Andrzejek, chłopak z miasta

1
Któż w naszym mieście nie znał Andrzejka? Znali go prawie wszyscy. Jeżeli nie osobiście, to już na pewno ze słyszenia, z wiadomości prawdziwych i nieprawdziwych, plotek, famy oplatającej niczym pajęczyna istotę żyjącą własną codziennością i zwyczajnością. Andrzejek, mimo iż był integralną jednostką społeczeństwa miejscowości do której przynależał, różnił się od pozostałych mieszkańców. Miał dar postrzegania otoczenia w sposób inny, odmienny naszemu rozumieniu, tylko jemu znany, własny system odbierania realiów. Był bardzo grzecznym chłopcem. Kłaniał się każdemu znajomemu i nieznajomemu, opierając na swoistej zasadzie, że przyjacielem, kolegą jest każdy, nawet ten dotychczas nigdy nienapotkany, obcy. Pojęcie poznania innej osoby, jako normie przyjętej regułą bezpośredniej, pośredniej, ogólnej bądź jakiejkolwiek wiedzy o niej, jednostce ludzkiej było mu w zasadzie zbyteczne. Andrzejkowa świadomość nie dzieliła ludzi na znanych i nieznanych. Bardziej bliska mu była idea przynależności do grupy współtworzącej wspólnotę połączoną, chociaż zamkniętą granicami miasta. On sam, który w swym nie tak długim życiu starał się tej granicy nie przekraczać, a jeżeli już to mu się zdarzyło, to wbrew jego woli. Nie znaczy to wcale, że przyjezdnych traktował na sposób odmienny. Cezura określająca jego świat była dosyć szczególna, bo wytyczała barierę hermetycznego terytorium tylko jemu, nikomu więcej. Z tego powodu nigdy nie dzielił ludzi na swoich i alochtonów. On, jako indywidualny obywatel naszej zbiorowości miał do tego prawo, tym bardziej, że oddawał swoją miłość do nas, bliźnich nic w zamian nie oczekując. W sposobie bycia, w kontaktach międzyludzkich przyjacielskim uściskiem dłoni, staroświeckim głębokim ukłonem.

Poniektórym mogła wydawać się taka przesadna poufałość nadmierną bezceremonialnością, wręcz nietaktem a nawet obrazą, lecz on takim był naprawdę; serdeczny i koleżeński. Jego świadomość nieskażona wiedzą obcą, narzuconą przez autorytet dyktatorów nauki i oświaty, pozostała dziewiczo czysta w swojej prostocie rozumowania. Fałsz, kłamstwo, nienawiść, zazdrość, zdrada to pojęcia, których sensu nie rozumiał, jako obce, niepotrzebne nikomu i niczemu, wobec czego tak naprawdę nieistniejące. Napisałem o nim chłopiec. To zbytnie uproszczenie, powierzchowne postrzeganie fenomenu, jakim był Andrzejek. Zjawiskowość trudna już w samym określeniu wieku, liczby lat. Uśmiechem naiwnym, dziecięcym, oczami pełnymi wyrozumienia, jednak smutkiem i refleksją przyćmionymi, twarzą jasną i pogodną, rysami typowymi młodym osobom, kształtem ust, krągłością policzków jak i brakiem zarostu. Brzmienie jego głosu często niezrozumiałe, zniekształcone chroniczną mutacją, bogate barwą w dźwięki charakterystyczne dla obojga płci.

Ojciec i matka, pomimo iż Andrzejek był ich jedynym dzieckiem, czy to z powodu niedojrzałości do uczuć rodzicielskich, czy może z nadmiaru miłości własnej, odrzucili dziecko jak zbyteczny balast krępujący ich żywot, byt dotychczas wolny od zobowiązań i wyrzeczeń. Kierowani obojętnością, czy też wręcz przeciwnie, właśnie troską o przyszłość dziecka prowadzeni, gwarancji wypełnienia obowiązku rodzicieli dać nie mogąc powierzyli go opiece nestorom, protoplastom matki. Nie znałem ich na tyle bym mógł sprawiedliwie osądzać ich intencje. Dziadkowie przyjęli obowiązek pielęgnacji z niejaką ulgą i zadowoleniem. Córka, Joanna oraz jej mąż Roman zamiast być im, na stare lata pociechą, źródłem dumy, sprawiali wstyd i stałe powody do zmartwień. Wiele starań poczynili dla zapewnienia starannego wykształcenia jedynaczce. Dużo wyrzeczeń musieli ponieść, by Joanna ukończyła wydział architektury na prestiżowym, stołecznym uniwersytecie. Wysokie czesne, koszty wynajęcia mieszkania mocno nadwyrężyły domowy budżet. Nic to jednak nie znaczyło wobec wspaniałej perspektywy zawodowej czekającej kochane dziecko. W swojej naiwnej wierze, chociaż nigdy ten temat nie był poruszany w ich rozmowach, to jednak w głębi serca tliła się nadzieja na wdzięczność i rekompensatę za lata poświęcone staraniom, by ich latorośl mogła podczas studiów skupić się jedynie na nauce, bez zaprzątania sobie głowy problemami natury egzystencji. Nadzieje te zostały na zawsze niespełnione.

Joanna miała nieszczęście poznać i związać się z niejakim Romanem Krugerem. Już sam fakt, że na ślub jedynaczki nie zaproszono ich, jej rodziców był doświadczeniem bardzo bolesnym. Roman, absolwent wydziału prawa tego samego uniwersytetu, którego studentką była Joanna, to człowiek niezwykle zdolny. Miał wszelkie dane, by zrobić karierę w stołecznej prokuraturze. Jednak po obronie pracy dyplomowej Joanny, postanowił wraz nią przenieść się w rodzinne strony małżonki. Jakie powody kazały im zamienić wielkomiejskie życie na byt w prowincjonalnym mieście? Na ten temat krążyły różne plotki. Być może uzyskana nominacja na posadę prokuratora sądu okręgowego, była główną przyczyną takiej właśnie decyzji. Niestety, stanowisko zajmował przez krótki tylko czas, a to za sprawą szczególnych upodobań, która jak to często bywa, w tak małym środowisku szybko stała się publiczną tajemnicą. Zresztą Krugerowie nie kryli się zbytnio z odmiennym zrozumieniem, podejściem do zagadnienia, tak zwanego otwartym na wszelkie aspekty dotyczące spędzania czasu wolnego, prywatnego w ramach erotycznych rozrywek w kręgu przyjaciół, oraz korzystania z zabronionych prawem używek. Roman wolał zmienić fotel prokuratora na krzesło adwokata, aniżeli swoją wolność ograniczać, modyfikować styl bycia.

Palestra przyjęła Krugera bez przesadnej życzliwości, co jego samego nie zaskoczyło, ale też było mało znaczące, jako rzecz błahą, mało ważną z równą, jeżeli nie większą obojętnością wobec kolegów kancelarii adwokackiej. Początkowo, klientela nie mając do niego zaufania, omijała jego gabinet. Zmuszony był do pracy, pogardzanej przez partnerów w zawodzie, obrońcy z urzędu. Sukcesy w rozprawach sądowych, większość wygranych, niż przegranych procesów, naturalną koleją rosnącą renoma przydała mu większą liczbę petentów, a spadek u konkurentów, co jeszcze bardziej denerwowało środowisko prawników. On sam pozbawiony głębszych uczuć wobec każdych, w tym i synowi swojemu, Andrzejkowi, bezużytecznych mu, traktował z dystansem, powściągliwością godną istotom niższego rodzaju, społem wartych pogardy.

