Myśli szare, na zewnętrz szaro, stałem wpatrzony w niewyraźne cienie, bzdury kołatały w mojej głowie. Pora nieciekawa, niby jeszcze noc ale już jasno, tej pory nie cierpię najbardziej, czujesz że chcesz snu ale zasnąć nie idziesz bo przecież już jasno. Stoję tak więc już chyba z godzinę, czekam sobie chyba na pierwszy promyk, na kawałek światła, który zgasi szarość, powinien być za chwilę. Promyk ten pojawia się przecież każdego dnia, każdego dnia zabija szarość, każdego dnia daje nową nadzieję.
W końcu jest, długo oczekiwany, pierwszy promyk jak gość zagląda do środka, powoli, potem odważniej bezszelestnie wsuwa się przez przerwy między żaluzjami, wdziera się wszelkimi sposobami chcąc zgasić szarość. Ciepłe światło spokojnie zalewa pożółkłe ściany zakurzone kąty, wydobywając z cienia parę starych obrazów i zdjęć przypominających od dawnych czasach. Kiedy wpadło te kilka promieni świecących jasno na przejrzystym niebie, całkowicie odmieniły oblicze pokoju. Cień starego fotela obitego burym, obszarpanym i przetartym materiałem stał się teraz wyraźniejszy, jakby to tam chciała się schować cała szarość. W powietrzu unosiły się drobiny kurzu i pyłu pływając zanurzone w tych pierwszych promieniach słońca. Prócz dużego, starego siedziska była tam jeszcze niewielka wykonana z drzewa dębowego biblioteczka, na której leżało w nieładzie kilka od dawna nie ruszanych książek. Blask słoneczny właśnie dotarł w to miejsce rozjaśniając pierwsze dwie półki ze stertami poszarpanych papierów. Zaraz obok w centralnym miejscu wsiało znacznej wielkości lustro, ozdobione drewnianą ramą o prostym kształcie. Wisiało tu odkąd pamiętam. Cisza ... gdzieś jakby z daleka, może z sąsiedniego pokoju dochodziło mnie spokojne tykanie zegara. Przymrużyłem oczy bo promienie stawały się coraz bardziej intensywne i dokuczliwe. Czułem jak zalewa mnie fala przyjemnego ciepła, zrobiłem mały łyk kawy z białego kubka, który ściskałem w dłoni.
Przechodząc wzdłuż pokoju, odczułem jak deski pod moimi nogami uginają się skrzypiąc cichutko. Mój cień przemknął po ścianach tuż za mną… Właściwie to już przestałem się bać szarości, zacząłem ją nawet trochę rozumieć, jej naturę, to dlaczego istnieje… Zatrzymałem się przed lustrem przesuwając palcami po gładkiej tafli… ale… o lustrze może później.
Dużo dobrych wspomnień wiążę się z tymi czterema kątami, jednak na samą myśl o tamtym czasie ściska mnie w środku tak mocno, że z trudnością łapię oddech, wolę zapomnieć. Dzisiaj już ostatni raz patrzę na te kilka pożółkłych ścian…
Zebrałem ostanie graty, wychodząc zerknąłem jeszcze kątem oka za siebie przystając na parę sekund sam nie wiedząc po co. Później otrząsnąłem się z zamyślenia i zamknąłem drzwi przekręcając zamek dwukrotnie. W dół prowadziły kręcone schody przez cztery piętra aż do wyjścia na ulicę. Rzeczy które zabrałem znajdowały się w niewielkim kartonie, były tam między innymi stare fotografie, i jeden z pierwszych dyktafonów jakie pojawiły się na rynku, model: Stenorette A, marki Grundig w zielonkawej obudowie. Otrzymałem go o dziadka bo podobno kiedy byłem mały miałem zadatki na dziennikarza, zdaniem mamy zadawałem po prostu za dużo pytań. Odstawiłem karton na posadzkę. Poszperałam po kieszeniach swojego czarnego płaszcza sprawdzając czy aby czegoś nie zapomniałem i natrafiłem na dziwną rzecz, jakiś zwitek papieru, którego wcześniej tam nie było. Wyciągnąłem go, gruby papier złożony kilka razy, dość wygnieciony i przybrudzony na rogach, tak jak gdybym trzymał go tam od ponad tygodnia, ale tak nie było i nie mogło tak być. Ściskałem ten papier w rękach, obejrzałem go z kilku stron, dłużej nie myśląc, rozwinąłem go, a widok, który ujrzałem napełnił mnie przerażeniem, zacząłem cały drżeć, uczucia jakie mnie ogarnęły w tym momencie ciężkie do opisania. Z trudem ustałem na nogach. Złapałem dłonią za głowę wydawało mi się jakby wszystko wokół przygasło. Zatoczyłem się robiąc trzy kroki w stronę balustrady i z ledwością się o nią oparłem. Zgniotłem kawałek papieru tak, że cały znikł w mojej ręce, a potem zszedłem w dół, trochę jak w majakach, nie wiedząc skąd zdobyłem się na taki wysiłek. W końcu dotarłem na parter, przede mną znajdowały się duże czarne wrota połyskujące w lekkim świetle korytarza, Potoczyłem się w ich stronę, były otwarte prawie na oścież, obijając się o nie wytoczyłem się na zewnątrz, poczułem świeże powietrze, odrobinę chłodnego wiatru rozwiewającego mi włosy na wszystkie strony, powoli odzyskałem panowanie nad sobą. Ostatni czasy czułem się fatalnie, jakby życie stało się dla mnie strzępami których nie potrafię poskładać w znaczącą całość.
