Nowe opowiadanie ma 11 400. Niewiele, ale zawsze coś. Zapowiada się na jakieś 30 000.
Trudno mi zliczyć znaki z tego miesiąca, gdyż dużo wycinałam, nie bawiąc się w statystyki. Wiedziałam zresztą, że powieści przez miesiąc nie tylko nie napiszę, ale nawet nie skończę tego, co zaczęłam. Nie potrafię pisać na ilość znaków. Kiedy otwieram tekst, zaczynam czytać to, co napisałam wcześniej (przynajmniej poprzedniego dnia) i od razu przychodzą mi do głowy różne poprawki. Poprawiam więc, przerabiam, czas płynie, znaków przybywa albo ubywa, postęp akcji w strefie stanów średnich.
Uważam jednak, że taki miesiąc maratonu to całkiem niezłe doświadczenie, gdyż poza tym, że mobilizuje do skupienia się na pisaniu, pozwala też ustalić, jakie miejsce zajmuje to pisanie w hierarchii rozmaitych innych spraw. Z czego jestem w stanie zrezygnować, żeby więcej czasu przeznaczyć na stukanie w klawisze?
Wiadomo, że jest pewien zakres stałych obowiązków, których się nie pozbędziemy. Do tego dochodzą nieprzewidziane, narzucone przez okoliczności. Ale poza tym jest jeszcze całkiem sporo czasu do zagospodarowania, kiedy mogę wybierać: albo siedzę i piszę, albo... No właśnie: albo co?
Czyli, tak naprawdę: co jest dla mnie ważniejsze od pisania? I od czego ono jest ważniejsze?
Tak to sobie obserwowałam w ciągu ostatniego miesiąca.
Nie mam nic przeciwko temu, żeby co pewien czas wracać do takiego maratonu. Już nie raz zauważyłam, że naprawdę mobilizuję się dopiero wtedy, gdy jakieś terminy wiszą mi nad głową. Okazuje się, że takie jarzmo, które zupełnie dobrowolnie sobie nałożyłam, też działa. Bo jednak stukałam w te klawisze dość systematycznie, bez długich przerw.
Dziękuję współuczestnikom tego dzięciolenia i tym, którzy te zapiski czytali, a nawet komentowali.