Babcia Klara i dziadek Longin, dziękując Bogu za jego dobroć w niezbadanych wyrokach, bez protestu obojga Krugerów przejęli prawnie, adaptując Andrzejka, obowiązki i kontrolę, już nie, jako dziadkom, a przysposobionym rodzicom należnymi. Przyjmując wnuczka za syna, wyrzekli się wyrodnej córki i jej niegodziwego męża. Całą miłość poświęcili tylko jemu jednemu. Od najmłodszych lat chłopiec żył i rósł w zupełnej nieświadomości i nieznajomości naturalnych rodzicieli. Dziadkorodzice podtrzymywali ten apokryficzny obraz tak długo, jak tylko mogli. Jakim cudem udawało im utrzymać tajemnicę przez tyle lat, tylko im wiadomo. Dzieciństwo miał normalne, może trochę nadopiekuńczą troską przesadzoną. Rozwijał się prawidłowo, poziomem umysłu takim samym równolatkom, cielesnym znacznie ich przewyższając. Dziadkowie, z racji wieku oboje na zasłużonej emeryturze, mając zasobność majątkową niezbyt dużą, ale wystarczającą wolny czas całkowicie poświęcili wychowaniu Andrzejka. Chłopiec uniknął rygorów przedszkola, od rówieśników prawie odizolowany, w zamian obdarowany mnóstwem zabawek, aż do momentu, gdy nadszedł czas nauki. W szkole wyróżniał się pilnością, ceniony za koleżeńskość adeptom, posłuszeństwem wobec nauczycieli, stawiany za wzór dla innych uczniów, lubiany za skromność i grzeczność. Odznaczał się wyjątkową pamięcią i łatwością przyswajania wiedzy, przekazywanej nauki płynącej z erudycji grona pedagogicznego. Prawomocni opiekunowie, bardzo religijni, nie w formie zewnętrznej, na pokaz i poklask łasych, a wyłącznie z potrzeby ducha, wiarą ufną, przeciwną dewocji zakażonej fanatyzmem, miłością może i skażoną poczuciem odpowiedzialności za błędy i grzechy córki, ale dzięki czemu w wyższym stopniu zaangażowaną, podwójnie uduchowioną. Andrzejek, zaraz po przystąpieniu do Pierwszej Komunii, zapragnął zostać ministrantem. Babcia własnoręcznie nożycami, igłą i nitką, przygotowała mu komżę. Dodatkowo ozdobiła, kołnierzyk i rękawy, przepięknym haftem, z czego dumni byli oboje. Służenie do mszy było wyróżnieniem nie każdemu danym. On, jeden z najmłodszych, ale z uwagi na wzrost, prawie równym najstarszym, znajomością liturgii najlepszy, zajmował wysoką pozycję w ministranckim bractwie.

Tak toczyło się życie Andrzejka, aż do chwili, kiedy wydarzyła się tragedia. Dramat, jaki rozegrał się w domu biologicznych rodziców, był naturalnym następstwem ich trybu życia, konsekwencją ekscentrycznej filozofii wolności nieograniczonej, bardziej zachowaniu zwierząt, a nie istotom wyższego gatunku, określanym łacińskim słowem homo sapiens, odpowiednim.
Spotkania towarzyskie organizowane w ich domu, gdzie oprócz gospodarzy uczestniczyły osoby różnej płci i wieku, niepewnej konduity, indywidua przybyłe nie wiedzieć skąd, połączone wspólną filozofią istnienia, której treść określała maksyma; trwaj stale w chwili własnego zadowolenia. Wegetacja, inaczej tej formy bytu nie można określić, postrzegana tylko zmysłami, żądzą związku miłości cielesnej, stałej potrzeby eksperymentu, różnorodnych konfiguracji, tolerancją podległą jedynie poszukiwaniom wciąż nowym, coraz to bardziej wyrafinowanym sposobem osiągania ekstazy. Poszukiwania wzmocnione środkami pobudzającymi fantazję, aż do zatracenia w imaginacji, alkoholem wzbogaconym chemicznym farmaceutykiem, coraz to większą ilością zażywane, nałogiem na koniec stały się tragicznym zakończeniem ich egzystencji. Może w niedosłownym znaczeniu, ale w dużym stopniu efektem tragicznego finału.

Pewnego dnia pod dom zajechał listonosz. Na podjeździe stały zaparkowane samochody, odmiennej od naszej, miejscowej rejestracji. Nic w tym dziwnego, raczej normalny to widok, ale pracownika poczty zaintrygowała szczególna cisza. Wizytom gości akompaniował zazwyczaj, słyszany już z daleka harmider przekrzykujących się głosów, głośna muzyka. Bezgłos i milczenie, nawet bez obecności gości, było w tym miejscu raczej wyjątkiem niż normą. Gdyby nie ta cisza i spokój, doręczyciel zostawiłby korespondencję w skrzynce na listy i odjechał w dalszą drogę, kontynuować swoją pracę. Drzwi budynku szeroko otwarte zapraszały do wejścia. Bardziej z grzeczności niż potrzeby, parokrotnie zastukał w szybę okna. Brak jakiejkolwiek odpowiedzi, też był na swój sposób formą zaproszenia. Listonosz pobudzony ciekawością nietypowej sytuacji wszedł do mieszkania. Drażniący zapach, smród dochodzący z wnętrza, zapowiedź czegoś niedobrego obudził w nim lęk. Chciał zawrócić, wyjść na podwórze, ale jakaś siła, której nie potrafił się oprzeć, kazała mu pozostać. Pierwszy raz znalazł się w tym pomieszczeniu. Szeroki korytarz prowadził do salonu. Duży telewizor, z wyciszonym dźwiękiem, ekranem emitującym jakieś obrazy, przewrócony stół, połamane krzesła i ten ohydny zapach. Pchnął następne, niedomknięte drzwi prowadzące, jak się potem okazało, do jednej z wielu w tym domu, sypialni. To, co zobaczył, przekraczało wrażliwość jego wyobraźni. Wybiegł z budynku, wsiadł do samochodu, trzęsące się ręce przez dłuższą chwilę nie potrafiły włożyć kluczyk do stacyjki. Kiedy udało mu się uruchomić silnik, odjechał z piskiem kół i zatrzymał się dopiero przed gmachem komendy policji. Chwilę potem, dwa radiowozy z włączonymi syrenami ruszyły w kierunku willi Krugerów, odległego od granic miasta o pięć kilometrów.

Pracownik poczty, po złożeniu wyczerpujących zeznań przed majestatem stróżów porządku publicznego, pouczony przez nich o obowiązku zachowania tajemnicy i konsekwencjach wynikających w przypadku niezastosowania dyskrecji, tak wobec ciekawskich dziennikarzy jak i wszelkich innych osób, nie wyłączając członków własnej rodziny i najbliższych znajomych stał się wyjątkową atrakcją, osobą nader pożądaną każdemu ośrodkowi przekazu, nośnikom informacji reprezentującym wszelakie media, nie tylko lokalne, ale ogólnokrajowe i zagraniczne. A że informacje przekazywane agencjom miały zastrzeżenie wyłączności, dawanej w dowolnej liczbie im tylko, czyli wszystkim chętnym do wysłuchania i zapłacenia, w każdym wywiadzie opowiadana historia miała zupełnie inne wariacje. Jednak pewne fakty pozostawały stałe i niezmienne. Krugerowie i ich sześcioro gości znalazł, bez najmniejszej wątpliwości pozbawionych życia. Jaki sposób był tego udziałem, to zupełnie inna wersja. Według jednej, ofiary miały podcięte gardła, sądząc z wyglądu rany brzytwą zadane, drugiej zabite z broni palnej, ślady pocisków nie tylko na ciele znaleziono, ale i na ścianach pomieszczenia, jeszcze innej, skutek zażytej trucizny stał się przyczyną tragedii. Jak było rzeczywiście, tę prawdę listonosz zabrał ze sobą. Gdzie? Bóg raczy wiedzieć. Parę dni później człowiek ten zniknął na zawsze z naszego miasta.

