wiersz

1
„Przebudzenie”







W blasku jasnego światła księżyca,

w nocy głębokiej,

przemierzam kręte ścieżki wiejskiego

cmentarza,

w pośpiechu stawiam kroki,

tak, aby przed szkaradną uciec

twarzą w kapturze.



Znam twarz, znam osobę,

szybkie oddechy strachu

panicznego wytężają umysł,

znam.



Kiedyś, podczas mszy świętej,

gdy zachwycony

małymi płomieniami świec i kadzidła intensywną wonią,

obserwowałem niezrozumiałą podówczas liturgię,

spojrzały na mnie oczy niskiej staruszki,

przygarbionej.



Ręce jej w mufce były ukryte,

dziwny uśmiech i

jakby nie z tego świata spojrzenie,

napełniały grozą,

gdy dopiero zbliżało się drugie czytanie.



Dwoje oczu, rąk

obłędnie tajemniczych,

próbuje dosięgnąć mnie pośród nagrobków,

krzyży powykrzywianych ze starości.

Dęby kołysząc się na wietrze,

uwalniają nocną pieśń,

która snuje się pięciolinią

zakrętów między mogiłami,

splatając się z wyciem świerków wysokich,

co usłyszane przez modrzewie,

razem kolejnym taktom dyrygują.



Uciekam,

w popłochu i przerażeniu,

krople młodzieńczego potu

ocieram z policzków.



Nie chcę obracać się do tyłu, aby

nie zobaczyć jej ponownie, ale

mimo to widzę twarz, oczy,

widzę ręce, choć ukryte.



Zza nagrobków, które za mną,

słyszę własne wołanie pozbawione nadziei.

W tym onirycznym pędzie,

gdy nie wiadomo, czy

kroki stawiane,

czy imaginacją tylko,

nagle budzę się,

budzę się blisko matki,

przyzwyczajonej do mnie takiego.



Patrzę w jej oczy, nie widzę

już żadnej staruszki,

ręce prawdziwie kochane

gładzą zwilżone, dziecięce lica.



Kładę głowę na poduszce,

zamykając oczy mokre od łez,

patrzę na biały kolor ściany,

słyszę oddechy matki,

która zasypia, choć czuwa ciągle.



Wędruję wzrokiem po pokoju,

aż docieram do okien,

za którymi piękne chmury

przemierzają niebiosa,

odsłaniając raz po raz jasne

światło

księżyca.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Poezja biała”