Wreszcie nastąpiła chwila oddechu, przysiadłem na kilku kamiennych stopniach przed drzwiami, przetarłem dłońmi twarz, odgarnąłem poszarpane włosy i zawiesiłem wzrok patrząc tępo w jeden punkt. Kiedy podniosłem głowę do góry moim oczom ukazała się znajoma sylwetka lokatora z mieszkania naprzeciwko, stał teraz przede mną i patrzył z rozdziawioną gębą jakbym był jakimś wariatem. Zresztą nic dziwnego, kolejny raz widzi mnie kiedy zachowuje się jak nienormalny. Był to starszy jegomość, na oko dość spokojny, na imię miał Alfred czy jakoś tak, nie pamiętam bo nie łączyły nas nigdy szczególnie zażyłe kontakty poza tym, że kiedyś wpadłem do jego mieszkania jak poparzony i z wrzaskiem roztrzaskałem mu lustro, po czym przeprosiłem i wyszedłem. Sytuacja była dla niego prawdopodobnie tak niecodzienna, że nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Właściwie nie wezwał nawet policji choć byłem pewien, że to zrobi. Następnego dnia kupiłem nowe lustro, ale kiedy zapukałem nie otworzył, choć słychać było, że w środku ktoś się krząta. Powiedziałem głośno tak aby usłyszał przez drzwi, że przepraszam za wczoraj, że miałem zły dzień czy inne głupoty i zostawiłem lustro przed jego mieszkaniem. Zastanawiał mnie jego kompletny brak reakcji, dopiero później dowiedziałem się w jaki sposób odreagował. Otóż tydzień po całym zajściu wszyscy sąsiedzi na mój widok pośpiesznie znikali, kiedy chciałem coś zagadnąć, to nagle gdzieś im się śpieszyło, jednemu do swojej córki innemu na zakupy albo do lekarza z powodu bólu ręki, cokolwiek byleby zniknąć sprzed moich oczu. W ten oto sposób zostałem lokalnym dziwakiem i właściwie nic w tym dla mnie nowego. Pewnie sądzą że w domu mam szafy pełne nieboszczyków, że ćpam na potęgę i jestem psychopatą. Zresztą niech tak myślą co mnie to właściwie obchodzi.
Alfred pokiwał kilka razy głową, nadal nie zamykając ust, sugerując mi, że powinienem się leczyć a najlepiej to wyprowadzić z tej spokojnej okolicy w której ludzie nie chcą problemów. Potem flegmatycznie pociągając nogami i poprawiając swoją białą czapkę z daszkiem zniknął bez słowa w cieniu korytarza. Z okna po drugiej stronie ulicy przyglądała nam się druga zaraz po mnie największa dziwaczka w okolicy Marta. Miała może czterdzieści lat choć wyglądała na starszą. Jej pokręcone włosy pokryły się już delikatną siwizną co dodawało jej szaleńczego wyglądu. Mimo to Marta wzbudzała moją sympatię, wiedziała jak się tutaj czuje, bo sama była traktowana podobnie. Podobnie jak ja była typem samotnika, wzbudzając swoim zachowaniem i słowami niepokój tych wszystkich racjonalnych ludzi mających życie poukładane w pudełkach, segregatorach i kategoriach. Często zaglądałem do niej na kawę, czy kawałek piernika, robiła zawsze pyszne pierniki i piekła je zarówno zimą jak i latem. W letnie popołudnia podawała je z wyśmienitą zimną herbatą wzmacniając jej smak dodatkiem niesamowitego, domowego soku malinowego. Miała w głowie niesamowite historie. Nigdy nie zapomną tego co opowiedziała mi kiedy pierwszy raz się u niej zjawiłem. Wyglądała wtedy o wiele lepiej niż teraz, jej twarz miała ciepłą lekko brzoskwiniową barwę, malował się na niej szczery uśmiech a w oczach miała więcej radości. Teraz wydawała się mocno przygaszona. Mówiła zawsze że życie nauczyło ją jednego: że ciągle od nowa układamy nasz świat z pogubionych kawałków, ale on nieustannie rozprasza się nie dając jasnych odpowiedzi jak poskładać go w jedną sensowną całość. To tak samo jak w przypadku lustra stłuczonego na dziesiątki części możemy złożyć z nich jakiś obraz, ale nigdy nie będzie on idealny, ostatecznie na zawsze pozostanie zniekształcony. Właśnie lustra tyczyła się pierwsza historia Marty. W jej mieszkaniu unosił się zawsze zapach piernika, podczas naszego pierwszego spotkania zaparzyła mi kubek ciepłej herbaty. Doszło do niego całkiem przypadkiem, jak zresztą do wielu ważnych zdarzeń w moim życiu. Wydaje się że czasem rządzi nami zwykły przypadek, choć każdy z nas nazywa to różnie, jedni mówią o przeznaczeniu inni wspominają coś na temat Boga, w końcu każdy ma swoją prawdę. Prawdą Marty były jej opowieści.