Społeczność, przerażona makabrycznym morderstwem, prześcigała się w domniemaniach, kto i dlaczego dopuścił się takiego bestialstwa. Domysły, plotki mieszały się z faktami, przekręcone półprawdy prowadziły wyobraźnię do krańcowo różnych wniosków. Jedni mówili o zbiorowym samobójstwie, inni o karze bożej. Za tą drugą, przemówił jakby na jej potwierdzenie, pożar. Od uderzenia pioruna, zapalił się dom Krugerów i doszczętnie spłonął. Piorun spadł z nieba nagle, bez ostrzeżenia, zapowiedzi nadciągającej burzy, bez deszczu, błyskawic, tylko jeden grzmot w wiosenny, w słoneczny dzień i z pięknej posiadłości pozostała jedynie gromada popiołu. Na pogorzelisku, wspólnym wysiłkiem i sumptem obywateli postawiono ogromny drewniany krzyż, mający chronić przed Szatanem, jeszcze jednym z możliwych sprawców nieszczęścia. Krzyż, który miał chronić przed Złem, następnej nocy po uroczystym postawieniu i poświęceniu, dziwnym i nigdy niewyjaśnionym wypadkiem, czy może celowym działaniem, krzyż zaczął płonąć. Ogień, którego straż pożarna, księża święconą wodą, nijak ugasić nie mogli, swym blaskiem jak wyrzut sumienia zaciążył nad miastem. Teraz już wszyscy zgodnie, nawet policja, magistrat i kościół, przyjęli to koszmarne wydarzenie za dopust boży, karę za grzechy. Dziadkowie nie mogąc dłużej chronić Andrzejka przed poznaniem prawdy, fragmenty, której życzliwi sąsiedzi zdążyli już mu przekazać. Opowiedzieli historię jego narodzin uczciwie, w zgodzie z realiami, dotąd przemilczanymi, teraz tym bardziej bolesne, bo w tle płonącego krzyża, szczegóły dotyczące naturalnych rodziców, narodzin i odrzuceniu syna.

Pogrzebani w jednym przycmentarnym dole, żegnani frekwencją ich znajomych, a nam ludzi zupełnie obcych, przybyłych nie wiedzieć skąd. Chórem odmawiana w cudzoziemskim języku modlitwa, głośnym hymnem recytacji kapłana obrządku odmiennego, obcego wszelkim regułom teizmu, bardziej podobny barbarzyńskiemu szamanowi oddanego władzom niewiary w Boga głoszącego wielkość miłości własnej, pochwałę szukania doznań uciech w życiu doczesnym, nie bacząc na innych, gardząc nimi, jako istotami niższego rzędu w imię umiłowania całej populacji oddanej nie potrzebom prokreacji, li tylko dewiacji, popędu seksualnego, żądzy w charakterze wartości nadrzędnej, niczym nieograniczonego popędu, tego naturalnego instynktu kopulacji. W trakcie chowania zmarłych, żałobników ogarnął szaleńczy pląs, a w trakcie spirytystycznego transu taneczny korowód rozdeptał ledwie co usypaną mogiłę.

Andrzejek, chociaż obecny w ceremonii żałobnej, nie całkiem świadom jej znaczenia, czuł niezręczność, przypadkowość znajdowania wśród aktorów spektaklu, jako smutny świadek i obserwator, przedstawiciel rodziny. Dziadkowie pozostali w domu, nie chcąc brać udział w tym nekrofoliatrycznym przedstawieniu, wsparci duchowo ostracyzmem wszystkich obywateli, nieobecnością duchownych różnych wyznań podkreśloną. Nie znaczy to, że śmierć córki i zięcia była im obojętna. Ich przedwczesny zgon przyjęli z ulgą i radością, uczuciem mogącym wydawać się nieodpowiednim w takiej chwili, mimo wszystko emocją, wzruszeniem, a nie bezdusznym zobojętnieniem.

Zagubiony pomiędzy pełną obojętnością ze strony matki i ojca, a miłością tak wielką, że nieomal bałwochwalczą, babki i dziadka, nie potrafiąc znaleźć się pomiędzy tymi skrajnościami, zatrzymał na ich rozdrożu. Paraliż zastopował rozwój organizmu, miał wtedy lat zaledwie dwanaście, odmówił rozumowi naturalnego prawa do pogłębienia wiedzy. Nie, Andrzejek nie stał się istotą bezmyślną, niedorozwiniętą. Przyjął naturalną obronną postawę. Zbudował nowy, własny świat, fortecę, w której zamknął się dobrowolnie i chociaż żył wśród nas, to my byliśmy gośćmi na jego wewnętrznym terytorium. Przestał formułować zdania w formie pytań tylko, dlatego, że każda odpowiedź wiązałaby się z następnym znakiem zapytania. Brak wymienności zamienił na stan niezmienności, czyli trwania w chwili obecnej. Z własnej woli, chcąc się uchronić przed poznaniem, którego nie był ciekaw, powszechnych w krainie rozumowania dorosłych, różnych, nie raz przeciwstawnych określeń tego samego znaczenia, postanowił pozostać na zawsze w świecie, może i naiwnym, ale nieudawanym, własnym, dziecięcym.

Czas upływał omijając szerokim łukiem Andrzejka i jego, dopiero teraz obudzoną, niepohamowaną potrzebę działania, ciągle, bez wytchnienia, pracy, przepraszam, nie pracy, lecz obowiązku pomocy, jednocześnie uniesieniem znalezienia się, radością udziału w zwyczajnym, codziennym życiu gminy. Może, dlatego zachował wygląd niewinnego chłopięcia mając lat trzydzieści i więcej. Wygląd, a także postawę. Nie pochylił się pod wpływem ciężaru win i grzechów, spadkiem rodziców obarczony. Wzrostem podobny innym, średnim, nieco ponad metr siedemdziesiąt, dokładnie tyle, ile mierzył w chwili zablokowania ewolucji. Będąc dobrowolną ofiarą marazmu, jak gdyby jej na przekór, otrzymał dar przemieszczania się w przestrzeni, wbrew wszelkim prawom fizyki, w absolutnie dowolny sposób. Potrafił przebywać w danej chwili wśród tłumu podróżnych oczekujących na przyjazd pociągu, by parę minut później spacerować alejkami parku, co nie byłoby niczym dziwnym, gdyby nie to, że odległość dzieląca te obiekty wynosiła prawie dziesięć kilometrów. Byli nawet tacy, którzy wierzyli w jego zdolność pojawiania się w kilku różnych miejscach naraz w tym samym czasie.

Andrzejek odczuwał potrzebę towarzystwa innych osób, bycia obecnym i zauważalnym. Takim go dostrzegaliśmy, ale jak było naprawdę wiedział tylko on sam. Stworzyliśmy własny obraz Andrzejka, nieco powierzchowny, bez spojrzenia w jego ból i krzywdę. Chcieliśmy widzieć jego w taki sposób, jaki nam odpowiadał. Nawet najbliżsi opiekunowie, kochający dziadkowie, musieli pogodzić się z faktem swojej niemocy dotarcia w głąb jego psychiki. Dusza, niby otwarta, szczera, ale zasłonięta niewidoczną zasłoną, drzwiami, do których klucz został zagubiony. Natura uwięziona w ciele potrzebowała szerokich przestrzeni. Zamknięta ścianami mieszkania przemieniała go w demona wściekłości, a może tylko strachu. Walczył o swoje prawo do wolności. Wszelkie próby zatrzymania Andrzejka w mieszkaniu kończyły się tym samym; krajobrazem po bitwie. Wybite okna, połamane meble, ciężko ranni na ciele i duszy dziadkowie, interwencja sąsiadów, wizyta policji, przymuszony pobyt bohatera w zamkniętym zakładzie. Zrezygnowani opiekunowie przestali w końcu zabraniać mu codziennych wycieczek po mieście, a on sam powrócił do obowiązków, jakie przyjął i uznał za potrzebne.

