plecami, osłoniętymi w tej chwili metalowymi ścianami przystankowej wiaty. Deszcz oblewał ulicę, a miejscami w nierównościach tworzył kałuże, przez które nie dało się przejść i przechodnie skakali, aby uniknąć zamoczenia nogawek. Wydało mi się to śmieszne nawet, bo przecież nikt ich chyba nie zmusił do opuszczania suchych, przytulnych domów. Taki właśnie mój problem, że tylko w sobie widzę jakiś cel, a reszta... to reszta – oni robią wszystko, bo muszą... Przyjechał autobus. Nikogo w środku nie było, więc kierowca włączył awaryjne i udał się do kiosku. Usłyszałem jakieś dziewczęce piski i lekki śmiech, który doszedł mnie od strony, z której przyszedłem. To były trzy dziewczyny, zupełnie młode. No, może miały po szesnaście lat. Jedna z nich zatrzymała się przy drzwiach autobusu i zawołała koleżanki, aby do następnego przystanku miały się udać komunikacją miejską, zamiast iść na piechotę. Chętnie się zgodziły i we trójkę weszły do wnętrza pojazdu. Kierowca zjawił się po chwili z gazetą w ręku, o tym samym tytule co moja. Na pierwszej stronie dostrzegłem napis „Cud w mieście”. Uśmiechnąłem się na widok tłustego druku i coś mnie ukuło w sercu. Nie - to nie z powodu mojego wieku. Szybko pochwyciłem moją gazetę i zerknąłem na pierwszą stronę. Napis, który widziałem u kierowcy nie znajdował się na niej. Wstałem i zbliżyłem się do drzwi a on uśmiechnął się jakby wiedział że wsiądę, chociaż nigdzie nie planowałem jechać. Ale zrobiłem to wbrew sobie i wszedłem na pierwszy stopień, potem drugi. Drzwi z sykiem zamknęły się za mną i podłoga lekko drgnęła, gdy autobus ruszył. Dziewczyny nadal były roześmiane i nawet na mnie nie spojrzały. Usiadłem tuż przy drzwiach, blisko kierowcy, aby móc dojrzeć gazetę. Jej okładka była jednak identyczna. Musiał mnie zmylić wzrok. Starość – nie radość. Następny przystanek. Nie wiem, co mnie tknęło, aby wejść do tego autobusu, a już na pewno nie mam pojęcia, dlaczego zechciałem nagle wysiąść. Wyszedłem pierwszymi drzwiami, a trzy dziewczyny opuściły pojazd wraz zemną. Kierowca ponownie uśmiechnął się. Polubiłem go, bo chyba jako jedyny, uśmiechnął się do mnie. Co z tego, że jechałem na gapę- ja zawsze oszukuję. Za potężnym dębem, znajdującym się na końcu parku, do którego podążałem zobaczyłem ponownie tę samą grupę wyrostków z piwami i papierosami. Oni natomiast, zerkali na trzy młode dziewczyny. Nie trwało to długo, bo natychmiast ruszyli na nimi. Nie wiedziałem, czy chcę iść do parku, czy może zobaczyć, gdzie idą dziewczyny, albo czy usiąść znów na przystanku i czytać gazetę. Usłyszałem nadjeżdżający samochód i spojrzałem w jego kierunku. Zatrzymał się tuż obok idących chodnikiem dziewczyn. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn, a kierowca otworzył bagażnik, gdzie prędko znalazła się jedna z trzech dziewczyn. Jej koleżanki zaczęły krzyczeć, wołać o pomoc, ale w ulewnym deszczu mało co było słychać. Ja widziałem tylko sylwetkę machającą rękoma i otwierającą buzię w wołaniu, które nie dochodziło moich uszu. Nawet nie ruszyłem się, gdy samochód odjechał. Dziewczyny podbiegły do mnie i zaczęły krzyczeć, abym wezwał policję, albo coś zrobił. Ja? Miałbym coś zrobić? Nawet się do nich nie odezwałem. Samochód na skrzyżowaniu zawrócił i jechał w naszym kierunku. Najwidoczniej kierowca pomylił trasę, lub szukał wcześniejszego wyjazdu z miasta. Wstałem. Nie wiem dlaczego to zrobiłem, ale nagle czułem, że potrafię zatrzymać ten pojazd. I zrobiłem to. Podniesioną butelkę, stojącą koło śmietnika rzuciłem na drogę, wprost pod koła pędzącego samochodu. Przednia opona od strony kierowcy