Poznałem Martę naprawdę dawno temu, pamiętam ten moment jak dziś, choć jednocześnie mam wrażenie jakby to się nigdy nie zdarzyło. Wydawać by się mogło że znam ją od zawsze. Tego dnia czekałem na autobus podczas gdy wkoło szalała ulewa, woda lała się z nieba bezlitośnie tłukąc w starą wiatę przystanku. Trwał kolejny, uroczy lipcowy dzień. Na odległym horyzoncie wisiało delikatne pasmo mlecznych chmur rozświetlanych ciepłymi promieniami słońca, które schowało się tuż za domami, dając niezwykły efekt. Czuć było jak ciepłe światło powoli zalewa wszystko, zaś po przeciwnej stronie nieba dominowały sino-granatowe barwy. Zawieszony w tej chwili zostałem z niej niespodziewanie wyrwany przez Martę, nie mając jeszcze wtedy wcale pojęcia kim jest. Przebiegła chaotycznie przez ulicę, omal nie wpadając pod samochód po czym zdyszana i kompletnie przemoczona wtoczyła się na przystanek. Kiedy spojrzała na zdarty przez nieznanych sprawców rozkład jazdy, rzuciła kilkoma przekleństwami pod nosem i spojrzała na mnie ostentacyjnie. Uśmiechnąłem się, chcą wyjść na uprzejmego wybełkotałem coś w stylu:
- ludzie bywają złośliwi, nieprawda?
- i to jeszcze jak, wiem coś na ten temat– rzekła po chwili Marta przytakując głową, ja na to spytałem: - dokąd się pani wybiera? Możliwe że mógłbym pomóc ?
- oczywiście że by Pan mógł, próbuję dziś dotrzeć do mojej drogiej siostry, która mieszka po drugiej stronie miasta w dzielnicy Kwiatów – mówiła starając się wycisnąć wodę ze swojej letniej sukienki okraszonej cieniutkimi czarnymi pasami rozpoczynającymi się u dołu i zanikającymi u pasa. Sukienka pod wpływem deszczu przyległa do jej ciała uwypuklając delikatnie sylwetkę. W kolorze przypominała czerwoną pomarańczę. Marta była wtedy młodsza i wyglądała o wiele lepiej. Jej Mokre włosy kręciły się subtelnie osłaniając piegowatą, krągłą twarz, nieznacznej wielkości nos i pełne niebieskie oczy. Zapewne podobała się mężczyznom miała w sobie to coś myślałem . W tym momencie, nagle zdałem sobie sprawę, że przyglądam się jej w dość natrętny sposób, zmieszałem się odrobinę i w końcu odpowiedziałem:
- to ciekawy przypadek, bo ja także wybieram się w tą stronę, kilka tygodni temu wprowadziłem się do nowego mieszkania w zabytkowej kamienicy przy ulicy słoneczników.
- w takim razie będę miała nowego sąsiada – odrzekła delikatnie, prawie niezauważalnie, uśmiechając się.
- jak to? – spytałem - zdawało mi się przed chwilą wspominała pani, ze jedzie do swojej siostry?
- naprawdę ? a no tak, nieważne, nie mówmy o tym – zawiesiła na chwilę głos poprawiła swoje loki z których wciąż ściekała woda, po czym spoglądając w moją stronę ciągnęła dalej
- wie pan w takim razie o której będzie autobus?
- powinien pojawić się za chwile – odparłem niepewnie zdziwiony tym jak odpowiedział na moje pytanie.
- dziękuje bardzo pan miły – rzekła a po chwili dodała – pan wybaczy nie przedstawiłam się, mam na imię Marta
- miło mi – odrzekłem z uśmiechem – ja nazywam się Robert
Zawsze zdumiewała mnie jej pewność siebie .Już przy pierwszym kontakcie natychmiast sprawiała wrażenie osoby niezwykle inteligentnej i taką zresztą była. Z jednej strony u początku znajomości wprawiało mnie to w zakłopotanie z drugiej zaś odniosłem wrażenie że nie rozmawiam z byle kim i że mogę jej zaufać. Obecnie straciła trochę tej pewności siebie, stała się taka nieobecna, brakuje mi tego jaka była dawniej...
mam nadzieje że przypadnie wam do gustu i że udało mi się poprawić wszystkie błędy