Zajęcie, które sobie szczególnie upodobał, to kierowanie strumieniem pojazdów na skrzyżowaniu ulic w najbardziej zatłoczonym miejscu, obciążonym największą liczbą kolizji i stłuczek. Czynność, trudną i niebezpieczną prowadził z dużą znajomością zasad ruchu drogowego. Kierowcy bez protestów wykonywali polecenia, piesi z równym posłuszeństwem poddawali się rozkazom wydawanymi fachową gestykulacją rąk. Na zakończenie służby drogowej Jędruś, tak pieszczotliwym zdrobnieniem często zwano Andrzejka, zatrzymywał sznur pojazdów i przechodniów, kłaniał się głębokim skłonem na wszystkie strony i żegnany brawami opuszczał swój posterunek. Był wiernym fanem miejscowej drużyny piłkarskiej. Miał stałe, niejako honorowe miejsce na trybunie stadionu, pośród najbardziej zażartych fanatyków, zwanych kibolami. Przed rozpoczęciem meczu, okryty szalikiem w klubowych barwach, stojąc oczywiście na środku boiska, rozpoczynał ceremoniał przywitania zawodników i arbitrów. Ściskał ich dłonie, poklepywał po plecach, sprawdzał korki w butach i nie licząc się z dezaprobatą sędziego, rozpoczynał zawody honorowym kopnięciem piłki przy wielkim aplauzie i dopingu kibiców. Nudną przerwę pojedynku wypełniał wyścigiem z samym sobą pokonując czterysta metrów lekkoatletycznej bieżni wytyczonej wokół boiska. Dobiegając do umownej mety unosił ramiona w geście zwycięstwa ku ogromnej radości zgromadzonego tłumu.

Komuś obcemu takie zachowanie mogło wydawać się żenujące i niesmaczne. Odczucia obcego obserwatora, mającego Jędrusia za upośledzonego błazna, a jego przyjaciół za prześmiewców, świadczyłyby o całkowitym braku zrozumienia, błędnej ocenie wzajemnych relacji. Andrzejek takim był, jakim chciał być. Kochał ludzi i był szczęśliwy ich zadowoleniem. Jego bliźni, obywatele naszego miasta odwdzięczali się w podzięce serdecznym, szerokim od ucha do ucha uśmiechem. Radość i szczęście, te uczucia dawał wszystkim szczodrze i darmo, z całego serca, zaś sobie tylko, jak światło w lustrze odbite, pozwolić na małe okruchy, skrawki w formie jałmużny łaskawie oddanej. Więcej, kiedy Jędruś odszedł, a odszedł nagle bez pożegnania, na zawsze, społeczność, wspólnota miasta uświadomiła sobie, jakiej straty doznała, i uznając się w jakiś sposób winną, ku pamięci imienia Andrzejka, z należną skruchą postawiła monument wdzięczności. Pomnik zobowiązania i pamięci. To było potem. Wróćmy do momentu jego pobytu wśród nas, w codziennym i zdawało się nieustannym istnieniu.

Jędruś zaznaczał swoją obecność w każdym miejscu i o każdej godzinie. Wsiadając do autobusu można było być prawie pewnym spotkania Andrzejka w osobie konduktora sprawdzającego bilety pasażerów. W osiedlowych sklepach spożywczych ustawiał w należytym porządku niechlujnie pozostawione koszyki i wózki służące do przewozu zakupów. Pilnował porządku na parkingu przed hipermarketem. Kierowcy stosowali się do jego zaleceń bez słowa sprzeciwu. Parkowali samochody w miejscach przez niego wyznaczonych, co wcale nie znaczy, że z ich punktu widzenia najlepszych, tych najbliższych wejściu do hali handlowej.

Niedziele i dni świąteczne czcił z najwyższą gorliwością. Na takie okazje w specjalne odzienie przebrany, kąpielą odświeżony już na pierwszej, porannej mszy stawiał się w kościele, jako jeden z najwcześniej przybyłych uczestników. Ksiądz proboszcz obdarzył Jędrusia zaufaniem najwyższym, jakim tylko mógł, bo to jemu powierzył odpowiedzialny przywilej, zaszczyt zbierania składanych w ofierze datków pieniężnych ofiarowanych z zacności i szczerości serca przez hojnych parafian. Ubrany w białą komżę spacerował po nawach kościoła dzierżąc w dłoni tacę. Manewrował wśród wiernych tak zręcznie, że nie przepuścił żadnemu uczestnikowi zgromadzenia. Jedni czekali już z przygotowanym banknotem lub bilonem, tym dziękował słowem „Bóg zapłać”, inni widząc zbliżającego się kwestarza odczuwali nagłą potrzebę zagłębienia w modlitwie naiwnie licząc, że tenże uszanuje ich nabożne skupienie i przejdzie obok, dalej. Na takie numery Andrzejek nie dawał się nabierać. Tak długo stał przed nieszczęśnikiem, aż ten nie mogąc liczyć na zmiłowanie wyciągał z kieszeni parę groszy i nie przerywając modłów wrzucał do naczynia ofiarnego, licząc na to, że zbędzie takim zachowaniem swego prześladowcę. Może przekonałby każdego innego, lecz nie Andrzejka. On nadal stał jak wyrzut sumienia, czekał, aż nieborak w końcu, chcąc nie chcąc ofiarował bardziej odpowiednią, większej wartości monetę.

Proboszcz przyjął go do posługi w ceremonii nabożeństwa, bowiem Andrzejek, jako ministrant znał całą liturgię mszy święte odpowiedniej każdej niedzieli i uroczystości religijnych w kalendarzu kościoła. Skąd znał, jakim sposobem przyswoił porządek obrządku? Tego pytania nikt nie stawiał. Czy zapomniano jego poprzednią, sprawianą posługę celebransa w obrzędzie kultu wyznania wiary, świętowania dnia siódmego tygodnia? Nie sądzę. Większość wiernych w czasie mszy, poza duszpasterzem, dostrzega jedynie znajomych zgromadzonych w świątyni. Młodych chłopców, usługujących kapłanowi na ogół nikt nie zauważa. Teraz, kiedy Andrzejek został drugą, tuż za księdzem, osobą w kościele, stał niejako na piedestale ołtarza, już przez to miejsce, wystawiony niczym żywa ekspozycja został nowym objawieniem odkryty, zauważony. Wierni nie zastanawiali się nad jego znajomością liturgii. Skupisko ludzkie zgromadzone w jednym miejscu, nie ważne, pod jakim sztandarem, pamięta jedynie rzucane hasła, ewentualnie jeszcze chórem potwierdzane odpowiedzi, na ogół nie myśli i nie pyta. Tak też było z naszymi parafianami. Przyjęli, zatem tę neozę, naturalną obojętnością jak wiele innych zdolności, jakimi był obdarzony.