została przebita i stracił panowanie nad pojazdem, który z impetem uderzył w mur parku. Dwóch wyrostków wyskoczyło niemal że natychmiast, a ja po raz pierwszy w życiu postanowiłem zrobić dobry uczynek. Ruszyłem w ich kierunku. Jeden z porywaczy widział jak rzucałem butelkę i najwyraźniej nie spodobało mu się to, a mi z kolei - jak najbardziej. Byłem pewny siebie do momentu, kiedy jeden z nich wyciągnął pistolet, albo coś, co go przypominało. Mierzył we mnie przez chwilę i krzyczał do dziewczyn, aby uciekły gdzieś, bo źle skończą. Padł jeden strzał, potem drugi i trzeci. Celował we mnie. Trafił. Trzy kule dosięgły mojego ciała na wysokości brzucha. Nie poczułem bólu. Nic nie poczułem. Podszedłem do niego. Wystrzelił kolejne dwa razy. Trafił mnie w bark i gdzieś pod żebra. Widziałem jego zdziwione oczy i strach, który spowodował, że jego dłonie trzymające broń drgały jak w delirce. Kierowca i kompan tego z bronią, ponaglili go, aby wsiadł do auta. Nie bałem się ich. Zbliżyłem się do mojego zabójcy i odebrałem mu broń. Strzeliłem mu w nogę, i zaczął krzyczeć. Wymierzyłem w kierowcę i nakazałem otworzyć bagażnik. Ich kompan stał przed samochodem i wyglądał na przerażonego. Nic nie uczynił. Uchyliłem bagażnik i pomogłem dziewczynie wysiąść. Gdy zamknąłem klapę, ujrzałem jak obaj uciekają w kierunku parku. Poczułem się słabo i opadłem na ziemię. Dwie dziewczyny, koleżanki tej, którą porwano podbiegły do mnie. Zauważyłem też, jak wyrostki – którzy dotychczas tylko oglądali całą sytuację – zbliżają się do mnie. Porwana zaczęła dziękować mi, a wyrostki chcieli jakoś pomóc, lecz gdy ujrzeli krew ociekającą z mojego ubrania zatrzymali się. Może zrobiła to za nich bezradność, wobec moich ran. Ja o tym nie myślałem. Przed moimi oczami zapanowała ciemność.
Obudziłem się w szpitalu. Wszystko było mi obojętne i byłem pewien, że nadejdzie jutro- jak zawsze zresztą. Pojawił się lekarz, który napomniał coś o cudzie, jaki podobno mnie nawiedził. Stwierdził, że to niemożliwe, że przeżyłem tyle kul i burknął coś, że złego szlag nie trafia. Pewnie miał rację w tym co powiedział, bo znał mnie i to nie ze słuchu. Kiedyś, nie pamiętam kiedy, oszukałem go na receptach. Ale dzisiaj jego spojrzenie nie było wrogie, lecz pełne współczucia i jakby... szacunku. Później przyszła ta dziewczyna w towarzystwie rodziców. Jej matka trzymała w ręku gazetę, której nagłówek oznajmiał o jakimś cudzie w mieście. Niepewnie podeszła do łóżka i powiedziała, że piszą o mnie w gazecie. Podobno burmistrz miał nagrodzić mnie za to, że uratowałem jej córkę. Podziękowali mi, zostawili kwiaty na szafce oraz jakąś bombonierkę. Przeleżałem tak do wieczora w towarzystwie piszczącego regularnie urządzenia. Później przyszła pani Halina z kiosku – również z kwiatami. Coś tam zagadywała nieśmiało, ale zrozumiałem tylko tyle, że jest miło zaskoczona moją postawą. Gdy poszła, pojawił się lekarz. Spytałem go, czy będę żył, a on odpowiedział mi tylko, że na drugi cud nie mam co liczyć. Uśmiechnąłem się tylko i zamknąłem oczy. Rano poprosiłem o kartkę papieru i długopis. Nie lubię pisać, więc ująłem wszystko w bardzo krótkim zapisku: wszystek posiadany majątek opiewający na sumę trzystu tysięcy złotych przekazuję pani Halinie, pracującej w kiosku koło parku im. Mickiewicza.
Niech ona opowie temu lekarzowi, że jednak drugi cud się zdarzył. Dostałem swoją szansę i ją wykorzystałem. Szkoda tylko, że była jedyną w moim życiu. A może było ich więcej, tylko ja ich nie dostrzegałem...
"Cud w mieście" - krótkie opowiadanie.
1„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.