Tak żył Andrzejek. Codziennością pracowitą, ciężką i zbyt trudną innym, jemu zaś bardziej zabawą, radością pożądaną. Dziadek z babcią dbali o zaspokojenie potrzeb Jędrusiowego ciała. A, że potrzeby miał niewielkie, ograniczone do minimum egzystencji w sensie materialnej konieczności korpuskuły pożywienia, higieny i odpoczynku, staruszkowie to minimum zapewniali. Obawiali się tylko o przyszłość. Będąc już w podeszłym wieku, schorowani, mieli powody do strapienia. Co będzie, gdy ich czas życia na ziemi zostanie wypełniony? Co wtedy czeka Andrzejka? Wprawdzie ksiądz proboszcz obiecał zaopiekować się chłopcem, lecz sam będąc podeszłego wieku, w niedalekiej przyszłości będzie zmuszony poddać się troskliwej atencji innych. Rozsądnym rozwiązaniem byłoby umieszczenie wnuczka w wykwalifikowanym zakładzie opieki, ale z uwagi na jego chorobliwą odrazę przebywania w zamkniętym pomieszczeniu, projekt ten odrzucili. Szukali sposobu kontynuacji bytu sieroty w czasie przyszłym, lecz każdy koncept po przemyśleniu uznawali za niemożliwy w realizacji.

Nieoczekiwanym zbiegiem okoliczności znalazła się osoba, która przypadkiem pojawiła się w mieście, przejazdem tylko. Postać dosyć niezwykła i tajemnicza. Posłyszawszy o ostatnich wydarzeniach odwiedziła mieszkanie Klary i Longina. Mężczyzna w średnim wieku, wysoki, atletycznej budowy ciała, twarzy miłej i sympatycznej, sumiastym wąsem i bokobrodami obdarzona, z gęstą czupryną siwych włosów, fryzurze spiętej w długi warkocz opadający na plecy, przedstawiła się, jako Alfred Somber. Daleki powinowaty, zapomniany i zagubiony członek rodu Somberów, z którego i dziadek Longin się wywodził. Pociotek powróciwszy nie tak dawno z zagranicy na ojczyzny łono zakupił posiadłość i tam zamieszkał. Z miłości do natury, na wsi dalekiej obszarem cywilizacyjnym miejskiej cywilizacji, trochę znudzony samotnością zaoferował chęć otoczenia kuratelą i przyjęcia kuzyna pod dach swojego eremu. Niespodziewane pojawienie się kuzyna, wywodzącego swoje pochodzenie z głębokiej przeszłości, więzach krwi przodków tak powikłanych, że niedający gwarancji na faktyczne określenie związku pokrewieństwa, został przyjęty z wielką nieufnością. Jego pokrętne opowieści o długoletniej emigracji, do której zmuszony został fałszywym doniesieniem o rzekomym przestępstwie, jakiego miał się dopuścić. Tam miał dorobić się niewiarygodnej wręcz fortuny. Jakie to posądzenie kazało mu opuścić ojczyznę, jaki to kraj, gdzie zdobył i jakim sposobem wielką fortunę, kwestie zasadnicze pozostały otwarte, ewidentnym uporem przemilczane, ledwie mglistym napomknięciem, dwuznacznym substytutem, szeptem na ucho dziadka i tylko pod zapewnieniem jak największej dyskrecji, coś tam półgębkiem napomknął o sekretnej misji, tajemniczym zadaniu. Nic więcej, związany utajnieniem, przysięgą złożoną, wyjaśnić nie może. Staruszkowie wabieni obietnicą zapewnienia Jędrusiowi należytej i odpowiedniej opieki, otoczenia kuratelą, a w razie gdyby sił im zabrakło, to również i dla nich, jako opiekunom chłopca, miejsce wygodne do końca dni ich ostatnich, w domu jego, Alfreda znajdą. Pokusa duża, lecz niejasność przeszłości krewniaka spory kłopot sprawiała.

Alfred poinformowany przez staruszków o ich decyzji odłożenia na czas jakiś wszelkich planów dotyczących Jędrusia przyszłości, umówił się, że po upływie miesiąca pojawi się ponownie i wtedy zapadnie definitywnie i ostatecznie rozstrzygnięcie.

Tymczasem policyjne śledztwo dotyczące zagłady domu Krugerów, takim kryptonimem zostało oznaczone w aktach, stanęło w miejscu. Nie znaleziono świadków, którzy mogliby coś wnieść nowego w tej sprawie. Pożar sprawił, że nie wszystkie czynności dochodzeniowe zostały ukończone. Dodatkowy problem dotyczyło miejsce przestępstwa. Czy posiadłość Krugerów leżała w granicach miasta, czy też poza jego obrębem. W wypadku gdyby znajdowała się poza obwodem terenów miejskich, sprawa nie podlegałaby jurysdykcji Policji Municypalnej i powinna być przekazana pod nadzór Policji Regionalnej. Na razie czekano na orzeczenie miejskich geodetów i do czasu, kiedy rzecz zostanie ustalona, dochodzenie zawieszono.

Czas mijał, zbliżał się termin wyznaczony na porę namysłu, a babcię i dziadka trapiła nadal duchowa rozterka. Nie mogąc się z nią uporać, wpadli na pomysł, który miał ułatwić podjęcie decyzji. Klara i Longin pospołu uradzili, aby osobiście przekonać się czy dom Alfreda, godnym jest przyjęcia w swe progi Andrzejka. W wyniku telefonicznych konsultacji uzgodnili wizytację Alfredowej posesji. Andrzejek, mimo początkowej odmowy, w wyniku perswazji; gróźb, próśb, zaklęć, przeklęć i obietnic, zgodził się na udział w inspekcji. Jej datę wyznaczono na pierwszy dzień najbliższego tygodnia. Poniedziałek, szczególnie w środku lata, to dzień, w którym Jędruś miał stosunkowo najmniej do wypełnienia swoich obowiązków względem miasta i jego obywateli. I tak to wczesnym rankiem sierpniowego poniedziałku Alfred zapakował rodzinkę do samochodu nieustalonej marki, bo do tej pory tego rodzaju auto pojawiło się po raz pierwszy na ulicach grodu, swym wyglądem podobne limuzynom widzianym jedynie w kinie i telewizji, stosowny raczej gwiazdorom filmu, sportu oraz polityki, w prowincjonalnej osadzie zupełnie niestosowne, o czym jej właściciel zdawał się nie wiedzieć i ruszył drogą ku przestrzeniom wolnym od zgiełku, hałasu i chaosu odwiecznego spóźnienia, braku czasu, pogoni za chwilą, która przeszła zanim jeszcze się pojawiła.

Po dwóch godzinach jazdy, w czasie, którym Andrzejek obojętnie przyglądał się mijanym poza szybą pojazdu krajobrazom, obcym widokom, samochód zatrzymał się przed wysoką, żelazną bramą. Wrota w tajemniczy sposób, bez ludzkiej ingerencji, same z siebie, uchyliły szeroko podwoje zapraszając przyjezdnych do krainy i przybranej z wyboru, ojczyzny Alfreda. Szeroka, pokryta żwirem aleja prowadziła do niewysokiego, ale rozległego budynku. Samochód zatrzymał się na podjeździe, tuż przed drzwiami domu. Pasażerowie, z wyjątkiem Andrzejka, który tym razem nie uległ presji i stanowczo odmówił zaproszeniu, podążyli za gospodarzem. Jędruś gapił się na ten odmienny, obcy jemu świat. Mieszczuch z i od urodzenia, aktywnie uczestniczący w życiu wspólnoty obywatelskiej, czujący aktywną potrzebę działania, wypełnienia misji, społecznej służby względem rodziny ziomkowskiej, pierwszy raz pozbawiony jej obecności i wsparcia, czuł smutek i pustkę. Wyobcowany z naturalnego środowiska doznawał udrękę wyrzutka, niepotrzebnego, tandetnej miernoty wyrzuconej na śmietnik, nawet nie komunalny, lecz na stos nieczystości niczyich, pozbawionych obywatelstwa. To nie jego miejsce. Nieludzko niema i głucha, obojętna człowiekowi, anonimowa, barbarzyńska przyroda, która nic nie chce, niczego nie potrzebuje, nigdy nie będzie mu, ani on jej przyjacielem. Nic tu po nim.

Rozmyślania Andrzejka przerwał powrót dziadków i kuzyna. Zadowolenie i satysfakcja z osiągniętego porozumienia na mocy, którego wnuczek miał w najbliższym, aczkolwiek jeszcze konkretnie nieoznaczonym terminie, przejść pod adopcję Alfreda, zostać dziedzicem jego fortuny, bezpieczna przyszłość, rozwiązanie problemu, te odczucia towarzyszyły przez całą powrotną drogę. Andrzejkowe zdanie, gdyby ktoś o nie zapytał, było absolutnie odmienne i równie kategoryczne. Nikt nie był ciekaw jego opinii, bo tak naprawdę nie miała już żadnego znaczenia. Jego los został przesądzony. Milczał, więc nachmurzony, z poważną miną, strapionym licem.

Późnym wieczorem dotarli do domu. Bez kolacji położył się do łóżka. Długo leżał czekając na sen, przewracał się z boku na bok, zmęczony podróżą, dręczony pogmatwanymi myślami, zdezorientowany ich natłokiem i niemożnością zapanowania nad mętlikiem w głowie, zasnął w końcu snem zatrutym koszmarem zjaw, majaków, urojeń. Obudzony przykrym wrażeniem obecności nieproszonego intruza, istoty realnej czy może zwidzeniem przeniesionym z obłędnej wizji skrytych zakamarków jaźni, zjawiska wymykającego spod kontroli rozumu, obojętnego letargiem mózgu, stanu podobnemu śmierci, przeżywanego noc w noc, metamorfozy alternatywnej dnia. Postać białym habitem, podobnym księżej sutannie okryty, w osobie uduchowionego promieniującą jasnością, starca o siwych długich włosach, takiej samej brodzie, twarzy dobrotliwej, jednak całością istoty tylko konturami zaznaczonymi, niewypełnionym tworem, bez ciała i kości, przezroczystym kryształem będąc, stała w drzwiach sypialni. Andrzejek, nie całkiem jeszcze przytomny, szukający pogubionych we śnie fragmentów myśli, oczyma przyćmionymi chimeryczną ułudą, ustami zamkniętych milczeniem, czekał. Starzec, czy może tylko jego obraz w zwierciadle księżyca odbity, usiadł na brzegu posłania i przemówił głosem łagodnym, cichym, a jednak dobitnym, wyraźnym; „Andrzejku nie lękaj się”.

Kiedy Andrzejek przetarł dłońmi zaspane powieki, umysł odzyskał, jaką taką samokontrolę, świadomością jeszcze tylko wpół przebudzoną spojrzał w to miejsce, gdzie siedział starzec i ze zdziwieniem znalazł, napotkał właściwie, co? Nieobecność? Pustkę? Człowiek, stary mężczyzna był w tym pomieszczeniu? Odszedł? Czy to tylko twór nierealny, snem jedynie istniejący? A on sam? Przebudził się, a może w nocnej marze pogrążony, roi tylko o przebudzeniu?

Dziadek, cierpiący na bezsenność, poruszony dziwnymi odgłosami zajrzał do pokoju wnuka. Srebrną iluminacją księżyca, ledwie mrok nocy iskry poświatą rozsiany, wystarczającą by dojrzeć potomka leżącego na posłaniu. Podszedł bliżej zaniepokojony, tak jak przedtem niewyraźnymi dźwiękami, teraz ich absolutnym brakiem, pochylił nad chłopcem, najpierw ręką, potem ustami dotknął rozpalonego gorączką czoła. Nie bardzo wiedząc, co ma robić, usiadł na podłodze ujął ręką jego spoconą dłoń, drugą łagodnie głaszcząc twarz powiedział: - nie martw się, będę czuwał nad tobą.

Wczesnym rankiem, obudzony słonecznym blaskiem Andrzejek leżał przez krótką chwilę próbując przypomnieć sobie, o czym śnił minionej nocy. Oderwane wyrywki, skrawki niedające się skleić w jedną logiczną całość, postrzępione fragmenty. Im nader uporczywie wysilał umysł, tym bardziej odległa i rozmyta stawała się ich przeszłość. Wstając z pościeli dotknął stopami zamiast podłogi, nieoczekiwanej przeszkody. Na posadzce leżał dziadek. Sposób, w jaki ułożył się był cokolwiek dziwny, nie naturalny. Głowa schowana pod łóżkiem, nogi szeroko rozłożone, ugięte w kolanach, lewa ręka przyciśnięta do piersi, prawa wyciągnięta. Pozycja bardziej podobna cudacznemu tańcu, niż wypoczynku. Jędruś próbował obudzić dziadunia, lecz ten okazał się mało podatny na poszturchiwanie, tarmoszenie, szarpanie i tym podobne katusze. Ciało miał zimne i usztywnione. Zaalarmowana babcia ujrzawszy leżącego męża zareagowała w sposób jak najbardziej naturalny, omdlała porażona przerażeniem, a przytomności pozbawiona legła częściowo obok, częściowo na małżonku. Andrzejek widząc, że dziadkowie są zbyt zajęci sobą, nie krępując się jego obecnością, dyskretnie, po cichu wyszedł z mieszkania.

Miał swoje problemy, obowiązki, zadania, codziennym trybem zobowiązany obywatelom i miastu. Jako, że pora wczesna, ruch na ulicach nie duży, sklepy dopiero teraz otwierane, wsiadł na najbliższym przystanku do pierwszego autobusu miejskiej komunikacji i po przywitaniu z kierowcą, przyjąwszy funkcję kontrolera z całą godnością tego stanowiska wyrażonej stałą słowną formułą; bileciki do kontroli, rozpoczął zwyczajną, codzienną, prozaiczną powinność żadną umową ograniczoną, dzięki czemu bardziej posłannictwu i misji społecznej potrzebie podobnej jemu, jak również pasażerom przywykłym do inspekcji bez ponoszenia ewentualnych konsekwencji za brak biletu, co nie jest przewinieniem określonym w regulaminie praw i zobowiązań pasażerów korzystających z usług darmowego transportu miejskiej łączności w obszarze wewnętrznym, ograniczonymi obrębem ustaloną kurendą zawartą w rozporządzeniu Ogólnej Rady Wszelkiego Zgromadzenia Zarządu Grodu, oraz mieszkańców reprezentowanymi w posiedzeniu w osobach wydelegowanych i uprawnionych do wyrażania opinii na forum, utajnionych z nazwiska i imienia z racji, iż cała Ogólna Rada jest ciałem anonimowym, bezimiennym, bezpłciowym, bezosobowym dzięki temu swoim autorytetem absolutnie sobie przyznanym i udzielonym, najwyższą racją obdarzony. Zagubieni w narracji, tłumaczeniu rzeczy zbytecznych, zrozumiałych tylko wybranym jednostkom z i poza miasta, gdyż sami mieszkańcy zajęci swym własnym byciem w tym miejscu, jedynym realnym i prawdziwym, słusznie czy nie słusznie rozumianym obecnością żywota swego, więc jednak bezstronny, słuszny i uczciwy zapomniany w pierwotnym pojęciu tak prostych określeniom rzeczy nazwanych imieniem, osobnym dla każdego stworzenia, gatunku i rzeczy.

Sprawdzanie biletów polegało na tym, że podchodził do każdego pasażera, a ten okazywał mu jakiś kwitek, papierek, czasem legitymację, Andrzejek oglądał dokładnie, z każdej strony otrzymaną rzecz i dziękując zwracał ją właścicielowi. Po zakończeniu kontroli siadał na pierwszym, wolnym fotelu, oglądając widoki za oknem autokaru, jechał aż na końcowy przystanek. Czasami pokonywał trasę wielokrotnie, czasami wysiadał na najbliższym postoju, w zależności od humoru, czy nastroju, którym był obdarzony w danym dniu. Tego dnia pojechał aż na pętlę, do miejsca, w którym kierowca kończył trasę, a zarazem rozpoczynał następną. Andrzejek wysiadł i poszedł pieszo w kierunku śródmieścia, tam gdzie było jego miejsca, lecz nigdy tam nie dotarł. Nikt, nigdy więcej nie zobaczył tego niby chłopca, niby mężczyznę. Wszelki ślad po nim zaginął. Co się z nim stało? Nam, mieszkańcom miasta niedane było poznać odpowiedzi na to pytanie.
Ostatnio zmieniony czw 08 gru 2011, 19:07 przez kuba, łącznie zmieniany 6 razy.
prawda jest zawsze subiektywna
-----------------------------------------------------------
prawda pierwsza: przyjemność, kiedy staje się obowiązkiem przestaje być przyjemnością
prawda druga: obowiązek połączony z przyjemnością jest masochizmem, cokolwiek to słowo znaczyć by miało
prawda trzecia: zamiast kropki lepiej postawić wielokropek

3
Przepraszam, że się nie wypowiem o błędach stylistycznych ale sam nie jestem w tym zakresie orłem. Tak jak przepraszam, że się wypowiadam a sam niczego nie zaprezentowałem. Wypowiem się tylko i wyłącznie z punktu widzenia przeciętnego czytelnika. Takoż...

Tekst powyższy jest niemożebnie rozdmuchany, jednak sama historia wygląda mniej więcej tak:

"Jest sobie Andrzejek, wychowywany przez dziadków, po tym jak go im oddali hedonistyczni rodzice, najprawdopodobniej wyznawcy satanizmu. Rodzice giną w niewyjaśnionych okolicznościach podczas jednej z wielu orgii. Ich dom zostaje zniszczony w pożarze po uderzeniu pioruna. Ludzie uznają, że to kara boska i stawiają tam krzyż (Dobrze, że go nie bronią). Andrzejek zaś, wcześniej zdolne i pilne dziecko, zatrzymuje się w rozwoju w dniu pogańskiego pogrzebu biologicznych rodziców, po tym jak dziadkowie wyznają mu prawdę. Od tego czasu chłopak uzyskuje zdolność teleportacji i bilokacji, a także interesuje się ruchem drogowym, kibicowaniem lokalnej drużynie i biegami na 400 metrów. W wolnych chwilach kasuje bilety, ustawia wózki przy supermarkecie, dozoruje parkingi, służy do mszy i zbiera na tacę wymuszając datki. Proboszcz go uwielbia. Mieszkańcy miasta też go lubią. Po pojawieniu się podejrzanego bogacza Alfreda, mającego w przyszłości zająć się Andrzejkiem, chłopak ma we śnie wizję brodatego dziada w bieli, który nakazuje mu brak strachu. Tej samej nocy, dziadek zbudzony hałasami, przychodzi do pokoju Andrzejka i stwierdza u niego gorączkę. Do rana dziadek jest martwy. Babcia rankiem, na ten widok, mdleje a Andrzejek, uznawszy, że dziadkowie są sobą zajęci, idzie kasować bilety. Po dojechaniu na pętlę autobusową wysiada i znika"

I to by było na tyle. Z punktu widzenia zwykłego czytelnika, nie żadnego znawcy, cała reszta tekstu to okrutny bełkot, przez który trzeba się przedzierać w trudzie i znoju by z całego akapitu wyekstrahować jedno zdanie sensu. Może jestem za głupi na ten tekst. Z mojego punktu widzenia, wygląda na lanie wody tak, by wyglądało mądrze. Tyle, że mądrze nie jest. Może autor liczy, że bezsens tej całej historyjki jakoś utonie w powodzi randomowych słów albo nikomu nie będzie się chciało zagłębiać.

Pomyślałem nawet, że zmarnowałem cenne minuty życia ale po zastanowieniu stwierdzam, że nie zmarnowałem. Dowiedziałem się po prostu, jak absolutnie nie wolno pisać, żeby czytelnik mojego pokroju, nie zamęczył się na śmierć. Dobrze, że nie było dłuższe bo bym skapitulował. Podziwiam tylko autora, że umie wysmażyć coś takiego. A może to swego rodzaju żart? Przewrotny chichot twórcy? Nie wiem. Nie podobało mi się ani nie rozbawiło. Sorry Winetou.

Rzekłem.

P.S. A może to trzeba czytać "pod wpływem"? Jakiś eksperyment pisarski?

4
A mnie, w odróżnieniu od Johna Doe, bardzo się podobało. Napisałeś to w tym specyficznym stylu, który na początku jest odstraszający, ale nadaje charakter tekstowi; trochę taki patetyczny, powiedziałabym. W tym momencie dochodzę do wniosku, że złamałeś (świadomie czy nie) zasadę decorum :)

Temat fajny, utwór do mnie przemawia, występują elementy groteski. Historia jest taka, jak napisał John Doe, ale właśnie dzięki takiemu, a nie innemu sposobowi opowiedzenia jej, jest ona inna. Jeśli w pisarstwie chodziłoby tylko o przekazanie danej historii, to po co w ogóle się męczyć i ubierać to w ładne słowa?

Jeszcze tylko taka uwaga: niektóre zdania, gdy się je czyta, wydają się zawierać niedokończoną myśl. Trzeba je przeczytać drugi raz, żeby je zrozumieć. A, i jeszcze wstawiasz średniki zamiast dwukropków, ale to pewnie tylko przeoczenie.

Pozdrawiam[/code]
"Gdybym była deszczem, który łączy niebo z ziemią, mogłabym złączyć się z jego sercem i uspokoić je..."

"The stab of stilettos
On a silent night
Stalin smiles and Hitler laughs
Churchill claps Mao Tse-Tung on the back"

5
Pisząc to opowiadanie, o chłopcu-mężczyźnie znajomym tylko, tak naprawdę ze sporadycznych i przypadkowych spotkań, próbowałem zrozumieć świat w którym żył. Świat całkowicie inny od naszego "normalnego". Gorszy, czy lepszy, to zależy od sposobu postrzegania zjawisk, z naszego, czy "Andrzejkowego" punktu widzenia. Próba, być może nie udana. Nie ważne. Chciałem tylko zwrócić na osoby o innym sposobie myślenia, zrozumienia rzeczywistości, może bardziej wrażliwych, od nas. Tylko tyle. Stąd tak narracja. Postrzępiona, porwana.

[ Dodano: Sob 12 Lis, 2011 ]
Wiem, że mój "warsztat" literacki jest daleki od doskonałości. Za wszelkie wskazówki, co do błędów popełnionych w tym tekście będę niezmiernie wdzięczny. Naprawdę. Cały czas się uczę i liczę na waszą pomoc.
prawda jest zawsze subiektywna
-----------------------------------------------------------
prawda pierwsza: przyjemność, kiedy staje się obowiązkiem przestaje być przyjemnością
prawda druga: obowiązek połączony z przyjemnością jest masochizmem, cokolwiek to słowo znaczyć by miało
prawda trzecia: zamiast kropki lepiej postawić wielokropek

6
Przeczytałem z uwagą. Wciągające. Moim zdaniem to dobra literatura. Autor wie i rozumie o czym pisze. Podejrzewam wątki autobiograficzne lub echa prawdziwych i dobrze mu znanych historii. Przemawia do mnie język i niestandardowa składnia, nie będące odbiciem nowomowy płynacej z telewizorni i coraz już częściej z sieci.

Przyczepił bym się:
- "On sam pozbawiony głębszych uczuć.....społem wartych pogardy." To zdanie wydaje mi sie źle skonstruowane.
- "Dzieciństwo miał normalne, może nadopiekuńczą troską przesadzoną". powinno być raczej "przesadzone". Albo między "trochę" a "nadopiekuńczą" coś wstawić, np. "zwichrowane".
- "...ale wystarczającą wolny czas..." - brakuje przecinka pośrodku.
- Usunął bym fragment z drużyną piłkarską i boiskiem. Deprecjonuje bohatera. Choć z drugiej strony dodatkowo tłumaczy jego popularność. Może coś innego w tym miejscu?
- Niespodziewane i nieuzasadnione zakończenie. Musi - podkreślam: musi - być ciąg dalszy. Nie inne zakończenie, lecz ciąg dalszy.

7
W pierwotnym założeniu miała to być powieść. Zamieszczony tekst to tylko wybrane fragmenty. Nie wiem, może kiedyś jeszcze do niej wrócę. Dlaczego takie zakończenie? Tak bywa w życiu. Andrzejek (osoba prawdziwa) pewnego dnia zniknął z moich oczu. Słyszałem, że umarł w zakładzie, zaraz po śmierci dziadków
prawda jest zawsze subiektywna
-----------------------------------------------------------
prawda pierwsza: przyjemność, kiedy staje się obowiązkiem przestaje być przyjemnością
prawda druga: obowiązek połączony z przyjemnością jest masochizmem, cokolwiek to słowo znaczyć by miało
prawda trzecia: zamiast kropki lepiej postawić wielokropek

8
Andrzeju, czytam Cię od dawna i pośród wielu stwierdzeń jedno wychodzi na przód. Taki styl trzeba rozumieć i lubić, żeby lektura stała się przyjemnością. Mnie te wymuskane zdania, czasami wydające się nielogiczne, lub pełne wewnętrznych zaprzeczeń, się po prostu podobają. I tym razem radość z czytania miałem większą, gdyż widać, że tekst jest możliwie dopieszczony. Owszem, są potknięcia, niedociągnięcia, czasem mikro-błędy, ale w ilość nie zakłócającej odbiór.

Nad jednym powinieneś się zastanowić:
świadomość nieskażona wiedzą obcą, narzuconą przez autorytet dyktatorów nauki i oświaty, pozostała dziewiczo czysta w swojej prostocie rozumowania. Fałsz, kłamstwo, nienawiść, zazdrość, zdrada to pojęcia, których sensu nie rozumiał, jako obce, niepotrzebne nikomu i niczemu, wobec czego tak naprawdę nieistniejące.
Opisujesz Andrzejka z perspektywy, oczami innego człowieka. To jest w porządku. Co jest nie w porządku (a raczej niemożliwe do zaistnienia), to że jeśli Andrzejek nie zna tych uczuć, nie może ich nazywać. W tym rozbudowanym zdaniu wskazujesz, że nie rozumiał ich sensu (a więc wiedział o ich istnieniu). Powstaje pętla nielogiczności. Wskazówką będzie tutaj: drobna przeróbka zdania i wszystko nabiera logiki.

Zauważyłem w trakcie czytania, że Twój styl uległ zmianie. Wciąż sięgasz po wyrazy obce, to cieszy, gdyż tekst jest urozmaicony, ale tym razem Twoje narzędzia się powtarzają zbyt często: przywary, związki wyrazowe, których używasz przy konstrukcji zdań są zbyt widoczne, co uważam (w przeciwieństwie do jakości tego tekstu) za pogorszenie względem wcześniejszych utworów. I tak zauważyłem powtórzenia w formie przywar (czasem trudno się od nich uwolnić) odmienny naszemu (wraz ze wszelkimi możliwymi wariantami), Andrzejek, chociaż (i tu również wariacje, jak np. czy może itp.). Te nawyki użyte raz, dwa nie są złe. Złe się stają, gdy zaczynają być widoczne. To tak, jakbyś rozmawiał z napotkaną osobą, a ona, jak na klątwę, używała cały czas: rozumiesz? No, rozumiesz...

Jak zawsze ciekawa historia, jak zawsze dawka ciekawego spojrzenia na świat, otoczenie, ludzi i ich charaktery. Jak zawsze przy Twoich tekstach, spędziłem miło czas.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

9
Wszedłem i zacząłem czytać. Wnioski naszły mnie po kilku akapitach opowiadania : styl jakby wyniosły, urzędniczy, może starodawny; Do mnie nie trafia, ale znam ludzi, którzy wyrażają się w taki sposób i/lub lubią taki styl. Wydaje mi się, że brakuje przecinków jak również, że przydałoby się niektóre zdania skrócić.

Kod: Zaznacz cały

Przyjęli, zatem tę [b]neozę[/b], naturalną 
nie wiem co czy jest taki słowo "neoze", jeśli nie to popraw. Tesli jest to przepraszam. :-)

10
kuba pisze:społeczeństwa miejscowości do której przynależał,
Może tu też jest koncept-wyrafinowany-pomysł, którego nie umiem pojąc, ale dla mnie przynależy się do jakiejś społeczności raczej niż do "miejscowości" czy też "społeczeństwa miejscowości".
kuba pisze:adaptując Andrzejka
adoptując raczej
kuba pisze:ceniony za koleżeńskość adeptom
to ma znaczyć "był koleżeński adeptom"? taki odpowiednik "bycia przyjaznym środowisku"? Jak dla mnie brzmi po polskiemu.
kuba pisze:Opowiedzieli historię jego narodzin uczciwie, w zgodzie z realiami, dotąd przemilczanymi, teraz tym bardziej bolesne, bo w tle płonącego krzyża, szczegóły dotyczące naturalnych rodziców, narodzin i odrzuceniu syna.
W tym zdaniu odmiana wyrazów Ci się chyba pokopała.
kuba pisze:nie chcąc brać udział
udziału
kuba pisze: Brak wymienności zamienił na stan niezmienności,
Co to zdanie ma do wcześniejszej myśli? No i co tu w ogóle chciałeś powiedzieć?
Ja niestety nie wiem.

Dobra, powiem szczerze, nie dobiłam do końca. Chociaż były momenty, kiedy się wciągałam, kiedy myślałam, że spoko doczytam, to ostatecznie się znudziłam.
Chcesz by Twój styl był gęsty, specyficzny, ozdobny... No ok. Tylko że ja od pewnego momentu (jakoś jak się zaczęło to wymienianie "ról" Andrzejka) miałam wrażenie, że czytam w kółko to samo. Ta gęstość, napchanie udziwnieniami zrobiło się po prostu monotonne. Parę pourywanych zdań/Jedno urwane ze skomplikowanym słówkiem/parę zdań stylizowanych na jakiegoś Chryzostoma-Paska czy coś (inwersja, masa przymiotników) i od nowa.
Odniosłam też wrażenie, że często kalkujesz sam siebie - jak już wejdzie Ci jakieś wyrażenie, czy konstrukcja zdania, to pojawia się jakoś zbyt często (być może podobna brzmieniowo forma pojawia się zbyt często, no w każdym razie robi się monotonnie).

Były też momenty po prostu bełkotliwe - chociażby scena pogrzebu, w którą napakowałeś tyle gromów, że nie bardzo wiedziałam, o czym właściwie piszesz.

Co do fabuły. Można ją streścić tak jak to zrobił John Doe, ale to jednak nie oddawałoby tego, co w ten tekst włożyłeś. Jest dużo uczuć, jest dość ciekawa psychologia postaci - to mnie się podoba. Kreujesz postać specyficzną i według mnie wychodzi Ci to nieźle. To, że styl trochę mnie zmęczył jest tutaj osobną kwestią.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”